Aquaman

Arthura Curry poznaliśmy w niesławnej „Lidze Sprawiedliwości” (nadal nie obejrzałem), jednak sam odbiór filmu był bardzo ostry. Zamiast budowy uniwersum DC, doszło do zmiany warty (stery w sprawie produkcji filmów z tego świata przejął Walter Hamada, a Zack Snyder został zwolniony) oraz tworzenia filmów niekoniecznie ze sobą powiązanych. Być może kiedyś zostaną one połączone jak produkcje Marvela, ale wyniki box office na razie są zadowalające w kwestii obranego kierunku. Oznaką nowego stał się film Jamesa Wana, twórcy „Piły” i „Obecności”.

aquaman1

Arthur mieszka w mały miasteczku na wybrzeżu razem z ojcem latarnikiem. Jego matka była królową podwodnej Atlantydy. Problem w tym, że ci pod wodą nie przepadają za nami lądowcami, a wszelkie kontakty z nimi są traktowane jak zdrada. Dlatego matka musiała wrócić do siebie, a Arthurek został na lądzie. Z czasem zaczął odkrywać pewne umiejętności (rozmowy z podwodnymi zwierzętami czy zanurzanie się bardzo głęboko pod wodę) i przechodził treningi pod okiem przyjaciela matki. Przychodzi jednak moment w życiu każdego bohatera, że – niczym słynny elektryk z wąsami – nie chce, ale musi. Nasz Człowiek-Rybak musi objąć tron Atlantydy, inaczej jego przyrodni brat doprowadzi do wojny. Jednak by odzyskać swoje dziedzictwo, trzeba odnaleźć mityczny trójząb pierwszego władcy.

aquaman2

Reżyser Wan kompletnie nie udaje, że robi film oparty na komiksie. Żadnego realizmu a’la Nolan czy mrocznych i ciężkich klimatów a’la Snyder. To samoświadome, kiczowate kino klasy B, gdzie fabuła może i jest schematyczna, ale ważniejsza jest realizacja oraz sama wizja świata. Czy może być poważny film, gdzie mamy ludzi jeżdżących na delfinach czy wielorybach z laserowo strzelającą bronią, zaś jedną z ról gra Dolph Lundgren? Sama historia to klasyczna droga bohatera, który musi pokonać swoje demony, zmierzyć się z wrogami oraz osiągnąć cel. Tylko, że nasz bohater to taki heros mimo woli, zmuszony przez inne czynniki. Nie chce korony i władzy, lecz chronić swoich najbliższych. Może wydawać się to przewidywalne, jednak zaskoczyła mnie realizacja.

aquaman3

Sama akcja jest odpowiednio widowiskowa, a najbardziej zaskoczył mnie fakt, że wiele z tych scen jest kręconych w jednym ujęciu. Kamera wręcz tańczy dookoła, ale wszystko jest jasne i czytelne. Największe wrażenie były starcia Aquamana z Black Mantą oraz Mery ze ścigającymi ją ludźmi z Atlantydy. Ponieważ oboje są rozdzieleni, kamera przeskakuje z postaci na postać i robi to tak płynnie, że nie ma dezorientacji w terenie. Czuć wielki rozmach, a samo podwodne miasto wygląda imponująco. I nie chodzi tylko o komputerowe efekty, ale także o scenografię (m.in. ukryta na Saharze kuźnia czy miejsce spotkania króla Orma z Nereusem) czy nasycone kolorami stroje. Nie można oderwać oczu od filmu, zaś zakończenie sugeruje ciąg dalszy.

aquaman4

Aktorzy świetnie się bawili, co także czuć, a nie udaje się to każdemu. Jason Momoa do tej roli pasuje idealnie, pozornie sprawiając wrażenie osiłka, co wszelkie problemy rozwiązuje pięściami. Albo głową (nie w sensie, że myśli, choć ma przebłyski), budząc sympatię aż do ostatniej minuty. Chcę go więcej. Partnerująca mu Amber Heard jako Mara jest równie cudowna, zaś ich relacja oparta na docinkach, sarkazmie to coś troszkę innego niż spodziewalibyśmy się po kinie superbohaterskim. Jest też aż dwóch łotrów, których motywacja jest prosta (walka o władzę oraz klasyczna zemsta), lecz efektywna. Zarówno Patrick Wilson (król Orm), jak i Yahya Abdul-Mateen II (Czarna Manta) wypadają bardzo dobrze, co w przypadku czarnych charakterów nie jest takie łatwe. Niestety, jest jeden słaby punkt, czyli Nicole Kidman jako matka Arthura. Na ile jednak to wina scenariusza, a na ile pozbawionej mimiki twarzy (jak się wstrzykuje botoks, by zatrzymać urodę, tak to się kończy – o tym może kiedy indziej) nie umiem stwierdzić. Wiem za to, że aktorka wypadła sztucznie, nawet jej głos sprawiał wrażenie wypranego z emocji. Ale na szczęście pojawia się bardzo krótko, więc można to przeboleć.

