Family Man

Brett Ratner nie jest najlepszym reżyserem świata. I nawet nie chodzi o te oskarżenia związane z molestowaniem, tylko jego filmy są co najwyżej niezłymi produkcjami, które można obejrzeć i szybko wymazać. Może z wyjątkiem „Czerwonego smoka” z 2002 roku. Czy „Family Man” też będzie godny naszej pamięci?

family_man1

Jest to wariacja na temat filmu „To wspaniałe życie”, tylko że pytanie brzmi: co by było, gdyby George Bailey spełnił swoje marzenia. Teraz nazywa się Jack Campbell i jest samotnym wilkiem z Wall Street, gdzie robi bardzo duże interesy, co jest inna kobieta. Ale Wigilia to taki dzień, ze stają się dziwne rzeczy. A wszystko zaczyna się od pewnego napadu na sklep, gdzie robi interes z właścicielem kuponu. Kładzie się spać i gdy się budzi znajduje się gdzieś w New Jersey, mieszka z żoną (dawną dziewczyną ze studiów) oraz dwójką dzieci. On sprzedaje opony, ona jest prawnikiem działającym pro bono. O co tu chodzi? Dlaczego tak się stało? Przecież miał idealne życie. A może jednak nie?

family_man2

Sam film to remake, tylko uwspółcześniony, gdzie nasz bohater powoli zaczyna odkrywać to, co się zmieniło na przestrzeni 13 lat. Dlaczego nie pracuje w świecie wielkiej finansjery, skąd wzięły się dzieci i dlaczego ma żonę. Chociaż sens tej zmiany życia dostajemy wręcz na samym początku, to potrafi całkiem nieźle zabawić. Przesłanie jest proste oraz łatwe do rozczytania, ale na szczęście nie brakuje odrobiny humoru (przestawienie się Jacka), który nie jest ani prymitywny, ani wulgarny. To nadal kawałek ciepłego kina, chociaż nie aż tak łopatologicznie, jak by się można było spodziewać.

family_man3

Ale najmocniejszym atutem jest zaskakująca i świetna rola Nicolasa Cage’a, który jest bardziej powściągliwy niż zwykle. Owszem, potrafi eksplodować (śpiewanie włoskiej opery na początku czy kolejne spotkanie z tajemniczym Cashem), to jednak dodaje więcej efektu komicznego. Za to piorunująca jest Tea Leoni jako pozornie zwykła żona, która potrafi emanować seksapilem (kąpiel pod prysznicem) połączonym z dużą dawką empatii, ciepła, ale też (na szczęście rzadko) zmęczenia. Swoje robi też drobny epizod Dona Cheadle (Cash) oraz Jeremy Piven jako najlepszy przyjaciel, Arnie.

„Family Man” jest bardziej wariacją „To wspaniałe życie”, serwując podobne przesłanie, że szczęście daje tylko druga osoba, poczucie bliskości oraz należy brać z życia ile się da. Ratner może nie ma tyle wdzięku co Capra, a fabuła podąża w przewidywalnym kierunku, lecz to kawałkiem całkiem sympatycznego kina. Na poprawę nastroju i do przemyśleń nadaje się (zwłaszcza o tej porze roku) idealnie.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Snowden

Some say you’re a patriot
Some call you a spy
An American hero
Or a traitor that deserves to die
In the heart of the free world
In the home of the brave you gave up everything
To bring down the veil

Żadna inna postać w ostatnim czasie nie wywołała takich kontrowersji w historii USA, ale i całego świata jak Edward Snowden. Bohater czy zdrajca? Demaskator czy szpieg? Zdania są podzielone, a jego historia musiała zainteresować filmowców. To była tylko kwestia czasu, a jeśli a ten materiał bierze się tak kontrowersyjny reżyser jak Oliver Stone, oczekiwania zostały podniesione do ogromnych. Reżyser znany był  subiektywnego przedstawiania rzeczywistości, ale zawsze potrafił zaangażować emocjonalnie (patrz „JFK” czy „Pluton”).

