Fabelmanowie

Są tacy reżyserzy, którzy towarzyszą mi w podróży zwanej kinem od młodszych lat. Takim reżyserem jest Steven Spielberg, będący dla mnie odpowiednikiem czarodzieja, kreującego niezwykłe rzeczy oraz pokazujący kino jako wielką przygodę. Zdarzały się skręty ku poważniejszym tematom, jednak ten reżyser potrafił wciągnąć oraz zaangażować. Ostatnim jednak filmem Amerykanina, który mnie zachwycił były animowane „Przygody Tintina”. Do teraz.

Jego nowy film skupia się na tytułowej rodzinie Fabelmanów, czyli rodzicach, najstarszym synu Samie oraz trzech siostrach. Ojciec rodziny (Paul Dano) jest inżynierem, matka (Michelle Williams) jest pianistką o wielkim talencie. Sammy jednak zaraża się pasją do filmu, a wszystko zaczęło się w 1952 oraz seansu „Największe widowisko świata”. Jedna scena (zderzenia pociągu z samochodem) stanie się wręcz obsesją, którą początkowo będzie próbował odtworzyć. Ale wszystko zmienia się z dwóch powodów: Sammy dostaje kamerę, a rodzina przenosi się do Arizony. Bo ojciec dostaje lepiej płatną pracę.

fabelmanowie3

To jednak tylko początek historii, w której Spielberg opowiada o sobie samym. Ale to tylko częściowo prawda, bo reżyser najbardziej jednak skupia się na rodzicach. Oboje pochodzą z różnych światów: racjonalnego, naukowego oraz artystycznego, co powinno zgrzytać ze sobą. Jednocześnie widzimy dojrzewanie bohatera od dziecka przez okres liceum aż do… Jeśli myślicie, że skończymy na prawdziwym planie filmowym, jesteście w błędzie. Reżyser pokazuje zarówno coraz większą fascynację Sammy’ego kamerą i kinem, jak też obyczajową historię rodzinną. Choć w tym drugim przypadku największe skupienie jest na rodzicach, pozostawiając siostry raczej do roli tła. Widzimy realizowane z kolegami filmy (western i wojenny), jak i sceny z życia rodzinnego – coraz bardziej nasz bohater widzi przyszłość jako reżyser, mimo oporu ojca. Wspiera go matka, zaś pojawiający się na krótko wujek Borys (cudowny epizod Judda Hirscha) mówi o konsekwencjach podążenia za drogą artystyczną.

fabelmanowie2

I nasz bohater parę razy przekonuje się o tym jaką siłą może być kino. Nie tylko podczas tworzenia swoich filmów, lecz podczas dwóch kluczowych momentów. Pierwszy to montowanie scen z rodzinnego kempingu, gdzie zauważa jedną bardzo niepokojącą rzecz. Nawet za pomocą filmu konfrontuje matkę z tym faktem, bo nie może wyrazić swoich emocji słowami. Drugi istotny raz to film z okazji Dnia Wagarowicza, co dla Sammy’ego – gnębionego w liceum za żydowskie pochodzenie i odpuszczającego kręcenie filmów – pozwala odzyskać pewność siebie, lecz też wywołuje inne konsekwencje. Jeden z gnębicieli widzi na ekranie kogoś zupełnie innego niż siebie, czego nie jest w stanie zrozumieć. Ale równie istotnym momentem jest finał, gdzie nasz bohater poznaje największego reżysera świata i dostaje krótką, lecz treściwą poradę.

fabelmanowie1

Sami „Fabelmanowie” są zaskakująco kameralną i spokojną opowieścią w dorobku Spielberga, który ze sporego dystansu przygląda się swojej młodości. Czyli niby coś w klimacie „Romy”, „Belfastu” czy „Złotych czasów radia”? I tak, i nie. Bo mamy tutaj powrót do przeszłości przefiltrowany przez bardziej dojrzałego twórcę. Bez upiększeń, stylizacji, próbując zrozumieć swoich rodziców i to, co przechodzili. Technicznie trudno się tutaj do czegokolwiek przyczepić, a kilka scen (realizacja filmu wojennego, montowanie filmu z biwaku jak kamera krąży wokół sprzętu czy „modlenie się” z koleżanką) zostanie w głowie na długo. To nie tylko zasługa stałej grupy współpracowników, lecz przede wszystkim wspaniałych aktorów.