„Aquaman” to prosta, bezpretensjonalna rozrywka, która nie udaje czegoś, czym nie jest. A jest drogim widowiskiem, ze świetnie sfilmowanymi scenami akcji, charyzmatycznym bohaterem oraz pasją. Takie połączenie zdarza się niezbyt często i jest tak wyważone. Czekam na sequel.

7,5/10

Radosław Ostrowski

W wysokiej trawie

Jesteśmy gdzieś na drodze w Kansas. Pole za nami, pole przed nami, a pośrodku droga. Zaś na tej drodze podróżuje rodzeństwo Cal z ciężarną Becky, którą zostawił chłopak oraz ojciec dziecka. Kiedy zatrzymują się koło kościoła słyszą w trawie wołanie o pomoc. Nasza parka bez zawahania wyrusza na pole wysokiej trawy, gdzie bardzo łatwo można się zgubić. Co naszej parce udaje się bez problemu, a próby wyjścia wydają się niemożliwe. Jak się okazuje, nie tylko oni utknęli w trawiastym polu.

w wysokiej trawie2

Kolejny dowód na to, że Stephen King jest strasznie popularny i dla filmowców stanowi bardzo duże pole do popisu. Tym razem za jego opowiadanie postanowił zmierzyć się Vincenzo Natali, czyli reżyser jednego wielkiego hitu – kultowego „Cube”. I tak jak największy hit, początek jest bardzo tajemniczy, zaś samo pole przypomina wielki labirynt pozbawiony zasad, reguł, a nawet przestrzeni. To niemal bezkresny ocean zieleni, w którym bardzo łatwo się zagubić, tworząc niejako wielką pętlę. Reżyser wie, jak budować atmosferę tajemnicy, bezradności w czym pomagają skupione na detalach zdjęcia, zwłaszcza gdy odbywają się w nocy. I ta atmosfera mroku, tajemnicy jest prowadzona przez połowę czasu. Są też nawet wizyjne sceny, pełne oniryzmu, krwi oraz rozmazanych obrazów.

w wysokiej trawie1

Ale kiedy zaczynamy odkrywać kolejne elementy układanki – zwłaszcza pewną dużą skałę – wszystko zaczyna się coraz bardziej sypać i iść w stronę thrillera z psychopatycznym zabójcą w tle. Pewne sytuacje zaczynają się powtarzać, podobnie jak dialogi, zaś bohaterowie stają się coraz bardziej irytujący. Logika zaczyna szwankować, brutalne sceny mogą szokować (choć jest ich niewiele), a rozwiązanie całej historii jest rozczarowujące. Zaś kilka rzeczy dość łatwo się można domyślić – choćby tego, że bohaterowie znajdują się w czasowej pętli.

Natali wydaje się mieć fajny pomysł, a kilka momentów mocno przypomina „Cube” (zwłaszcza scena w kręgielni), co nawet jest pewną zaletę. Problem jednak w tym, że reżyser nie bardzo wie, jak poprowadzić, wyjaśnienie brzmi niepoważnie, coraz bardziej brnąć do b-klasowej pulpy.

w wysokiej trawie3

Nawet aktorstwo jest tutaj mocno średnie w wykonaniu mniej znanych aktorów. Z tego grona dało się polubić ciężarną Becky (Laysla de Oliviera) oraz wystraszonego Tobina (Will Buie Jr.), zaś Cal (Avery Whitted) tutaj wydaje się prawdziwym bucem, egoistą jakby za bardzo kochający swoją siostrę. Czyżby na nią leciał? Ale najmocniejszym punktem obsady pozostaje Patrick Wilson w roli Rossa. Wydaje się zwykłym, szarym gościem, budzącym wręcz sympatię, jednak zaczyna coraz bardziej popadać w szaleństwo. Świetnie poprowadzona postać, nawet jeśli wydaje się szablonowa.

w wysokiej trawie4

„W wysokiej trawie” nie będzie wielkim powrotem Vincenzo Natali do szerokiego nurtu i nie jest najlepszą kooperacją Netflixa do dzieł Kinga. To mocny średniak, który zaczyna tracić impet z każdym kolejnym źdźbłem trawy. Absolutnie nie warty odkrycia.