snowden1

Osią konstrukcyjną filmu jest wywiad jaki udziela Snowden w Hong Kongu (gdzie, jak wiemy od pewnego posła działa biuro antykorupcyjne) dziennikarzom The Guardian. Podczas spowiedzi poznajemy jego historię od próby służby wojskowej po działalność w CIA i NSA w latach 2004-13. I tutaj reżyser przedstawia naszego bohatera, a właściwie jego przemianę: z naiwnego idealisty chcącego służyć swojemu krajowi do balansującego na granicy załamania nerwowego, podejmującego samotną walkę z systemem. Przenosimy się wraz z bohaterem do różnych zakątków świata – Szwajcaria, USA, Hawaje, wreszcie Hong Kong i Rosja, która bardzo kocha demokrację. Nie jest to jednak szpiegowski thriller, ale rasowa biografia z elementami kina szpiegowskiego.

snowden2

Stone się na bohaterze i na rozterkach, ale nie atakuje konkretnej opcji politycznej. Tak, mówi wprost, że jest źle i trzeba coś z tym zrobić. Krótkie zbitki montażowe pokazują silną presję jaką Snowden odczuwa od strony służb, a reżyser kolejny raz bawi się formą – miesza kolorystykę, filtry (sceny działa szpiegowskiego programu). I z surową bezwzględnością atakuje działania służb specjalnych, co bez wiedzy obywateli inwigilują nas wszystkich. Sami to ułatwiamy za pomocą telefonów komórkowych, portali społecznościowych, gdzie umieszczamy bezmyślnie wszystko. Mówi to wprost i bez upiększania, co wielu może uznać za propagandową agitkę. Nie brakuje tutaj napięcia (brak wywieszki „Nie przeszkadzać” czy kopiowanie danych do pendrive’a), jednak nie jest to najważniejsze. Dopiero pod koniec robi się zbyt patetycznie (przemowa Snowdena o buncie mas), ale ostatnie wszystko zostaje poddane naszej ocenie, prowokując dyskusję.

snowden3

Czuć pewne podobieństwo dzieła Stone’a do „Piątej władzy” o Julienie Assange’u, gdzie tez dotykano temat inwigilacji, ale też i do jakiego punktu można się posunąć ujawniając tajne sprawy i stając do walki z niedoskonałym systemem jakim są taje służby. A za taką walkę płaci się wysoką cenę – w końcu trzeba brać odpowiedzialność za swoje czyny.

snowden4

„Snowden” nie miałby takiej siły ognia gdyby nie znakomity Joseph Gordon-Leviit. Aktor upodabnia się do Snowdena bardzo mocno, przenosząc jego gesty i barwę głosu (chociaż przez długą chwilę byłem pewny, że to Keanu Reeves), ale też bardzo uważnie prezentując wewnętrzne rozdarcie między postępowaniem słusznie, a działalnością służb. Kompletnym zaskoczeniem była dla mnie Shailene Woodley, która – wbrew moim oczekiwaniom – nie była tylko ładnym dodatkiem do portretu informatora. Stworzyła wyrazistą postać dziewczyny Snowdena, która go fascynuje, ale zaczyna coraz ciężej znosić fakt, że praca jest ważniejsza od niej. Na drugim planie dominuje bardzo opanowany Rhys Ifans (Corbin O’Brien) w garniturze niczym z klasycznych filmów szpiegowskich oraz całkiem dobry Nicolas Cage (Hank Forrester), który tym razem jest bardzo powściągliwy.

Stone kolejny raz przypomina o swojej dobrej formie i tak jak poprzednimi filmami podzieli wszystkich. Jednak nie radziłbym się skupiać tylko na politycznym aspekcie, lecz na psychologicznym rozdarciu między wyborem tego, co słuszne a biernemu obserwowaniu wydarzeń. I ten dylemat jest dla mnie najciekawszy, a co wy byście zrobili na jego miejscu? Pomyślcie mocno nad tym.