fabelmanowie4

Świetnie wypada Gabriel LaMalle jako dorastający Sammy, próbujący podążać za pasją i jednocześnie chcąc odnaleźć się w nowym otoczeniu. Czuć siłę podczas realizacji filmów oraz kreatywność w szukaniu pomysłów, ale też poczucie zagubienia i bezsilności. Dla mnie jednak to przede wszystkim popis Paula Dano oraz Michelle Williams. Ten pierwszy wydaje się opanowany, spokojny i służący radą, chociaż często pracujący. Jednak dla mnie największe wrażenie zrobiła Williams, która potrafi być jednocześnie czuła i egoistyczna, energiczna i przygnębiona. Przypomina kolorowego ptaka, uwięzionego w klatce, duszącego się ograniczającą przestrzenią. A wszystko pokazane wielokrotnie… oczami oraz drobnymi spojrzeniami. W moich oczach to rola warta co najmniej nominacji oscarowej. Inną niespodzianką był jeszcze Seth Rogen jako robiący za śmieszka wujek Benny, jednak za nim kryje się coś innego.

fabelmanowie5

Wielu mówi, że „Fabelmanowie” to najlepszy film Spielberga od lat i trudno się z tym nie zgodzić. Ale to też inny Spielberg, który tym razem kamerę zwraca na siebie, tworząc portret swojej rodziny. Bez lukrowania, zakrywania się nostalgią i słodzenia, za to szczerze, z pasją oraz empatią. Niby kameralny, a jednak magiczny film.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Batman

Bruce Wayne pseudo Batman – nie ma słynniejszego detektywa wśród superherosów od niego. Miał masę inkarnacji: od kiczowatego Adama Westa przez bliskiego ideału (według mnie) Michaela Keatona do przezroczystego Christiana Bale’a oraz pakera Bena Afflecka. Zawsze pada jednak pytanie: czy potrzebujemy nowego portretu Mrocznego Rycerza? W końcu podjęto decyzję i mimo perturbacji (to miała być solowa inkarnacja Afflecka, ale aktor/reżyser zrezygnował) zdecydowano się na reżysera Matta Reevesa (2/3 nowej trylogii Planety Małp) oraz Roberta „tego wampira ze Zmierzchu” Pattinsona w roli tytułowej. Co z tego wyszło?

Nasz ziom Bruce „Jam jest Zemsta” Wayne ma fiksakcję na punkcie biznesu związanego z byciem jednoosobowym wymiarem sprawiedliwości. Maluje sobie oczy jakby był emo, ma w dupie rodzinny biznes, a jedynymi jego partnerami w interesie są lojalny Alfred (Andy Serkis) oraz komisarz Gordon (Jeffrey Wright) – jedyny glina, który mu ufa. Dwa lata prowadzi ten interes, lecz jego przeciwnicy to w zasadzie drobne płotki. Poważniejsi gracze półświatka nie traktują go poważnie, ale to się zmieni. Wszystko przez tajemniczego Riddlera – nikt nie wie jak wygląda, jednak bardziej widać jego dzieło. Na początek zostaje zamordowany burmistrz Gotham w bardzo brutalny sposób. Morderca nazywający się Riddlerem pozostawił wskazówki oraz… wiadomość dla Batmana. To jednak dopiero początek morderczego polowania oraz serii trupów. Kim jest zabójca? Co go motywuje? Dokąd prowadzą wszystkie nitki? I co z tym wspólnego ma rodzina Wayne’ów?

Jeśli spodziewacie się tego, z czego obecnie filmy superhero są znane – lżejszy ton, sporo humoru, kolorowa estetyka, masa cięć montażowych – pomyliliście adresy. Reżyser idzie w stronę czarnego kryminału, czyli wszystko pod hasłem: brud, smród, korupcja. Nie jest aż tak mrocznie jak u Snydera, gdzie niemal nic nie widać, samo miasto nie wygląda jak u Nolana, zaś klimatem najbliżej jest do „Zodiaka” Davida Finchera. Batman próbuje połączyć wszystkie elementy układanki, a kolejne zbrodnie są coraz bardziej makabryczne (choć krwi oraz flaków nie pokazano), niepokojące oraz pokazujące jakim wielkim syfem jest Gotham. Polityka, władza, mafia, wymiar sprawiedliwości – ich ścieżki mocno się przecinają i nie do końca wiadomo kto dla kogo pracuje. Śledztwo toczy się powoli, śladami kolejnych trupów, wielkiej tajemnicy, bezwzględnych układów, kłamstw, matactw. Komu można zaufać, kto jest przyjacielem, wrogiem, a kto działa na własną rękę.

Muszę przyznać, że to dochodzenie Batmana i Gordona angażuje całkowicie. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, jednak Reeves cały czas podrzuca kolejne tropy, podejrzenia, zaś kolejne postacie komplikują sprawę. Czy to działająca na własną rękę Selena Kyle (pociągająca Zoe Kravitz), trzymający wszystkie sznurki Carmine Falcone (świetny John Turturro) czy zwalisty, charakterny Pingwin (zaskakujący, kradnący szoł Colin Farrell) – każdy wnosi wiele do tej historii, wyciągając na wierzch kolejne tajemnice tego miasta. Samych scen akcji jest tu niewiele, ale jak już się pojawiają, potrafią podnieść adrenalinę na wyższy poziom. O ile samo walenie po mordach jest bardzo satysfakcjonujące (pierwsza walka Batka ze stadem oprychów w metrze), o tyle pościg samochodowy za Pingwinem (jak wjechał ten Batmobil – wow, cieszyłem się jak dziecko!!!) jest pokazywany za pomocą zbliżeń, przez co trudno zorientować się w geografii. Niemniej zdjęcia Creiga Frasera (ten facet ma szczęście – „Lion. Droga do domu”, „Łotr 1”, „Diuna”) fantastycznie budują mroczny klimat, tak jak mocarna muzyka Michaela Giacchino z bardzo wyrazistym tematem przewodnim.