5/10

Radosław Ostrowski

McImperium

Jak można spełnić swój amerykański sen? Dla Raya Kroca sen przebiega dość opornie – pracuje jako akwizytor, próbował wcześniej wielu interesów, ale żaden nigdy nie wypalił. Aż dostał zamówienie na sześć mikserów dla jednej, małej restauracyjki w San Bernardino. Prowadzą ją bracia McDonald, który znani są z nieprawdopodobnie szybkiej obsługi oraz realizacji zamówienia. Kroc węszy w tym interes życia, podpisuje umowę z braćmi w celu stworzenia franczyzy oraz rozwijania interesu. Ale nawet oni nie są w stanie przygotować się na działania Kroca.

mcimperium1

Film Johna Lee Hancocka to przykład solidnej, wręcz klasycznej biografii postaci, która może wywoływać kontrowersje. A jednocześnie pokazuje dwie drogi do spełnienia swojego snu. Pierwsza – powolna i spokojna – to droga uczciwości, długiej pracy, druga jest bardziej agresywna, pełna słowotoku oraz podstępu. Jak myślicie, która droga przyniesie profity i zyski? No właśnie. Hancock bardzo przygląda się drodze Kroca do sukcesu, gdzie nasz bohater bardzo dużo ryzykuje i być może dlatego mu tak bardzo kibicujemy mu. Tylko, że pod tym wygadanym przedsiębiorca kryje się cwaniak oraz śliski typ ze złotoustym uśmiechem, działający mocno na granicy prawa. I wtedy zaczyna się pojawiać pytanie: czemu kibicuję temu draniowi, nie dotrzymującego słowa, marzącego tylko o swoim własnym sukcesie? Nie brakuje tutaj szybkiego montażu (sceny tworzenia burgera, pierwszy zbudowany McDonald oraz szkolenie pracowników), ale to wszystko jakieś takie zachowawcze, solidne oraz pozbawione czegoś głębszego. Psychologii postać niemal brak, wątki poboczne (życie prywatne Kroca, samotność żony, poznanie kochanki) są ledwo zaznaczone i brakuje jakiegoś konfliktu albo większego napięcia.

mcimperium2

Ale Hancock ma jednego mocnego asa w rękawie, czyli charyzmatycznego Michaela Keatona w roli tytułowej (founder, czyli założyciel). Aktor nie tworzy jednowymiarowej postaci bezwzględnego diabła, ale człowieka pełnego determinacji, energii, pozbawionego jednak szczęścia. I ten bohater w zasadzie się nie zmienia, bo cechy wzbudzające sympatię z czasem zaczynają być bardziej demoniczne, zamiast zdeterminowanego przedsiębiorcy mamy bezwzględnego, podstępnego skurwysyna, zapatrzonego w siebie oraz swoja gadkę. Drugi plan w zasadzie nie ma zbyt wiele roboty, poza braćmi McDonald (świetni John Carroll Lynch oraz Nick Offerman), którzy stanowią dla siebie wielkie wsparcie – czuć tutaj silną więź tych bohaterów.

mcimperium4

Czym jest „McImperium”? Jest jak posiłek z McDonalda – smaczny, lekki i przyjemny. Tylko, że nie zaspokoi on w pełni głodu. Solidne, zgrabne, niepozbawione gorzkiej refleksji, z cudownym Michaelem Keatonem, dźwigającym na barkach całość. Facet dokonuje cudów i choćby dla niego warto obejrzeć to dzieło.

