Nie martw się, kochanie

Wyobraźcie sobie, że żyjecie w miasteczku wziętym żywcem z żurnala lat 50. Piękne i duże domy na przedmieściu, wypasione oraz stylowe samochody plus bardzo konserwatywny model rodziny. Mężczyźni pracują nad tajemniczym projektem, a ich żony zajmują się domem. Sielanka, prawda? Witajcie w Victorii, gdzieś na pustyni z dala od szeroko rozumianej cywilizacji. Osiedle założył wizjoner Frank (Chris Pine), który jest takim liderem tego miasta. Tutaj też żyje m.in. para Brytyjczyków – Alice i Jack (Florence Pugh i Harry Styles). Żyć nie umierać, prawda? Jednak jedno drobne zdarzenie zacznie wywoływać mętlik w głowie naszej bohaterki. I nie chodzi nawet o fakt, że jedna z mieszkanek (czarnoskóra Margaret) sprawia wrażenie niestabilnej psychicznie.

Muszę przyznać, że drugi film w reżyserskim dorobku Olivii Wilde mocno spolaryzował i podzielił widownię. Trudno się dziwić, bo wykorzystuje znajome motywy choćby z historii o pozornie idealnych miasteczek, gdzie wszystko skrywa Wielka Tajemnica. Do tego jest spory teren, do którego kobiety nie mają dostępu, gdzie znajduje się miejsce pracy mężów. Mężowie nie mogą mówić o swojej pracy żonom. Wszystko w idealnym porządku, pięknych kolorach, jakby żywcem wziętych z epoki. Reżyserka nigdzie się nie spieszy, powoli pokazując ten świat pełen rutyny, niemal stałych nawyków (rano śniadanie, potem lekcja tańca baletu, zakupy i ploteczki, wreszcie kolacja oraz małe co nieco z mężem). Jakbyśmy żyli w zorganizowanym, idealnym społeczeństwie. Zbyt idealnym. Ale pięknie sfotografowanym i stylowym.

Wilde coraz bardziej zaczyna pokazywać jak wszystko zaczyna się w głowie Alice mieszać. Niby to ma sugerować, że być może to są urojenia, jakaś rozwijająca się psychoza. I są takie mocne momenty jak choćby czyszczenie okna, niemal przygniatające Alice czy lustrzane odbicie podczas lekcji tańca. To jednak utwierdziło mnie w przekonaniu, że coś tu jest nie tak. Napięcie jest budowane powoli, z kilkoma mocnymi scenami, czekając na moment eksplozji. Krótkie przebitki montażowe i spore przeskoki czasowe wywołują mętlik w głowie, zaś muzyka Johna Powella (bardziej eksperymentalna niż wszystko, co do tej pory napisał Anglik) wywoływała poczucie zagrożenia. A potem wchodzi trzeci akt, gdzie poznajemy całą tajemnicę i… cóż, powinienem był się tego domyślić. Nie, nie zdradzę wam, przekonajcie się sami. Mnie zaskoczyło, a nawet wprawiło w osłupienie.

Swoją cegłę dodają do tego aktorzy. Panie na drugim planie w zasadzie robią za tło, choć tutaj wyróżnia się sama Wilde. Jako plotkująca oraz wygadana przyjaciółka Bunny emanuje pozornym opanowaniem. Zaskoczył mnie za to Pine, grając czarny charakter. Jego Frank jest charyzmatycznym mówcą, jednak w jego spojrzeniu jest coś niepokojącego, wręcz świdrującego oczy. Zaś scena kolacji w domu Alice pokazuje jakim zgrabnym manipulatorem potrafi być. Ale tak naprawdę wszystko na swoich barkach niesie Florence Pugh i… robi to fantastycznie wszelkie skrajne emocje: od perfekcyjnej pani domu przez coraz bardziej zagubioną i zdeterminowaną do rozgryzienia tej sytuacji. Każdy moment załamania, dyskomfortu czy próby odnalezienia się były najjaśniejszym punktem filmu, bez którego nie angażowałoby tak mocno. No i jeszcze jest Harry Styles, czyli mąż głównej bohaterki. Niestety, ale to jest najsłabsze ogniwo całej obsady, wypadając bardzo sztucznie. Głównie w bardziej ekspresyjnych momentach wypada jaskrawo, jakby przeszarżował, a w pozostałych momentach wydaje się wyprany z emocji.

Nie będzie odkryciem, jeśli powiem, że to będzie jeden z bardziej polaryzujących filmów tego roku. Jedni będą zauroczeni estetyką, aurą tajemnicy oraz charyzmą Pugh, drudzy uznają za wtórną, mało odkrywczą wydmuszkę na temat samostanowienia, podziału ról społecznych czy portretu dystopii. Ja jestem na tak, mimo pewnych wad.