Ja tak gadam i gadam (starając się nie zdradzać zbyt wiele niż to, co do tej pory marketing sprzedał), ale pozostaje najważniejsze pytanie: jak poradzili sobie nasi główni liderzy? Robert Pattinson budził spore obawy, zwłaszcza wśród ludzi, co widzieli go tylko jako wampira w filmie dla nastolatków. Jakby zupełnie od tego czasu w niczym nie grał, zapadł się pod ziemię i teraz został wygrzebany. Jego Batman to bardzo wycofany introwertyk w potężnej zbroi, w której izoluje się od całego świata. Napędza go zemsta i nie jest jeszcze tak doświadczony jak jego koledzy, to potrafi być bardzo efektywny w działaniu. Jednak konfrontacja z przeszłością oraz syfem tego miasta zmusza go do zmiany postawy. Zaś Riddler w wykonaniu Paula Dano (specjalista od grania dziwaków i odmieńców), choć pojawia się rzadko, budzi strach swoją nieobliczalnością, gwałtownymi wybuchami ekspresji (filmiki umieszczane online) oraz inteligencją. To godny przeciwnik, budzący szacunek oraz pokazujący wszechstronny talent tego aktora.

„Batman” bardzo wysoko podnosi poprzeczkę kinu superbohaterskiemu w tym roku i zastanawiam się, czy będzie ktoś w stanie dorównać temu dziełu. Imponujący rozmachem, skupiony na detalach, precyzyjnie wyreżyserowany i napisany. Nie potrafię znaleźć jakiejś poważnej wady, a te trzy godziny minęły niemal niezauważalnie, co jest chyba największą rekomendacją. Absolutnie polecam z całego serca.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Ucieczka z Dannemory

Ile to razy widzieliśmy na ekranie filmy czy seriale opowiadające o ucieczce z więzienia? Ostatnią taką popularną produkcją było „Prison Break” o braciach Burrows. Jednak ta sensacyjna historia nie umywa się do tego, co wydarzyło się w 2015 roku w Dannemorze, stan Nowy Jork. To właśnie stamtąd uciekło dwóch zbiegów – Richard Matt oraz Dawid Sweat. I o tym opowiada miniserial stacji Showtime. Sam początek jest bardzo mylący, bo trafiamy na… przesłuchanie przez generalną inspektor pewniej niezbyt urodziwej kobiety. Jak się okazuje, pani Mitchell (zwana Tilly) pracowała jako kierownik w więzieniu, gdzie odpowiadała za szycie. Problem w tym, że wpadł jej w oko jeden z więźniów, skazany za zabójstwo gliniarz Sweat. Sytuację próbuje wykorzystać drugi więzień, Richard Matt, tworząc bardzo specyficzny trójkąt erotyczny. Powoli Matt, który potrafi załatwić różne rzeczy, postanawia uciec i prosi Sweata o pomoc.

dannemora1

Cała akcja tego serialu toczy się bardzo powoli. Może nie ospale, ale dla miłośników kina stawiającego na pościgi, strzelaniny, tutaj nie ma zbyt wiele do roboty. Bardziej twórców interesuje budowanie relacji między bohaterami, skupienie się na ich portretach oraz bardzo metodyczne podchodzenie do realizacji ucieczki. Sam plan nie powstaje od tak i już w pierwszym odcinku widzimy jego realizację. O nie, nie, nie – tak dobrze to nie ma. Czasem pojawiają się pewne komplikacje jak przeniesienie Sweata do innego bloku czy problemy zawodowe Tilly, jednak to wszystko ma swoją podbudowę i rzutuje na pewne zdarzenia. Dodatkowo jeszcze twórcy pozwalają na retrospekcje, dzięki którym poznajemy naszych bohaterów przed trafieniem do więzienia (przedostatni odcinek), dodając im głębi.

dannemora2

Nie oznacza to jednak, że mimo dość ogranej tematyki nie próbują pokazać opowieści w interesujący sposób. Bardzo ciekawie bawią się montażem, przeplatając równolegle dwie sceny (zakupy Tilly oraz tworzenie przez Matta materiału do podpalenia celi) czy wykorzystując bardzo znane przeboje jako tło. I jeszcze ta cudowna scena próbnego wyjścia sfilmowana w jednym ujęciu, gdzie kamera dosłownie obraca się dookoła. Jak tego nie oglądać bez zachwytu. A wszystko bardzo dobrze wyreżyserowane przez – uwaga, uwaga – Bena Stillera. Spodziewaliście się tego? Bo ja nie. Może troszkę sceny  (spojler) na wolności mogą działać troszkę usypiająco, ale zakończenie i kilka mocnych zdarzeń powodują, że myślę o wiele cieplej na temat tego tytułu.