7/10

Radosław Ostrowski

Stacja kosmiczna ’76

Kosmos zawsze interesował ludzi, bo tam działy się zawsze rzeczy nie stworzone. Ale parę lat temu pewien reżyser postanowił zrobić film SF w stylu retro. Tak bardzo retro, że pokazuje  komputery jako duże, wręcz OGROMNE maszyny zajmujące cały pokój, pomieszczenia były wręcz sterylnie białe, a statki kosmiczne niemal żywcem przypominają te z „2001: Odysei kosmicznej”.

stacja_kosmiczna1

Nakręcona przez Jacka Plotnicka „Stacja kosmiczna 76” jest pastiszem kina SF z lat 70., co widać i słychać od samego początku. Nawet świadomie tandetne efekty specjalne (wygląd asteroidów, ręcznie rysowane sylwetki planet) są elementem wizji reżysera, który opowiada o załodze pewnej stacji gdzieś w nieodgadnionym kosmosie. Sama fabuła jest bardzo pretekstowa, a punktem wyjścia jest przybycie nowej asystentki kapitana Glenna. Niby zapowiadana jako komedia, „Stacja” bardziej jest gorzką obserwacją samotności, niedostosowania oraz duszenia się w relacjach międzyludzkich. Mamy dowódcę, który ukrywa swój homoseksualizm, toksyczny związek mechanika z nadużywającą valium kobietą (mają razem dziecko – Słoneczko) czy małżonków trzymających zamrożoną… teściową. To bardzo smutny film, gdzie najważniejsza jest interakcja, odkrywanie kolejnych tajemnic oraz prób radzenia sobie przez postacie. Nawet pozwala się na odrobinę delikatnego humoru, niepozbawionego lekkiej ironii, jednak twórcy traktują swoje postacie z sympatią, bez szyderstwa czy kpiny.

stacja_kosmiczna2

Tylko, że nie jest to humor dla wszystkich i nawet mnie zdarzało się przynudzić, bo nie jest łatwo wejść w ten dziwaczny klimat. Parę razy się odbijałem, jakbym oglądał program, w którym ktoś notorycznie pali najlepsze dowcipy. Nawet fajnie grający aktorzy pod wodzą zaskakująco sztywnego Patricka Wilsona na czele nie zawsze będą w stanie przekonać, chociaż te rozedrgane, skrywane emocje potrafią nawet poruszyć.

stacja_kosmiczna3

Dziwne to kino, któremu warto dać szansę, by sprawdzić z czym to się je. Takiego retro filmu SF nie trafia się zbyt często, co może być dość odświeżającym i ciekawym doświadczeniem.

6/10

Radosław Ostrowski

Fargo – seria 2

Druga seria „Fargo” to oddzielna historia w porównaniu do poprzednika, ale jest kilka elementów spajających ją z poprzednią częścią. Tym razem głównym bohaterem jest Lou Solverson – ojciec policjantki Molly, a cała akcja rozgrywa się w pamiętnym roku 1979. Nasz Lou jest iglarzem oraz komendantem posterunku policji w Louverne, małym miasteczku w Minnesocie leżącym obok Fargo, gdzie zawsze dzieje się wiele. Wszystko zaczęło się od dziwacznego morderstwa gdzieś w przydrożnej jadłodajni.

fargo_21

Tam miał się spotkać Rye Gerhardt – najmłodszy syn mafijnej rodziny Gerhardtów, zajmujących się dystrybucją oraz handlem narkotykami. Mężczyzna (w porównaniu do narwanego Todda oraz rozsądnego Niedźwiedzia) jest niespełna rozumu i planuje zrobienie spółki ze swoim kumplem, właścicielem sklepu z maszynami do pisania. Problem w tym, że wspólnik ma wyrok i tylko sędzina może odhaczyć zawieszenie i odpalić maszynkę z kasą. Spotkanie jednak zmienia się w krwawą jatkę. Czy mogło się inaczej skończyć, gdy na wariata ze spluwą używasz środka na owady. Po drodze jeszcze Rye skasował kucharza i dobił kelnerkę, próbującą uciec. I nic by się nie stało, gdyby nie fakt, iż Rye zobaczył… latający spodek, a na koniec zostaje potrącony przez Bogu ducha winną kosmetyczkę – Peggy Blomkvist, żonę rzeźnika Eda. To jednak tak naprawdę mały pikuś, bo Gerhardtowie mają zostać przejęci przez mafię z Kansas City. Całą operacją ma dowodzić Mike Milligan, a zaginięcie Rye’a odtwiera puszkę Pandory pełną granatów, karabinów oraz trupów.