7/10

Radosław Ostrowski

Tron: Dziedzictwo

Pierwszy „TRON” był przełomowy pod względem technicznym filmem z prostą historią, ale opartą na szalonym pomyśle. Jak wiemy bohaterem był informatyk Kevin Flynn, który trafił do wnętrza komputera. Na szczęście wrócił do świata naszego i został szefem ENCOM-u. Ożenił się i starał się połączyć pracę z wychowaniem syna, Sama. Ale w 1988 roku mężczyzna wyrusza do pracy i… tyle go widziano. Po wielu latach Sam wyrasta na outsidera, który działa na poboczu firmy. Jednak jego spokojne życie zmienia się w momencie, gdy dzięki przyjacielowi ojca – Alanowi Bradleyowi dostaje wiadomość od ojca. Z biura jego dawnego salonu gier, który nie działa od zniknięcia Kevina. I korzystając z ukrytego komputera trafia do innego świata – Planszy. Lecz na miejscu sprawy bardzo mocno się komplikują.

tron2-1

Nie byłem przekonany do robieniu kontynuacji kultowego filmu Stevena Liesbergera. Zwłaszcza po tylu latach przez Disneya. Ale w 2010 roku sytuacja się zmieniła, a przed kamerą stanął debiutant Joseph Kosinski. Sama koncepcja – nawet jeśli bardzo znajoma – dawała spore pole do popisu. Tylko, że już wizja tego świata oraz jego znajome elementy (pojedynki na dyski, motocykle) nie robią aż tak wielkiego wrażenia jak w oryginale. I nie wiem, czy to wynika z szaro-burej kolorystyki, czy wykorzystywaniu ogranych szablonów (próba stworzenia idealnego świata, zakończone zdradą i tyranią, tworzenie armii, ojciec-mentor ze stoickim spokojem oraz strojem a’la Obi-Wan Kenobi) oraz dialogów tak banalnych, że aż bolą zęby. Brakuje tutaj jakiegoś powiewu świeżości, bo intryga jest bardzo znajoma i przewidywalna. Słowo nuda krążyło mi po głowie, a wszystko było mi totalnie obojętne.

tron2-2

Chociaż samo wkroczenie do nowego świata oraz pojedynek na dyski wyglądał porządnie, ale czegoś tu brakowało. Niby wizualnie jest na co zawiesić oko, a kilka scen akcji robi wrażenie (rzeźnia w klubie „End of Line”). Tylko, że przez to „Dziedzictwo” wydaje się efekciarską wydmuszką bez charakteru, co jest wielkim paradoksem. Sama muzyka Daft Punk to troszkę za mało.

tron2-3

Nawet nie ma tutaj zbyt wiele materiału dla aktorów do zagrania. Jeff Bridges wraca jako Flynn oraz stworzony przez niego program CLU (z komputerowo odmłodzoną twarzą aktora) broni się w swojej roli i nadal ma tą charyzmę. Ale jako CLU troszkę wygląda nienaturalnie jego twarz, przez co ogląda się dziwnie. Garret Hedlund w roli Sama jest po prostu ok, ale nic ponadto. Brakuje tej postaci czegoś więcej. Najlepiej pod tym względem wypada kradnący film Michael Sheen jako ekscentryczny Castor – właściciel klubu „End of Line”. Nie jest to duża rola, ale bardzo mocno zapada w pamięć. Tak samo jako Olivia Wilde wcielająca się w Quorrę, będącą twardą kobietą i jednocześnie ciągle zafascynowaną światem poza Planszą.

Chciałbym powiedzieć coś dobrego o „Tronie: Dziedzictwo”, ale to – moim zdaniem – kontynuacja kompletnie niepotrzebna i nieudanie próbująca żerować na sentymencie fanów oryginału. Nudny, szablonowy, pozbawiony własnej tożsamości oraz finezji.