dannemora3

Największe wrażenie, poza świetną realizacją oraz pewną reżyserią zrobiło aktorstwo. Film bezczelnie kradnie Patricia Arquette, która jest tu nie do poznania. Jej Tilly to pozornie zwykła szara myszka, z mężem i synem, ale tak naprawdę jest bardzo niespełniona oraz z bardzo niezaspokojonym apetytem. Ona chce tylko jednego – by patrzeć na nią z pożądaniem, jak na kobietę, by być zauważaną, pożądaną. Z jednej strony chce się ją potępić, ale tak naprawdę pod koniec było mi zwyczajnie żal i wydawało mi się, że ją rozumiałem. Niezapomniana kreacja. Tak samo jak bardzo mocne kreacje Benicio Del Toro, czyli sprytnego, manipulującego Richarda Matta oraz Paula Dano w roli spokojnego, trzymającego głowę na karku Sweata. Czuć chemię między tymi postaciami, którzy dość szybko się dogadują, mimo różnic charakterów. W ogóle aktorsko jest tutaj fantastycznie, a fason trzyma zarówno David Morse (Gary Palmer), jak i cudowny Eric Lange (bardzo naiwny Lyle Mitchell) zawłaszczając drugi plan.

dannemora4

Jeśli jeszcze nie widzieliście tego serialu, to zobaczcie koniecznie. „Ucieczka z Dannemory” może nie wywraca konwencji więziennych opowieści do góry nogami, ale jest zaskakująco świeżą pozycją w tym gatunku. Angażuje, jest kapitalnie zagrany, świetnie wykonany oraz bardzo przyjemny dla oka. Nie mogłem uwierzyć, że coś takiego naprawdę się wydarzyło i można było opowiedzieć coś, co wydawało się nieprawdopodobne.

8/10

Radosław Ostrowski

Człowiek-scyzoryk

Gdy poznajemy Hanka, przebywa na jakiejś wyspie, gdzie nie ma kontaktu z cywilizacją, trafił podczas burzy, a szanse na przetrwanie spadły niemal do zera. Dlatego nasz brodaty kumpel podjął jedyną słuszną decyzję – samobójstwo. Bo cóż innego można zrobić? I wtedy z brzegu wypływa mężczyzna, który wygląda, delikatnie mówiąc, nieświeżo. Ale czy może być inaczej, skoro nowy znajomy jest… trupem. I to nie byle jakim, tylko ożywającym.

swiss_army_man1

Kolejna sundance’owa produkcja znanej wytwórni A24, realizującej kino dość nieoczywiste. Dan Kwan z Danielem Scheinertem zrealizowali film, który jest bardzo dziwny, oparty na karkołomnym pomyśle. Bo jak nazwać relację między zagubionym i dziwacznym Hankiem, a pierdzącymi zwłokami o imieniu Manny? Ale Manny okazuje się kimś więcej niż tylko zwłokami, bo posiada pewne niezwykłe umiejętności, wynikające z jego stanu fizycznego. Jest w stanie nie tylko pierdzieć, dzięki czemu może być… wodnym skuterem czy miotaczem ognia, ale także rąbać kłody drewna niczym Bruce Lee, strzelać z paszczy kamieniami lub też zbiornikiem wody pitnej. Wiem, że to brzmi odpychająco, wstrętnie czy nawet makabrycznie. Ale pod tym wszystkim i tym pozornie niskich lotu humorem, twórcy pokazują historię odmieńca, nie potrafiącego się odnaleźć w naszym, pozornie normalnym światem. Im dalej w las, tym bardziej poznajemy kolejne elementy układanki związane z Hankiem.

swiss_army_man2

Ten chłopiec o aparycji Paula Dano jest bardzo wycofanym, nieśmiałym freakiem, który nie potrafi żyć, tak jak chciał i wyrwać fajną laskę. Zwyczajnie budzi współczucie, a jego dynamiczna relacja z Mannym (najbardziej nietypowa rola Daniela Radcliffe’a) nabiera coraz silniejszych barw. Choć drugi bohater to nieboszczyk, bardziej przypomina on dziecko odkrywające powoli świat i takie kwestie jak miłość, przyjaźń. Pozornie zadaje głupie pytanie, a naiwne podejście oraz szczerość czynią go jednym z najbardziej pokręconych, sympatycznych postaci jakie widziałem ostatnio. I to ta chemia między nimi jest wręcz zabójcza, wznosząc to dzieło na wyższy poziom, zaś kilka scen („oglądanie filmów” czy zdobywanie pożywienia) zapadnie w pamięć na długo.