fargo_23

Noah Hawley znowu to zrobił: nakręcił wciągający serial kryminalny, gdzie czuć ducha braci Coen. Dodatkowo osadzenie wszystkiego w realiach lat 70. stworzyło bardzo ciekawy klimat. Nadal jest zima, sporo śniegu (nie wszędzie jednak), a każdy bohater tej układanki chce wyjść z zastanej sytuacji za pomocą sprytu, siły lub zdrowego rozsądku. Nie zawsze jednak będzie to możliwe, bo raz rozpoczętej spirali przemocy, odkręcić się nie da. Tutaj najważniejsza jest rozgrywka między Milliganem a Gerhardami, sprowadzająca się do strzelanin, zasadzek oraz brutalnej walki o przetrwanie. Peggy z Edem, niejako wbrew sobie zostają wplątani w tą mordownię i też próbują ocalić skórę z tej absurdalnej sytuacji. I też nie mogą się już z tego wycofać, a punktem krytycznym staje się pozbycie się ciała najmłodszego z rodu Gerhardów.

fargo_22

Sam Hawley miesza tutaj wątki, retrospekcje (pierwsze zabójstwo widziane przez nestora rodu Gerhardów, Otto czy młodość Indianina Hanzee’ego), scenki będące jedynie dodatkiem do humoru (kręcenie filmu o masakrze w Sioux Falls), a nawet futurospekcje (sen Betty, gdzie widzimy jej rodzinę z 2006 roku). Bawi się tutaj formą (dzielenie ekranu niczym w komiksie), wodzi za nos i myli tropy, prowadząc do nieuchronnej konfrontacji, a kilka scen (próba oblężenia posterunku czy rewelacyjna strzelanina między gliniarzami chroniącymi Blomkvistów z Gerhardtami) trzyma skutecznie za gardło i nie puszcza. Nawet sam Ronald Reagan się pojawia, by powalczyć o nominację prezydencką.

fargo_24

Jednocześnie odtwarza mentalność epoki, gdzie kobieta była tylko (lub aż) wsparciem dla męża, który miał robić karierę, prowadzić interesy i decydował o wszystkim. Czuć też mocno echa afery Watergate, mocno niszczącą zaufanie społeczeństwa do rządu, stając się silnym źródłem wielu teorii spiskowych oraz fascynację UFO. Dla wielu pojawienie się w kluczowych miejscach statku kosmicznego może wywołać silne poczucie dezorientacji, bo nie zostaje to mocno wyjaśnione. Wszystko jednak ogląda się to znakomicie, a wyważenie scen akcji z drobnymi obyczajowymi obserwacji oraz czarnym humorem działa piorunująco.

fargo_25

Ponieważ jest to nowe rozdanie, nie zobaczymy tutaj twarzy znanych z poprzedniej części. Nie znaczy to, że nie ma tutaj komu kibicować i brakuje wyrazistych postaci. Na pierwszy plan zdecydowanie wysuwają się Blomkvistowie – zwykli, szarzy ludzie z prostymi marzeniami. Ale przypadek (los, UFO) ma inny scenariusz. On (świetny Jesse Plemons) to taki sympatyczny poczciwina, sterowany przez miotającą się i szukającą spełnienia się żonę (rewelacyjna Kirsten Dunst). Oboje sprawiają wrażenie nierozgarniętych do końca, ale to ludzie znajdujący się w sytuacji mocno przerastającej ich możliwości. Rozsądek jako jedyny zachowuje tutaj Lou. Grającego jego starszą wersję Keith Carradine’a zastąpił znakomity Patrick Wilson, który koncertowo portretuje człowieka dbającego zarówno o swoją rodzinę (żona choruje na raka), przeżył wojenne piekło i kieruje się swoją intuicją. Co najważniejsze, zawsze trafia w sedno, chociaż bywa bezsilny wobec zdarzeń (próba wykorzystania Blomkvistów jako przynęty wobec mafii z Kansas), mając za wsparcie teścia gliniarza (rzadko widziany Ted Danson).

fargo_26

Po drugiej stronie, czyli bandziorów wyróżnia się zdecydowanie Mike Milligan (kompletnie nieznany Bokeem Woodbine) i nie tylko dlatego, że jest czarny oraz fikuśnie się ubiera niczym bohater z „American Gangster”. Ten gangster-filozof potrafi zaskoczyć inteligentną refleksją na temat przewrotności losu, a jednocześnie ma tyle szczęścia, jak nikt inny. Szkoda tylko, że doczekał się tak nieoczywistego finału. Równie wyrazista jest Jean Smart jako kierująca interesem Gerhardtów Floyd – opanowana, wyciszona i wręcz niezłomna, ale nie bojąca się ostrych środków oraz impulsywny i brutalny Dodd (Jeffrey Donovan w formie), z którym lepiej nie zadzierać.