7/10

Radosław Ostrowski

Oczy węża

Rick Santoro jest gliniarzem pracującym w Altantic City. W kasynie należącym do znanego polityka Powella, ma dojść do walki bokserskiej między Tylerem a Ruizem. Przy ringu spotyka dawnego znajomego, komandora Kevina Dunne’a, zajmującego sie ochroną sekretarza stanu. Podczas walki, a dokładnie, kiedy Tyler zostaje znokautowany padają strzały i sekretarz zostaje trafiony. Santoro prowadzi śledztwo.

oczy_weza1

Przyznaje się bez bicia, że bardzo szanuję Briana De Palmy – wizualnego stylistę, który nawet w słabszych filmach olśniewa techniczną realizacją. Podobnie jest tutaj, a reżyser po raz kolejny sięga po sprawdzony i skuteczny arsenał – długie ujęcia, nieszablonowe prowadzenie kamery (scena, gdy od góry widzimy pokoje hotelowe) oraz podzielony ekran. Intryga jest gmatwana i komplikowana przez reżysera, ale w rzeczywistości okazuje się bardzo prostą opowiastką o spisku i morderstwie. Dużym plusem jest klimat wynikający z miejsca – kasyno w Atlantic City podczas huraganu, więc nie ma szansy na opuszczenie miejsca. De Palma wodzi za nos, pokazuje wydarzenia z kilku perspektyw, co na pewno uatrakcyjnia seans, budując stopniowo napięcie. Jest ono widoczne już w otwierającej scenie, trwającej 12 minut i sfilmowanej w jednym ujęciu, gdzie mamy szybkie poznanie kluczowych bohaterów (samej walki nie widzimy) oraz strzępki informacji, które wpuszczają w maliny.

oczy_weza2

Niestety, w połowie wszystko się sypie (gdy poznajemy prawdę) i mimo zgrabnych tricków, wszystko idzie w oczywistym kierunku. I ani techniczna sprawność ani stylizacja na Alfreda Hitchcocka (bardzo dobra muzyka Ryuichi Sakamoto), ani świetna reżyseria nie jest w stanie tego zamaskować.

oczy_weza3

O dziwo film prezentuje bardzo przyzwoity poziom aktorstwa, co jest niespodzianką, jeśli ma się na pokładzie Nicolasa Cage’a. Aktor grając na granicy szarży i fantazji godnej polskich ułanów, bardzo dobrze odnajduje się w roli skorumpowanego gliniarza Santoro. Facet ma styl, wnikliwy umysł i mimo śliskiego charakteru, wzbudza sympatię. I w końcu będzie musiał podjąć decyzję w tej sprawie, która może zaważyć na jego przyszłości. Nie zawodzi za to Gary Sinise – opanowany, spokojny i zdyscyplinowany komandor Dunne, który jest dość kluczową i intrygującą postacią dla całej intrygi, podobnie jak Carla Gugino, wplątana w spisek.

oczy_weza4

„Oczy węża” w slangu oznacza dwie jedynki w grze w kości (innymi słowy – przegraną gracza). Brian De Palma zagrał i wyszedł zaledwie przyzwoity thriller, który potrafi skupić uwagę przez dłuższą chwilę, czyli więcej niż połowę seansu. Szkoda, że im bliżej końca, tym słabsza fabuła. Jednak miło spędziłem czas podczas seansu, jakkolwiek to brzmi.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Kick-Ass

Nie mieliście takiego momentu w życiu, że chcielibyście być superbohaterami? Dave Lizewski marzył o tym od dziecka. Kim jest Dave? Frajerem, który niespecjalnie wyróżnia się z tłumu, mieszka z ojcem (matka zmarła na tętniaka), a jego kumple to geecy i maniacy komiksów. W końcu postanawia sam zostać superbohaterem, jednak pierwsze próby są dość mizerne. Z czasem staje się popularniejszy, dzięki Internetowi.  Nie jest jednam jedynym superherosem, gdyż w mieście jest zabójczy duet Big Daddy/Hit-Girl, który bruździ gangsterowi Frankowi D’Amato.