5/10

Radosław Ostrowski

Strażniczka

Początek jest dość niejasny, kiedy poznajemy pewną kobietę. Nie wiemy kim ona jest, czym się zajmuje, nie wiemy nic. Widzimy autostradę z jadącymi samochodami, a w tle komunikat. Głos kobiety opowiadającej o mężu, który ją bije i kiedy można do niej przyjść. Na miejscu okazuje się, że nasza bohaterka (w rękawiczkach) przekonuje mężczyznę, by przestał bić żonę, dał jej święty spokój oraz opuścił dom. I jak się okazuje, nasza protagonistka robi to nie od dzisiaj, zaś jej imię to Sadie. Ma kobieta pewną mroczną tajemnicę, która ją naznaczyła.

strazniczka1

„A Vigilante” (oryginalny tytuł bardzo pasuje) to dość dziwaczne kino zemsty. Osoby szukające akcji w stylu „Uprowadzonej” czy innego „Johna Wicka” nie znajdą tutaj zbyt wiele. Tu nie liczą się bijatyki, strzelaniny czy popisy kaskaderskie, ale bardziej wejście w umysł oraz psychikę naszej bohaterki. Czyli bardziej kino w rodzaju „Nigdy Cię tu nie było”, tylko bez faszerowania symboliką oraz onirycznymi wstawkami. Ale ten bardzo specyficzny klimat jest tutaj bronią obosieczną. Z jednej strony pozwala bliżej naszą bohaterkę, z drugiej jednak działa wręcz miejscami usypiająco. Trudno wejść w całą historię, bo jest ona szczątkowa. Jedyne, co łączy wszystko jest Sadie, jej mroczna przeszłość oraz kolejne próby „wyzwolenia” osób od przemocy domowej.

strazniczka2

Sama przemoc jest tu krótka i niezbyt efektowna, ale zapada mocno w pamięć. I nie ważne czy mówimy o próbie ataku przez trzech facetów czy finałowej konfrontacji z mężem. To jednak tylko dodatki do historii kobiety, która decyduje się pomagać ofiarom przemocy. Nie ważne czy ofiarą jest kobieta, dziecko czy mężczyzna, bo takie psychiczne wyniszczenie nie ma płci.

strazniczka3

A jedynym magnesem tego dzieła jest Olivia Wilde, która daje z siebie wszystko. Kiedy działa w akcji, sprawia wrażenie niezłomnego, twardego monolitu. Czegoś takiego nie da się złamać, ale w wielu innych scenach widać pewne rozedrganie, niepewność, tłumiony lęk. Popatrzcie na te oczy, w których malują się wszystkie emocje. I to ona czyni ten film interesującym.

Więc czy warto zmierzyć się ze „Strażniczką”? Olivia Wilde gra rolę życia, temat przemocy domowej zawsze na czasie, a nietypowa forma może zachęcić poszukiwaczy bardziej ambitnego kina. A reszta się odbije, niestety.

6/10

Radosław Ostrowski

Wyścig

Formuła 1 w naszym kraju stała się popularna odkąd uczestniczył w niej Robert Kubica. Choć już nie bierze w niej udziału, wyścigi nadal cieszą się spora oglądalnością. Ten elitarny sport motoryzacyjny miał swoje legendy jak Jackie Stewart, Ayrton Senna, Alain Prost czy Michael Schumacher. Ale w sezonie 1976 liczyło się tylko dwóch kierowców: Brytyjczyk James Hunt i Austriak Niki Lauda. O tej rywalizacji i walce opowiada film „Wyścig”.

wyscig1

Cała opowieść zaczyna się w sierpniu 1976 roku podczas wyścigu GP Niemiec, a potem cofamy się aż do roku 1970, gdzie główni antagoniści rywalizowali między sobą w Formule 3. Ale reżyser skupia się przede wszystkim na sezonie 1976, gdzie szala zwycięstwa przechylała się a to w stronę Hunta, a to Laudy. Ron Howard bardzo dokładnie i wnikliwie pokazuje starcie dwóch silnych osobowości, których różniło wszystko poza talentem i szybkością. Nie ma tu prostego, czarno-białego podziału, a portrety psychologiczne bohaterów są naprawdę wnikliwe, w czym pomaga naprawdę znakomity scenariusz Petera Morgana. W dodatku bardzo wiarygodnie odtworzono realia lat 70. (kostiumy, scenografia, wygląd bolidów – tak samo wiernie dokonał tego Howard w filmie „Frost/Nixon”, ale także praca kamery) – czasów dobrej zabawy, ale i bardzo niebezpiecznego sportu. Wtedy bolidy były bardzo niebezpieczne, a śmierć w trakcie wyścigu zdarzała się dość często (nie to, co teraz), jednak żądza adrenaliny i rywalizacji pozostała taka sama. Zaś sceny wyścigów (niewiele ich, ale i nie one są tak naprawdę najważniejsze) wyglądają po prostu rewelacyjnie zaczynając od pracy kamery (mocno stonowana kolorystyka, przywiązanie do detali) przez intensywny montaż aż po DŹWIĘK silników, które brzmią jak muzyka. To jest tak zgrane, ze ta adrenalina zaczęła się mi udzielać.