Drugie „Fargo” to po prostu inna historia w porównaniu z poprzednią serią. Lepsza czy gorsza – trudno ocenić. Na pewno nie czułem mocnego zawodu (może poza zakończeniem, które było takie spokojne i bardziej życiowe), a i tak oglądałem z zapartym tchem. Nie wiem jak Wy, ale ja już nie mogę się doczekać trzeciej serii.

8/10

Radosław Ostrowski

Bone Tomahawk

Miasteczko Bright Hope na Dzikim Zachodzie to taka spokojna okolica, gdzie dzieje się niewiele. Do czasu, gdy pojawia się tajemniczy nieznajomy. Przed wejście zakopuje swoje rzeczy, co dostrzega zastępca rezerwowy szeryfa, Chicory. Szeryf, po krótkiej rozmowie, zatrzymuje podejrzanego strzałem w kolano. Sprawa wydawałaby się załatwiona, a podejrzany – razem z lekarką i zastępcą szeryfa Nickiem – zostaje w celi. Jednak następnego dnia areszt okazuje się pusty. Na miejscu zostaje tylko strzała indiańska. Szeryf Hunt decyduje się rozpocząć pościg, w czym wspierają go zastępca Chicory, mąż porwanej – Arthur O’Dwyer i rewolwerowiec Brooker.

bone_tomahawk1

Debiutujący reżyser S. Craig Zahler postanowił odświeżyć na swoją modłę western, który ostatnio wrócił do łask. Opowieść wydaje się do bólu klasyczna i zmierzająca do prostego celu: odbić swoich, zabijając po drodze Indiańców. Ale to nie są zwykli Indianie, bo są biali i nie tylko zabijają innych swoimi nożami z kości, ale też ich zjadają. Western idący ręka w rękę z horrorem? Tego jeszcze nie było, co bardzo odświeża ten gatunek. Wielu może odstraszyć surowa realizacja i dość wolne tempo całości, ale trudno nie docenić tego mrocznego klimatu, towarzyszącego wędrówce do siedliska zła. A im dalej, tym bardziej krajobraz staje się nieprzyjazny, przypominający wypaloną, zniszczoną ziemię. Noc jest tak ciemna, że za nią może czaić się zło albo złodzieje kradnący konie.

bone_tomahawk2

Dodatkowo każdy z bohaterów tej grupy jest kimś innym, a zadanie nie scala tej grupy, ale pokazuje silne różnice charakterów, jak i metod działania. I wszystko to zmierza do krwawego, mocnego finału, gdzie wszelkie okrucieństwa nie zostaną nam oszczędzone (włącznie z pokazaniem wnętrzności) – to nie jest film dla ludzi o słabych nerwach. To mogę wam obiecać.

bone_tomahawk3

Dodatkowo „Bone Tomahawk” jest fantastycznie zagrane. Klasą w sobie jest Kurt Russell, dla którego western nie jest niczym nowym, a postać twardego szeryfa potwierdza umiejętności tego aktora. Pozytywnie zaskakuje Patrick Wilson jako zdeterminowany mąż porwanej, który mimo złamanej nogi konsekwentnie zmierza do celu, a Richard Jenkins jako niezdarny Chicory wnosi też odrobinę humoru. Prawdziwą rewelacją i perłą okazuje się Matthew Fox. Aktor znany z serialu „Lost” tutaj wciela się w cynicznego rewolwerowca Bookera, który wiele widział i wiele zabijał. Ironiczny, bezwzględny i pewny siebie facet, z którym lepiej nie zadzierać.

bone_tomahawk4

„Bone Tomahawk” odświeża opowieści o kowbojach, mieszając z kinem grozy, gdzie napięcie jest mocno odczuwalne. I mimo zaledwie dwóch milionów dolców budżetu, powstał jeden z najlepszych westernów ostatnich lat. Więc pogłoski o śmierci tego gatunku są mocno przedwczesne.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Jack Strong

Zrobić film o szpiegach jest bardzo trudno, bo szpiegów jest wielu. Można zrobić jak Jamesa Bonda – szybkie pościgi, efektowna (i efekciarska) rozwałka, piękne samochody, szybkie kobiety (albo na odwrót) i masa wystrzelonych kul. Można też zrobić tak jak George’a Smileya – powolne, żmudne dochodzenie bazujące na analizowaniu danych, rozmowach, spotkaniach i wyciąganiu wniosków. A jeśli zrobić film szpiegowski w Polsce? Kurwa co? Taka może być pierwsza reakcja, ale materiału to mamy naprawdę dużo i na niejeden film by wystarczyło. Po kolei jednak.

