Rok 2040. Zostaje zbudowany statek kosmiczny o nazwie Event Horizon, którego zadaniem było poruszanie się powyżej prędkości światła. Zamiast tego posiada napęd, pozwalający przenosić się poza czas i przestrzeń. Ale podczas testowego lotu maszyna znika poza Jowiszem. I nagle po siedmiu latach statek pojawia się w okolicy Jowisza. Co się stało? Gdzie był? I co przyniósł ze sobą? Do tego zadania zostaje wysłana ekipa pod wodzą kapitana Millera.

Dzisiaj nazwisko reżysera Paula W.S. Andersona kojarzy się z tandetnymi filmami pokroju kolejnych części „Resident Evil”. Ale na początku swojej kariery był bardzo interesującym, obiecującym twórcą z sukcesami jak choćby filmowy „Mortal Kombat”. Kolejnym filmem po tej udanej adaptacji gry komputerowej był skrętem w stronę horroru SF. Budżet był spory, obsada to mieszanka amerykańsko-brytyjska, a intryga to mieszanka „Obcego” z… „Solaris”. Statek wydaje się opustoszały, niemal wszędzie jest krew i wszystko sprawia wrażenie nieodgadnionej tajemnicy. I wygląda niczym wielki krzyż, co raczej nie jest przypadkiem. Potem okazuje się, że statek jest nawiedzony i trafił do miejsca, jakiego nikt nie chciałby przebywać z własnej woli.

I tu się zaczyna z jednej strony frajda, z drugiej strony problem. „Ukryty wymiar” w straszeniu korzysta z gore i makabrycznej jatki niczym z „Hellraisera” – w scenach retrospekcji czy krótkich przebitkach. Ale jednocześnie zdarza się członkom załogi mieć zwidy czy halucynacje z przeszłości. Ale czy to wszystko z powodu obecności dwutlenku węgla, czy może statek „wyciąga” z ich głowy wszystkie lęki oraz mroczne tajemnice? A jeśli tak, to czemu nie działa na wszystkich? Dlaczego dr Weir ma obsesję na punkcie statku?

Dziur i nielogiczności jest tu wiele, a część z nich może wynikać z wycięcia ponad 20 minut po pokazach testowych. I to prowadzi do drugiego problemu, czyli postaci. Są one w zasadzie zarysowane na poziomie podstawowym (czym się zajmują, jak się nazywają), ale nie wierzy się do końca w te relacje. Nie ma zbyt wielu scen, gdzie poznajemy tą załogę bliżej, tylko od razu przeskakujemy do następnej sceny, następnego straszenia. Bo to jest horror, rozumiecie? Przez to kompletnie nie obchodziły mnie te postacie, mimo znajomych twarzy (Laurence Fishburne, Jason Isaacs, Sean Pertwee, Kathleen Quinlan).

Jest jeszcze kwestia związania z dr Weirem, co ma twarz i aparycję Sama Neilla. Kiedy ten bohater jest naukowcem i tłumaczy jak działa Event Horizon, ma włączony tryb dra Granta i jest świetny. Najgorsze zaczyna się w momencie, gdy Weir zaczyna świrować – te skoki wydają się gwałtowne i szybko znikają, jakby nic się nie stało. Ale kiedy przechodzi na ciemną stronę Mocy, wygląda bardzo paskudnie, ale głos ma zbyt delikatny i nie budzi przerażenia. Także wplecione dialogi nie dają mu zbyt wiele do pokazania.
I to jest przypadek filmu z potencjałem, który z powodu udziału osób trzecich, został zamordowany. Wygląda świetnie, ma imponującą scenografię i mroczny klimat, ale to wszystko wydaje się takie płytkie, puste oraz bez ciężaru emocjonalnego.
6,5/10
Radosław Ostrowski