swiss_army_man3

„Człowiek-scyzoryk” to wariacka historia człowieka i jego samotności w wersji ekstremalnej. Dziwaczna, miejscami wręcz psychodeliczna, ale bez wątpienia bardzo oryginalna. Takiego wariackiego duetu, pełnego charyzmy nie spotyka się zbyt często. Dlatego warto przebić się przez te pierdnięcia, mogące wielu zniechęcić.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Okja

Wyobraźcie sobie świat, gdzie korporacja jest dobra, porządna i życzliwa ludziom. Brzmi jak surrealistyczny sen? Dla firmy Miranda, zajmującej się wcześniej toksynami, pod wodzą nowej szefowej Lucy zmieniła swoje wcielenie. Teraz zajmuje się hodowlą świnek i przekazała swoje wielkie stworzonka 25 farmerom z 25 krajów świata, by za 10 lat wybrać tą najlepszą. Wybór pada na pochodzącą z Korei Okję, którą zajmuje się Mi-ja razem ze swoim dziadkiem. Dziewczynka jednak tak silnie związana ze zwierzątkiem, że nie chce dopuścić do spełnienia jej przeznaczenia, czyli przerobienia na mięsko dla wszystkich ludzi i wyrusza za nim aż do Nowego Jorku.

okja1

Koreański reżyser Jo-Hoon Boog zapadł w pamięć wielu kinomanom, dzięki swoim specyficznym filmom, wymykającym się jakimkolwiek szufladkom gatunkowym jak w „Snowpiercerze”. Wsparty finansowo przez Netflixa, dostał wolną rękę i znowu to zrobił. Czego tu nie ma: jest kino akcji, SF, gorzka satyra na współczesny świat i dramat, pomieszany, szalony oraz dziki. Reżyser wymierza swoje ostrze przeciwko wszystkim: korporacyjnym praktykom opartym na dezinformacji (albo na braku informacji), celebrytom ograniczonym do roli maskotek i łaknącym sławy jak ćma światła, eko-terrorystom walczącym niby o zwierzęta, ale tak naprawdę uzależnionymi od adrenaliny „narkomanami” w eleganckich gajerkach. Wreszcie zwykłym ludziom ograniczającym się do roli obserwatorów czy pragnących być w stanie niewiedzy. Bo czy tak naprawdę nas obchodzi, co jemy czy po prostu nie chcemy wiedzieć jak to jest robione?

okja2

Losy dziewczynki i zaprzyjaźnionej z nią superświni (nie, nie nosi lateksowych ciuchów, nie walczy ze światem), wyglądającej jak zmutowana, gigantyczna istota z aparycją buldoga, po prostu chwytają za serduszko. Widać silne przywiązanie oraz to, jak bardzo zależy na niej, mimo pewnej niezdarności (ucieczka oraz demolka sklepu). Oboje są tak naprawdę tylko pionkami w rozgrywce między eko-terrorystami a korporacją, próbującą zachować swój wizerunek. Wielu może odstraszyć groteskowość całego projektu oraz ta dziwaczna mieszanina, ale jest ona po prostu świetnie zrealizowana. Nawet jeśli w tle gra „bałkańska” galopka a’la Goran Bregović (niesamowita próba odbicia Okji przez „ekologów” i ucieczka z tempem jakby to był Bourne) czy stonowane dźwięki spod znaku kina niezależnego. Reżyser prowokuje, atakuje i zmusza do myślenia, nie pozostawiając obojętnym (mocna scena pokazu wymykającego się spod kontroli czy próba odbicia Okji wprost spod rzeźni).

okja3

Do tego jest to świetnie, wręcz rewelacyjnie zagrane. Najbardziej zachwyca debiutująca Seo-hyeon Ahn jako Mi-ja, stanowiąca niemal ideał dla rodziców – odpowiedzialna, troskliwa, ale też uparta i nie dająca się tak łatwo manipulować. Tak samo świetnie wygenerowana komputerowo Okja – duża, lekko niezdarna (przejście skrótem), ale tak urocza, że tylko pozbawiony wrażliwości człowiek mógłby przejść obojętnie. Szoł jednak skradła aktorska trójca Swinton/Gyllenhaal/Dano. Tilda w roli Lucy (oraz jej siostry Nancy) jest ucieleśnieniem wszystkiego, co znany z „szefów Mordoru” – pozornie spokojna, wręcz wycofana, na scenie tryska niemal dziką energią, odgrywając rolę otwartej oraz kreatywnej szefowej. Z kolei Gyllenhaal tutaj wciela się w dr  Wilcoxa – żałosnego celebryty, nie potrafiącym żyć bez kamery, poza nią zmieniając się w zgorzkniałego pijaka (rewelacyjna scena w laboratorium, gdy po kilku głębszych wylewa cały swój smutek i żal). Z kolei Dano jako szef Frontu Wyzwolenia Zwierząt – Jay zaskakuje swoją wysoką kulturą osobistą, przywiązaniem do tradycji swojego ruchu, a jednocześnie jest w tym bardzo niepokojący.

okja4okja5

Jeśli ja, człowiek nie będący wielkim fanem kina azjatyckiego ze względu na swoją hermetyczność oraz dziwaczność, docenia taki film jak „Okja” to znaczy, ze coś się stało. Hybryda skutecznie trzyma w napięciu, miesza konwencję i porusza do ostatniego kadru (jest scenka po napisach końcowych – jak w Marvelu). Ciekawe, ile osób po obejrzeniu przejdzie na wegetarianizm.