Jest rok 1971. Ryszard Kukliński – dziany i dość wpływowy major Wojska Polskiego zostaje awansowany na stopień pułkownika. Po wydarzeniach grudniowych mężczyzna  – jak co roku – wypłynął w rejs do zachodnich Niemiec, gdzie przekazał list do konsulatu amerykańskiego w Bonn. Początkowo proponował stworzenie spisku oficerów wywiadu przeciwko ZSRR, jednak CIA zaproponowało mu współprace polegającą na przekazywaniu tajnych dokumentów. Wtedy też otrzymał pseudonim operacyjny Jack Strong. W 1981 roku przed wprowadzeniem stanu wojennego Kukliński razem z rodziny zostaje ewakuowany z Polski i osiedla się w USA. (To mówiłem ja, Bogusław Wołoszański). To o nim postanowił opowiedzieć reżyser z jajami – Władysław Pasikowski.

JackStrong1

Facet podszedł poszedł poważnie do swojego zadania i zrobił szpiegowski film na miarę naszych możliwości. I o dziwo nie jest to kolejna padaka nieudolnie naśladująca kino gatunkowe, tylko rasowe kino sensacyjne przypominające trochę powieści Johna le Carre, gdzie zamiast szybkiej i dynamicznej akcji, liczy się człowiek oraz jego psychika. Spotkania w zamkniętych pomieszczeniach z ograniczona liczbą osób mogą sprawiać wrażenie bardziej nadających się do teatru telewizji niż do kina, mimo przenoszenia się z miejsca na miejsce (Warszawa, Moskwa, Waszyngton). Wielu też może zniechęcić niezrozumiałość realiów czy przekazywane pewne informacje w dialogach jak np. te dotyczące Olega Pieńkowskiego (na początku filmu zostaje zabity za zdradę) czy dane wywiadowcze.

JackStrong2

Trzeba jednak oddać sprawiedliwość i stwierdzić, że od strony technicznej jest to poziom wręcz światowy. Wyraźny dźwięk, porządny montaż i wierne odtworzenie PRL-u lat 70. (od kostiumów przez scenografie po samochody). Napięcie nasila się w momencie, gdy powoli zaczyna zaciskać się pętla wobec Kuklińskiego, a scena ewakuacji rodziny uprzedzona naprawdę świetnie zrobionym pościgiem Fiatów za Oplem Record (ostatnia taka akcja miała miejsce w filmie „80 milionów”) – naprawdę suspens jest tutaj potężny. Żeby jednak nie było tak fajnie, są pewne minusy – po pierwsze, odrobinę patetyczne dialogi i za mało poetyckich słów Pasikowskiego (a co to jest 5 kurew, jeden chuj i jeden skurwysyn na dwie godziny? – wiem, że to nie „Wilk z Wall Street”, ale można było sobie pobluzgać jak w „Psach”). Po drugie, klaustrofobiczny i ciężki klimat realiów może wielu odstraszyć i znużyć. Po trzecie jak wiadomo, wiele akt Kuklińskiego pozostaje tajnych, więc trzeba było trochę improwizować i zmyślać, ale jakim cudem nasi pogranicznicy przepuścili agenta CIA przewożącego Kuklińskich (a był on czarnoskóry)? Nie mam pojęcia. I po czwarte, panie robią tutaj tylko za tło – albo są agentkami, albo matkami polkami (pani Kuklińska). Ale wiadomo, to męskie kino – podobno.

