Sam tytuł może wprawić w zaskoczenie, bo czego można oczekiwać? Kina edukacyjnego o tym jak zagadać przedstawicielkę płci pięknej przez niedoświadczonego chłopaka? Młodzieżowej komedii w stylu „American Pie” ze sprośnymi żartami? A może jest to film erotyczny? Na każde z tych pytań odpowiedź jest jedna: NIE. Ale to jest film o miłości, niekoniecznie fizycznej, za to w duchu punka.

Jest Londyn roku 1977, kiedy królowa Elżbieta II świętowała 25 lat siedzenia na tronie. I to w tych czasach narodziła się muzyka punkowa – antysystemowa, bez szacunku dla starszych ludzi (w sensie od rodziców wzwyż). A jednym z jej fanów jest niejaki Emm. Jest młodym chłopakiem, co buja się z dwoma kumplami od imprezy do imprezy, słucha muzy punkowej, a nawet wydaje taki fanowski magazyn. Pewnej nocy idzie pokątnie na imprezę i poznaje Ją. Taką kobietę, z którą chciałoby się pożyć, a może nawet spędzić resztę życia. Ma na imię Zan i… jest kosmitką o ciele kobiety. Zresztą na tej imprezie niemal wszyscy to przybysze z innej planety, którzy przybyli zaszaleć po raz ostatni.

Reżyser John Cameron Mitchell postanowił wziąć na warsztat opowiadanie Neila Gaimana. To wyjaśnia skąd takie pokręcone elementy, ale nawet nie jesteście na to gotowi. Bo jest dziwacznie, klejąc komedię romantyczną w duchu kina niezależnego z SF oraz dawką absurdalnego poczucia humoru. I powiem szczerze, że nie dowierzałem. Punkowa muza, zbuntowani młodzi ludzie, kosmici żywiący się swoimi dziećmi oraz podzieleni na kasty, menadżerka zespołu żyjąca dosłownie punkowym stylem życia, dziwaczny seks. Od samego wymieniania już mnie boli głowa, a reżyser jeszcze eksperymentuje z formą. Najbardziej czułem to w scenie koncertu, gdzie Zan zostaje wokalistką, okraszona animowaną wstawką.

Ogląda się to z zaciekawieniem, ale wielokrotnie w trakcie seansu zdarzało mi się „wyłączyć”. Gubiłem rytm, wątki mieszały się ze sobą i wywoływały dezorientację, zaś absurd czasami do mnie trafiał (koncert czy próba odbicia Zen siłowo przerwana… chwilką na herbatę), a czasem nie (erotyka czy tłumaczenie zasad kosmitów). Sytuację ratują dwie fantastyczne role – odrealniona Elle Fanning (próbująca się odnaleźć w naszym świecie Zen) oraz kradnąca film Nicole Kidman w charakteryzacji a’la David Bowie z „Labiryntu” (menadżerka Boadicea). Dawno nie widziałem tej aktorki w tak energetycznej, postrzelonej i wariackiej kreacji.
„Jak rozmawiać z…” to bardzo dziwaczny film, który nie każdemu się spodoba. Czasami zbyt absurdalny, postrzelony i próbujący skleić kilka gatunków ze sobą. W nie zawsze udany sposób, ale z pasją oraz punkową duszą.
6/10
Radosław Ostrowski