8/10

Radosław Ostrowski

Love & Mercy

Czy jest ktoś kto nie kojarzył popularnego w latach 60. zespołu The Beach Boys? Rock’n’rollowi chłopcy śpiewający o surfingu, dziewczynach i Kalifornii? Fundamentem tej grupy był basista, wokalista i kompozytor Brian Wilson. I to o jego burzliwych losach opowiada film „Love & Mercy”. Akcja filmu rozgrywa się dwutorowo, przez co poznajemy dwa oblicza tego człowieka. Jesteśmy w latach 60., gdy Wilson jest w szczytowej formie twórczej, realizując swoje opus magnum, czyli „Pet Sounds”, by przenieść się w latach 80., gdy muzyk jest na skraju załamania nerwowego oraz terapii u tajemniczego dr Landy’ego. Wtedy na jego horyzoncie pojawia się Miranda – sprzedawczyni samochodów.

love__mercy1

Brzmi jak love story? Nie do końca, bo fabuła nie jest klasyczną biografią od narodzin aż do dnia dzisiejszego. Reżyser Bill Pohlad skupia się na dwóch kluczowych momentach: okresie świetności grupy oraz kompletnej izolacji przez kontrowersyjnego lekarza, który przejął nad nim pełną kontrolę. A w tym wszystkim najważniejsza jest muzyka. Skąd Wilson brał pomysły na swoje kawałki? Zabrzmi to głupio, ale one siedziały w nim, tylko trzeba było otworzyć ją z siebie. Jak to zrobić? Ciągłym siedzeniem przed fortepianem oraz ciągłym doszlifowywaniem w studiu. Rozmowami oraz współpracą z muzykami w studio, aż do osiągnięcia zamierzonego efektu. Oglądanie pracy z muzykami i przekonywanie do swoich pomysłów reszty zespołu to najlepsze sceny. Ale powoli odkrywamy jak silny wpływ na Wilsona miały dwa czynniki. Pierwszym był tyranizujący, despotyczny ojciec, bijący i krytykujący dokonania naszego bohatera (jego jeden cios był tak mocny, że stracił częściowo słuch w uchu). Drugim była choroba psychiczna – nasz bohater słyszał głosy. Dopóki dzięki nim słyszał muzykę i przelewał ją na swoje dzieła, było w porządku. Ale to ona wyniszczyła jego charakter, zmieniając go we wrak – grubego, niesamodzielnego myślenia, tłumiącego swoje pragnienia i marzenia.

love__mercy2

Imponuje tutaj strona wizualna – zdjęcia pokazujące lata 60. wyglądają dokładnie jakby w tym czasie były kręcone. Podobna faktura, kolorystyka (wykorzystano do kręcenia tych scenach te same kamery, co w latach 60.), a jednocześnie skupienie na detalach. Lata 80. wydają się bardziej stonowane kolorystycznie, a Pohlad pozwala sobie na przejścia w czasie (scena, gdy nasz bohater leży w łóżku i przed nim stoi ktoś inny), miesza chronologię i skupia się na muzyce. Wszystko to się zgrabnie przekłada, a brak klasycznej biograficznej konstrukcji to duży plus.

love__mercy3

Drugim plusem jest świetne aktorstwo. I tutaj należy pochwalić Paula Dano oraz Johna Cusacka grających Briana Wilsona. Obydwaj znakomicie odgrywają lęki, stany psychotyczne (mocna scena kolacji, gdy coraz głośniej słyszy odgłosy sztućców, talerzy). Pierwszy nie do końca radzi sobie z presją otoczenia, wchodząc w narkotyki oraz coraz mocniej słyszalne głosy, a drugi jest bardzo wycofany, zagubiony i pozbawiony własnej woli. Ale i tak widzimy jedną, tą samą postać, wiarygodną psychologicznie. Poza tym świetną parą jest jeszcze Paul Giamatti – manipulujący, działający destrukcyjnie na Wilsona dr Landy, który tylko udaje życzliwego, ciepłego faceta. Na drugim biegunie jest kompletnie nieoczywista Elizabeth Banks (Miranda), wcielająca się w silną, twardo stąpającą po ziemi kobietę. Razem z nią jesteśmy zdumieni sytuacją Wilsona, a coraz bardziej zaczyna jej na nim zależeć na mężczyźnie i próbuje go uwolnić.