wyscig2

To wszystko nie byłoby w połowie nawet tak dobre, gdyby nie aktorstwo na naprawdę wysokim poziomie. Niespodzianką okazał się Chris Hemsworth (znany głównie z roli Thora, która mu dała przydomek „Człowiek Młot”), który bardzo sugestywnie gra człowieka balansującego na krawędzi, odważnie ryzykującego i przede wszystkim czerpiącego z życia garściami (alkohol, kobiety). Jest bezczelny, ma niewyparzoną gębę, ale nie zawsze radzi sobie z presją (scena, gdy na konferencji prasowej pod stołem nerwowo bawi się zapalniczką). Ale kompletnym objawieniem okazał się kapitalny Daniel Bruhl. Lauda jest przeciwieństwem imprezowego Hunta – bardziej wyciszony, chłodno myślący, konsekwentnie dążący do celu (mimo tragicznego wypadku Lauda wraca na tor po zaledwie sześciu tygodniach), ale jednocześnie zarozumiały i nie nawiązujący dobrych relacji z innymi. Facet kradnie ten film i tworzy prawdopodobnie rolę swojego życia. Obaj bohaterowie, choć nie przepadają za sobą, zaczynają się szanować, a nawet przyjaźnią się (to pod koniec). W dodatku mają równie interesujące partnerki (wyrozumiała Olivia Wilde oraz mądra Alexandra Maria Lara), zaś drugi plan w zasadzie robi tu tylko za tło.

wyscig3

Początkowo „Wyścig” miał nakręcić Paul Greengrass, zaś Ron Howard był zainteresowany „Kapitanem Phillipsem”. Na szczęście, panowie pozamieniali się miejscami. I moim zdaniem dobrze się stało, bo Ron Howard nakręcił swoje opus magnum. Nie tylko dla miłośników sportu i wyścigów.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Niewiarygodny Burt Wonderstone

Burt Wonderstone i Anton Marvelton to dwaj kumple, którzy znają się od dziecka. Tworzą duet iluzjonistów, którzy od 10 lat bawią widownię w Las Vegas. Jednak między nimi zaczyna się coś psuć i dochodzi do rozłamu. Jakby było tego mało, pojawił się konkurent – uliczny magik Steve Gray.

burt_w.1

Film był reklamowany jako komedia, zaś magicy i iluzjoniści to temat interesujący dla kina, co potwierdziły takie filmy jak „Prestiż” i „Iluzjonista”. Film Dona Scardino, reżysera głównie pracującego dla telewizji nie jest dziełem takiego kalibru jak w/w, ale gwarantuje całkiem niezłą rozrywkę. Choć mam wrażenie, że można byłoby z tego zrobić naprawdę lepszy film, który byłby satyrą na magików. Czasy, kiedy proste sztuczki przestają być zabawne, a obecna magia reprezentowana przez Graya opiera się na bólu, cierpieniu i wręcz masochizmie (spanie na rozżarzonych węglach) wywołuje raczej niesmak niż fascynację, chociaż pewnie paru szaleńców by się znalazło. Problem jednak tego filmu polega na dwóch rzeczach: schematyczności i przegadaniu. Bo jest tu bardziej poważnie i bardziej filozoficznie, aczkolwiek finał pozytywnie mnie zaskoczył. Niby jest to banał, ale całkiem nieźle się to oglądało.

burt_w.2

Reżyserowi udało się zebrać gwiazdorską obsadę, ale i tak ten film będzie zapamiętany jako ostatni z udziałem niedawno zmarłego Jamesa Gandolfiniego (tutaj szef kasyna Doug Manny). Pierwsze skrzypce gra jednak tutaj Steve Carell, który jest naprawdę niezłym aktorem. Tutaj gra samolubnego magika, który jest już znużony swoją fuchą i jest średni. Tutaj najbardziej błyszczy (o dziwo) Jim Carrey w roli magika-masochisty Graya – facet przegina i jedzie po bandzie, ale potrafi rozśmieszyć, a o to przecież w komedii chodzi. Reszta też daje radę ze szczególnym wskazaniem na Steve’a Buscemi (Anton Marvelton) i Alana Arkina (legendarny Rance Halloway), którzy wnoszą lekkość i odrobinę magii.

Sam film może nie jest specjalnie zaskakujący, humoru też nie ma zbyt wiele, a potencjał był dużo większy. Czy ten film mógłby być lepszy? Tak. Czy żałuje czasu? Trochę tak. Ale obejrzeć nie zaszkodzi. Może pojawi się dzięki temu kolejny magik? Will see.

5/10

Radosław Ostrowski