JackStrong3

Jedno trzeba jednak przyznać, że obsada jest tutaj naprawdę pierwszorzędna. Główną rolę zagrał Bogusław…, ekm, Marcin Dorociński (sorry, Boguś) i udało mu się stworzyć pełnokrwista postać człowieka, a nie superagenta. Zdarza mu się być nieostrożnym (walnięcie głową o ścianę) i nerwowy, ale jest to lojalny i uczciwy facet, który stara się być wierny sobie oraz być dobrym ojcem i mężem (choć z tym ostatnim jest problem – wiadomo, praca na dwa fronty musi być męcząca). Drugim mocnym atutem z panów jest Amerykanin Patrick Wilson, czyli oficer prowadzący David Forden, który staje się przyjacielem Kuklińskiego. W dodatku bardzo dobrze mówi po polsku, co nie jest łatwe dla cudzoziemców. Poza nim jest tutaj naprawdę bogaty drugi plan, zarówno wśród Polaków (tu bryluje Ireneusz Czop jako złamany przez grudzień Marian Rakowiecki), jak i Rosjan (tutaj Dimitri Bilow, czyli Sasza Iwanow z radzieckiego kontrwywiadu).

Dla Pasikowskiego sprawa jest jasna. Mimo, że stara próbować zachować dystans, dla niego pułkownik Kukliński był bohaterem. Dla mnie zaś jasne jest to, że Pasikowski poważnie wraca do gry, kręcąc swój najlepszy film od czasów „Psów”. Warto było obejrzeć i zrobić ten film? Absolutnie tak.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Anioły w Ameryce

Rok 1985, Nowy Jork. Bohaterami są dwaj ludzie, których różni wszystko, ale łączy jedno – obaj są chorzy na AIDS. Prior Walter to młody chłopak, który na skutek choroby ma halucynacje i widzi anioły. Roy Cohn to doświadczony adwokat, który nie akceptuje swojej diagnozy, ukrywa swoją chorobę i orientację seksualną. Ich losy przeplatają się z innymi mieszkańcami Nowego Jorku.

anioly_ameryka1

Przenoszenie na ekran sztuki teatralnej zawsze jest wyzwaniem, nawet jeśli jest to robione przez fachowców. Sztuka Tony’ego Kushnera zebrała wiele prestiżowych nagród i była wydarzeniem roku 1998. Przeniesienie jej na ekran było kwestią czasu. I w 2003 roku powstał 6-odcinkowy miniserial dla telewizji HBO, wyreżyserowany przez Mike’a Nicholsa i napisany przez samego Kushnera. I mam pewien problem z tym dziełem. Jest to ambitna produkcja, w której jest masa tematów i wątków: moralność, władza, seks, AIDS, hipokryzja, normy niszczące człowieka. Dialogi są bardzo mocne i inteligentne, realizacja imponuje, widać duży budżet, mamy obsadę składającą się zarówno z wielkich gwiazd, jak i dużo młodszych kolegów, zaś efekty specjalne nadal robią wrażenie. Więc w czym problem? Niczym ten serial nie zaskakuje – nie chodzi mi tylko o tematykę, ale też o samą treść pełną symboliki, metafor. Mimo ciekawej realizacji, czuć teatralny rodowód. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to ciekawe, choć bardziej wymagające dzieło.

anioly_ameryka2

Nichols świetnie prowadzi aktorów, nawet jeśli grają po kilka postaci. Tym bardziej imponuje Meryl Streep (Hannah Pitt/Ethel Rosenberg – prześladująca Roya/rabin Chemelwitz) i Emma Thompson (anioł/pielęgniarka/bezdomna), które są po prostu fantastyczne i zawsze wypadają inaczej. Ale tak naprawdę najważniejsi są dwaj aktorzy: Justin Kirk jako Prior, który walczy o swoje życie do końca, ma różne wizje, gdzie jest prorokiem (żal faceta) oraz Al Pacino wcielający się w Roya Cohna – potężnego prawnika, który próbuje oszukać śmierć. Wywołuje on obrzydzenie, współczucie i szacunek jednocześnie. Tutaj właściwie trudno się do kogokolwiek przyczepić, bo pozostali aktorzy także wypadli przynajmniej bardzo dobrze (ja zdecydowanie wyróżniłbym Mary-Louise Parker i Patricka Wilsona – małżonków Mormonów – ona chora psychicznie i nadużywająca leków, on ukrywający swój homoseksualizm).

anioly_ameryka3

Serial ten zdobył wiele prestiżowych nagród, choć nie do końca się z nimi zgadzam. Jedno jest dla mnie pewne: „Anioły w Ameryce” trzeba obejrzeć, choćby po to by samemu wyrobić zdanie. Ale ostrzegam: to nie jest łatwy, lekki i przyjemny tytuł.

7/10

Radosław Ostrowski