kickass1

Komiksowy film (czyli na podstawie komiksów) brzmi zazwyczaj pejoratywnie, jednak filmowcy potrafi robić adaptacje komiksów z klasą, fasonem i powagą. Ale raz na jakiś czas pojawia się reżyser, robiący adaptacje komiksu z dystansem oraz luzem. Tym właśnie jest film Matthew Vaughna, który pierwszy raz zmierzył się z komiksem Marka Millara (pamiętacie „Wanted” czy „Kingsman”?), gdzie tym razem postanowiono dokonać pastiszu superbohaterskich opowieści – wszystko jest tu przegięte i przerysowane. Pozornie nasz bohater zyskuje na byciu Kick-Assem – poznaje fajną dziewczynę, jednak wiąże się z tym pewna odpowiedzialność oraz spore ryzyko. Chłopak powoli zaczyna dojrzewać, a odpuszczenie sobie marzeń o byciu komiksowym kolesiem w idiotycznym wdzianku tylko mu w tym pomaga.

kickass2

Sceny akcji to perełki – dynamicznie zmontowane, pełen szalonych pomysłów z użyciem bazooki włącznie. Krwawe, ale nie obrzydliwe, nie pozbawione spowolnień i odrobiny czarnego humoru. Może intryga wydaje się dość prosta, ale całość ogłada się świetnie. Humor miesza się z powagą, a finałowa konfrontacja w siedzibie D’Amico to mieszanka spaghetti westernu, krwawej jatki a’la John Woo z podkładem muzycznym od Quentina Tarantino. Tu się dzieją chore rzeczy.

kickass3

I w tym szaleństwie aktorzy odnajdują się bez problemu. Nie jestem fanem Aarona Taylora-Johnsona, jednak w roli Dave’a sprawdził się przyzwoicie. Tak naprawdę film ukradł tu zabójczy duet córki i ojca. Kapitalna Chloe Grace Moretz w roli Hit-Girl to petarda – pozornie drobniutka i niepozorna dziewczynka, która z bronią w ręku jest bezwzględną i pomysłową maszyną do zabijania. Drugą niespodzianką jest tutaj Nicolas Cage, czyli Big Daddy w kostiumie troszkę przypominającym Batmana. Aktor dawno nie grał z takim luzem i jako samotny mściciel odnajduje się bez problemów oraz bez cierpiętniczej twarzy.

kickass4

Vaughn bawi się konwencją i wykorzystuje nawet komiksową formę (historia Big Daddy’ego), jednak większe wrażenie jako pastisz zrobił na mnie „Kingsman”. Nie zmienia to faktu, że „Kick-Ass” to dobre, rozrywkowe kino z wysokiej półki.

7/10

Radosław Ostrowski

Polowanie na łowcę

Rok 1983, Alaska. W małym miasteczku znikają młode kobiety, jedna z nich zostaje odnaleziona martwa z łuską. Pojawia się kobieta, która zeznaje, że padła ofiarą gwałciciela, który próbował ją zabić. Jednak policja jej nie wierzy, bo: a) dziewczyna jest prostytutką, b) sprawcą jej zdaniem jest szanowany obywatel Robert Hansen. Jednak prowadzący sprawę sierżant Halcombe postanawia bliżej przyjrzeć się sprawie.

lowca1

Debiutujący na dużym ekranie Scott Walker przedstawia prawdziwą historię, która w tamtych czasach mroziła krew w żyłach. W dodatku miejsce akcji (stan Alaska) tworzy dość mroczny klimat. Sama historia nie toczy się w super szybkim tempie, nie ma tutaj zawodów strzeleckich. Zamiast tego mamy żmudne śledztwo, bezsilność policji i próbę wykiwania sprytniejszego sprawcy. Niby nie ma zaskoczenia, bo z góry wiemy kto to zrobił, nie ma zbyt wielu wątków pobocznych, jednak całość sprawia wrażenie solidnego dreszczowca z paroma ponurymi scenami (scena zabicia kobiety). Bez ubarwiania, słodzenia czy fajerwerków, co należy zdecydowanie na plus.