love__mercy4

„Love & Mercy” nie jest oczywistą, klasyczną biografią za co należy pochwalić twórców i próbują skupić się na talencie Wilsona, a nie tylko na jego życiu zawodowym i prywatnym. Ogląda się go dobrze, muzyka pięknie nam towarzyszy, a wiele scen (realizacja „Pet Sounds”) to prawdziwe perełki. Niedocenione, ale świetne kino.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Zniewolony

Był kiedyś tacy czas, ze u kraju potocznie zwanym Ju Es Ej, było niewolnictwo. Polegało to na tym, że „czarnucha” zmuszano do pracy w wielkich majątkach ziemskich, gdzie musieli robić wszystko, co im każą. Inaczej zabiją ich. Taki los spotkał Salomona Northropa. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie jeden drobny szczegół: był wolnym człowiekiem, ale został porwany i sprzedany jako niewolnik. Jak to możliwe? Wystarczy go upić.

zniewolony1

Ta prawdziwa historia Salomona posłużyła Steve’owi McQueenowi do stworzenia filmu „Zniewolony”, pokazującego jego 12-letnią niewolę. Pełna okrucieństwa, brutalności oraz grozy, jakiej nie chcielibyście poznać. Tylko ze reżyser nie pokazuje niczego nowego w tym temacie serwując nam dość oczywistą i banalna prawdę – niewolnictwo było i jest złem. Ale tyle już było filmów o tej tematyce (m.in. „Kolor purpury” czy ostatnio „Django” Tarantino, który mocno rozprawił się z tą tematyką), jednak trudno odmówić McQueenowi rzetelności w realizacji, sporej dawki realizmu (ale umówmy się – baty od plantatorów to nic w porównaniu z tym, co robił Hitler i spółka w Europie) oraz subtelnego rozłożenia akcentów (choć nie brakuje tutaj brutalnych) bez specjalnego moralizowania. Wiele scen budowanych jest na kontrastach, jak choćby piwnica z więzionym bohaterem obok Białego Domu czy wiszący Salomon na sznurze, a w tle niewolnicy normalnie zajmują się swoimi sprawami. Tylko, że tak jak mówię – to wszystko jest zaledwie poprawnie i nie pokazuje kompletnie nic nowego (poza sporymi kompleksami Amerykanów na punkcie swojej historii – tylko w ten sposób jestem w stanie wyjaśnić tyle nominacji do Oscara).

zniewolony3

Częściowo sytuację ratują aktorzy, którym udaje się wnieść w życie swoim bohaterom. Najbardziej przykuwa tutaj uwagę nie Salomon, tylko plantator Edwin Epps, grany przez świetnego Michaela Fassbendera. Ten gościu to zło – z jednej strony bardzo ostro traktuje swoich niewolników, z drugiej to hipokryta udający głęboko wierzącego i mający romans z jedna z niewolnic. A wracając do Salomona, to Chiwetel Eljofor wcielający się w tą postać wypada więcej niż przyzwoicie. Ten wykształcony człowiek, który by wytrzymać niewolę, musi ukrywać swoje umiejętności (poza gra na skrzypcach), a wszystkie jego rozterki pokazane są w bardzo subtelny sposób. Nie można też nie wspomnieć o małym epizodzie Brada Pitta (także współproducenta filmu) czy drobnych rolach Paula Dano (Tibeats), Paula Giamattiego (sprzedawca niewolników Freeman) czy Benedicta Cumberbatha (pan Ford).

zniewolony2

Jest to bardzo amerykański film, bo inne nie zdobywają najważniejszych nagród. Ale mimo to jest to naprawdę solidna robota, choć liczyłem na odrobinę więcej.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Labirynt

Doverowie i Birchowie są zaprzyjaźnionymi rodzinami. Ojcowie razem prowadza firmę stolarską, zaś ich dzieci wspólnie bawią się ze sobą, ich córki Anna i Joy idą się bawić na dwór, ale nie wracają. Sprawę zaginięcia prowadzi detektyw Loki, a pierwszą poszlaka staje się kamper znajdujący się na podwórzu w dniu zaginięcia. Jego kierowca, Alex Jones zostaje aresztowany i przesłuchany. Wydaje się, że zostanie to rozwiązane szybko i łatwo. Niestety, podejrzany zostaje wypuszczony, dowodów nie ma, poszlaki okazują się ślepymi uliczkami. Ojciec jednej z porwanych dziewczyn, Keller Dover próbuje na własną rękę wyjaśnić sprawę, porywając Alexa.