lowca2

Drugim zaskoczeniem jest naprawdę udana i ciekawa gra aktorska. Śledczego gra tutaj Nicolas „zagram we wszystkim” Cage, który tutaj zaprezentował naprawdę przyzwoity poziom i nie drażnił swoją miną zbitego psa. Poza tym był bardziej opanowany i oszczędniejszy w grze. To samo postanowił zrobić John Cusack grający seryjnego zabójcę i wyszło mu to świetnie. Nie ma tu pójście w groteskę, jest pełne opanowanie i spokój, jakby po wszystkim (zabiciu) nic się nie stało. Ten facet naprawdę potrafi przerazić. Kolejną niespodzianką była niezła Vanessa Hughes jako prostytutka Cindy – niedoszła ofiara, wiarygodnie pokazując strach i przerażenie.

Czy można było wycisnąć więcej z tej historii? Chyba nie, dlatego Walkera należy pochwalić za solidność i realizm. Owszem, były lepsze filmy o tego typu tematach, ale nie można zaliczyć „Polowania…” za porażkę. Kawał udanego kina.

7/10

Radosław Ostrowski

Ciemna strona miasta

Frank Pierce jest sanitariuszem karetki pogotowia od 5 lat. Jednak od roku jest z nim coraz gorzej. Wszystko zaczęło się w momencie, kiedy podczas reanimacji zmarła kobieta. Od tej pory wszyscy, których próbuje ratować umierają, Frank zaś cierpi na bezsenność, nadużywa alkoholu i jest na skraju załamania nerwowego. A może już je przekroczył? Razem z nim spędzimy trzy noce na dyżurze.

miasto1

W zasadzie ten film mógłby się nazywać „Taksówkarz 2”, gdyby nie to, że bohater jest sanitariuszem. Takie skojarzenie nasunęło mi się po tym filmie Martina Scorsese opartego na autobiograficznej powieście Joe Connelly’ego. Nowy Jork znów jest pokazany może nie jako siedlisko zła, ale miejsce ciągłego cierpienia, które wszystkich dobija. Głównie kręcimy się po slumsach – przedawkowania narkotyków, próby samobójcze, strzelaniny – gdzie Frank jest naszym przewodnikiem. Jednocześnie reżyser próbuje wejść w psychikę naszego bohatera, który widzi zmarłych (nie, to nie „Szósty zmysł”), balansuje między jawą i snem, tworząc dość psychodeliczny klimat (przyśpieszenia, stroboskopy), który utrudnia odbiór tego filmu. Czy reżyserowi się to udało? Trudno mi powiedzieć, na pewno nie dorównuje legendarnemu „Taksówkarzowi”, gdzie Nowy Jork też nie był przyjemnym miejscem. Scenariusz w zasadzie nie istnieje, to zbiór luźnych scenek, w których przewija się Frank i jego koledzy, dla których ta praca doprowadza do obłędu, gdyż tylko w ten sposób można to przeżyć. Trochę pomaga w tym też dość wisielczy humor. Będzie na pewno zmęczeni, może nawet znużeni i wyczerpani, jednak Scorsese stworzył kawałek niezłego kina.

miasto2

Sprawę ratują aktorzy. Nie jestem specjalnym fanem Nicolasa Cage’a, ale w tej roli aktor sprawdza się idealnie. Jest zmęczony (stępiały wzrok, czerwone oczy i lekko osłabiony głos), balansujący na krawędzi rzeczywistości i wiemy tylko jedno: lepiej już nie będzie. Partnerujący mu John Goodman, Tom Sizemore i Ving Rhymes jako jego koledzy wypadają bardzo przekonująco, tworząc dość pokręcone postacie. Jest jeszcze Rosanna Arquette jako Maria, córka jednego z pacjentów Franka, która jest tak samo zmęczona jak Frank – kiedyś ćpała, teraz cierpi i szuka kontaktu. Mocna kreacja.

Nie jest to film łatwy, lekki czy przyjemny. Klimatem próbuje dorównać „Taksówkarzowi” i tak samo męczy. Tylko dla wytrwałych.

6/10

Radosław Ostrowski