W ostatnim czasie (m.in. serial „Dochodzenie”) pojawia się grupa kryminałów, w których dominującym wątkiem jest porwanie lub zabójstwo dziecka. Film Denisa Villeneuve’a wpisuje się w ten nurt, jednak nie jest to opowieść w hollywoodzkim wydaniu, zaś happy end jest co najmniej połowiczny. Ale po kolei. Łamigłówka jest prowadzona w sposób stopniowy, ale konsekwentny, dodatkowo atmosfera jest więcej niż nie przyjemna. I nie chodzi tu o gęstniejący śnieg czy fakt, ze większość kluczowych wydarzeń odbywa się w nocy lub ciemności. Moralnemu zepsuciu (okrucieństwo, węże, porwania) towarzyszą opuszczone i podniszczone domostwa w małym miasteczku, co sprawia, że  wszystko to przypomina koszmar, a samo rozwiązanie jest dość zaskakujące (z Bogiem w tle – więcej nie zdradzę). Całość ma świetne zdjęcia (Roger Deakins jest mistrzem w komponowaniu kadru i posługiwaniu się kolorami – gonitwa do szpitala w ciemności czy pokazanie „więzienia” Alexa od środka), nieprzyjemna muzykę i bardzo dobry montaż. Ale pojawiają się tu zastoje, wątki obyczajowe (jak rodzina radzi sobie z utratą bliskich) same w sobie są niezłe, ale trochę zakłócają i zostają potem porzucone.

labirynt1

No i jest to naprawdę dobrze zagrane. Najważniejszy tutaj jest Keller grany przez Hugh Jackmana, który bardzo pozytywnie zaskakuje. I nie chodzi o to, że nie ma szponów między rękoma czy wyrywa flaki. Bardzo przekonująco pokazuje człowieka, który nie radzi sobie ze zniknięciem i jest wkurzony bezradnością oraz nieudolnością policji (jego zdaniem, choć trudno się z tym nie zgodzić). Bo detektyw Loki (Jake Gyllenhaal w dobrej dyspozycji) sprawia wrażenie gościa, który popełnia wręcz podręcznikowe błędy (zostaje spalony podczas śledzenia czy doprowadza do samobójstwa podejrzanego za pomocą pistoletu), jednak w końcu rozwiązuje sprawę. Poza tą dwójką najbardziej błyszczy Paul Dano (upośledzony Alex) i Melissa Leo (Holly Jones), zaś solidny poziom trzymają Maria Bello (żona Kellera), Terrence Howard i Viola Davis (Franklin i Nancy Birch).

labirynt2

„Labirynt” jest trzymającym w napięciu dreszczowcem. Tylko jedno pytanie: a co wy byście zrobili w takiej sytuacji? Czego wam nie życzę.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Ruby Sparks

Poznajcie Calvina – to młody chłopak, który zdobył uznanie swoją debiutancką powieścią, ale obecnie przeżywa kryzys twórczy. Jego psychiatra daje mu zadanie napisania jednego zdania o osobie, która polubiłaby jego ciapowatego psa. W końcu we śnie trafia się dziewczyna imieniem Ruby. Zaczyna o niej pisać, a tydzień później materializuje się.

ruby_400x400

Brzmi jak komedia? I po części tak jest i pachnie to komedią romantyczną, ale nie do końca tak jest. Twórcy „Małej miss” w tym filmie próbują znaleźć odpowiedź na pytanie: chciałbyś mieć idealnego partnera? Drugie pytanie: co byś zmieniła w nim? Bo nasz bohater niczym demiurg kreuje swoją idealną dziewczynę, ale wszystko zaczyna się psuć, gdy próbuje ją udoskonalić. Owszem, jego prośby się spełniają, ale z czasem staje się to drażniące. Ideałów nie ma – mówią twórcy i potrafią to w bardzo przekonujący sposób pokazać. Ale w końcu dociera do Calvina to, co zrobił, jednak czy z tego wyciągnie jakieś wnioski? To pozostaje sprawą otwartą. Wszystko to okraszone piękną muzyką (piosenki francuskie), z ładnymi zdjęciami oraz solidnym montażem.

ruby_2_300x300

Także od strony aktorskiej film wypada więcej niż dobrze. Paul Dano znany jest z grania skomplikowanych chłopaków i tutaj też radzi sobie z rolą ekscentrycznego, samotnego faceta, który nie potrafi nawiązać relacji z dziewczynami. Jednak dla mnie objawieniem była Zoe Kazan (także autorka scenariusza), który wciela się w rudowłosą Ruby. Jest niemal chodzącym ideałem, szkoda, że nie jest to postać prawdziwa. Zaś sceny, w których jest poddana „tuningowi” są w jej wykonaniu świetne. A na drugim planie nie brakuje znanych aktorów jak Steve Coogan (pisarz Langdon Tharp), Elliot Gould (dr Rosenthal), Annette Bening (matka Calvina) czy Antonio Banderas (Mort, partner matki Calvina). I wszyscy wypadają naprawdę dobrze.

Ta niezależna produkcja okazała się ciekawą i fajną produkcją, która daje sporo do przemyślenia.

7/10

Radosław Ostrowski