Phil Collins – No Jacket Required (deluxe edition)

no jacket required

Kontynuujemy – po dłuższej przerwie – podróż muzyczną ze zremasterowanym dorobkiem Phila Collinsa. Jest rok 1985. Po dużych komercyjnych sukcesach poprzednich płyt, artysta postanowił jeszcze raz pokazać swoje umiejętności razem z producentem Hugh Padhamem (wiadomo, zwycięskiego składu się nie zmienia), co zaowocowało kolejnym sukcesem kasowym. „No Jacket Required” to kontynuacja szlaku wyznaczonego przez poprzedników.

Innymi słowy – przebojowy pop-rock z domieszką jazzowych klimatów. I to dostajemy na sam początek – „Sussudio” to mieszanka dęciaków, dyskotekowej perkusji, funkowej gitary. Szybki rytm i jednocześnie potężny energetyk, będący murowanym kandydatem na parkiety. Szybkie tempo jest podtrzymywane przez „Only You Know And I Know” z kojarzącą się z… „Jump” Van Halen klawiszami oraz niezawodnymi trąbeczkami w tle, a połowie jeszcze zaszaleje gitarka. Wszystko się zmienia w orientalnym „Long Long Way To Go”, gdzie klawisze i perkusja pachną Dalekim Wschodem, a żeby było jeszcze fajniej, to w refrenie śpiewa… Sting. To jednak tylko chwilka na złapanie oddechu, gdyż wracamy do szybkiego, parkietowego grania pod postacią „I Don’t Wanna Know”, by poprzytulać się w stonowanym „One More Night” z saksofonem na końcu. Co jak co, ale Collins i ballada to zawsze było idealne połączenie.

Powrót do lekko orientalnych klimatów jest obecny w „Don’t Lose My Number” – szybka perkusja, „japońskie” klawisze, zadziorniejsza gitara i czuć ten power, a „Sussudiowy” klimat wraca w bardzo energetycznym „Who Said I Whould?”, gdzie Phil bawi się wszystkim – dęciakami, klawiszami, nawet obrabianiem głosu, a w „Doesn’t Anybody Stay Toghther Anyone” miesza szybki, perkusyjny rytm z delikatnym fortepianem, łącząc ogień z wodą. Nie inaczej jest w „Inside Out”, gdzie Phil znowu popisuje się na perkusji, a towarzyszą mu pulsujące klawisze i „garażowa” gitara w refrenie, a w zwrotkach bardziej reggae’owa. Na koniec dostajemy dwa równie przebojowe kawałki jak reszta – „Take Me Home” na skoczne klawisze, a w refrenie słyszymy Stinga oraz Petera Gabriela, z kolei „We Said Hello Goodbye” jest wyciszoną, łagodną balladą z prześlicznym orkiestrowym wstępem.

Poza dźwiękowym remasteringiem (brzmi to znakomicie), dostajemy jeszcze drugą płytę z dodatkami. Dominują tutaj nagrania koncertowe z lat 90., gdzie widać jak wielkim, scenicznym zwierzęciem jest Collins. Jak kontaktuje się z widownią i ma taki ogień w sobie, jakiego wielu muzyków rockowych mogłoby mu pozazdrościć. Plus jeszcze trzy utwory w wersjach demo.

Mimo upływu lat „No Jacket Required” pozostaje świetnym popowym albumem, który godnie znosi próbę czasu. Nadal potrafi uwieść i oczarować, a słuchanie sprawia ogromną przyjemność.

8/10

Radosław Ostrowski

Peter Gabriel – And I’ll Scratch Yours

And_Ill_Scratch_Yours

Kim jest Peter Gabriel? To jedna z najbardziej znanych postaci muzyki rozrywkowej. Mistrz zarówno progresywnych brzmień (zespół Genesis) jak i popowego grania. Jednak ostatni album z autorskimi kompozycjami powstał 10 lat temu, do tej pory nagrał dwa albumy z orkiestrą symfoniczną oraz album „Scratch My Back”, gdzie nagrał utwory swoich ulubionych wykonawców. Teraz w ramach rewanżu, ci ludzie postanowili zmierzyć się z utworami Petera Gabriela, który tutaj ograniczył się do roli producenta. No i jaki jest efekt?

Po pierwsze, wśród wykonawców brakuje Davida Bowie, Radiohead oraz Neila Younga, czyli dość mocnych wykonawców. Ale to tylko 3 z 12 wykonawców, za to są m.in. David Byrne z Talking Heads (elektroniczne „I Don’t Remember”, które mnie rozdrażniło, tak jak głos Byrne’a), Paul Simon, Lou Reed i Randy Newman. Każdy z nich próbuje przerobić te utwory na własną modłę, ale efekt jest delikatnie mówiąc rozczarowujący, bo do oryginalnych wersji te covery nie mają startu. Nieźle poradził sobie Bon Iver (folkowo-elektroniczny „Come Talk to Me”), Randy Newman (jazzowy „Big Time”) i Arcade Fire („Games without Frontiers”), zaś najlepiej wypadli nie zmieniający wiele wobec oryginału Elbow (minimalistyczny „Mercy Streets” z wokalem przypominającym samego Gabriela) oraz Regina Spektor (pianistyczny „Blood of Eden”). Reszta albo zawodzi albo jest asłuchalna (najbardziej drażniący są: Brian Eno masakrujący elektronika „Mother of Violence” , nijaki Feist w „Don’t Give Up” oraz koszmarny Lou Reed w „Solsbury Hill”).

Sam pomysł był ambitny, ale realizacja woła zwyczajnie o pomstę do nieba. Parę udanych numerów to za mało, by nazwać tą płytę udaną. To jest to prostu koszmarek, który trzeba natychmiast usunąć ze swojej głowy.

3/10

Radosław Ostrowski


Ostatnie kuszenie Chrystusa

Wszyscy wiemy kim był Jezus Chrystus. Taki facet, co sprawiał cuda, uważał się za Syna Bożego, umarł na krzyżu i potem zmartwychwstał, co było fundamentem religii zwanej chrześcijaństwem. Ale w 1988 roku powstał film, który wywołał burzę i poruszył wszystkich wierzących na świecie. I nie jest to „Pasja”.

chrystus

Twórcą tej prowokacji był Martin Scorsese, który przeniósł na ekran powieść Nikosa Kazantsakisa „Ostatnie kuszenie Chrystusa”, za którą autor został wyklęty ze swojego Kościoła. Czyli nie jest to wierne pokazanie wydarzeń z Ewangelii. Cały pomysł reżysera i scenarzysty Paula Schradera („Taksówkarz”, „Wściekły byk”) polegał na tym, by pokazać Jezusa jako człowieka. Owszem, czynił cuda, był wolny od grzechu, ale nie od pokus, miał wątpliwości i gdyby mógł, nie umierałby na krzyżu, ale prowadziłby życie normalnego człowieka, żeniąc się z Marią Magdaleną. Poza tym słyszy głosy, robi krzyże dla Rzymian – innymi słowy zdrajca i chory psychicznie. Już słyszę ten wrzask, że to skandal i prowokacja. Wiecie na czym polega cały dowcip? Że Scorsese pozostaje wierny Ewangelii (kuszenie na pustyni, Niedziela Palmowa, zdemolowanie świątyni), ale jednocześnie rzuca inne światło na znanych bohaterów, zwłaszcza Judasza. Scorsese stworzył bardzo interesujące widowisko, zachowując atmosferę i rekonstruując zwyczaje Żydów (wesele w Kanie Galilejskiej czy handel w świątyni) za pomocą genialnych zdjęć Michaela Balhausa z wyraźnie zaznaczonymi czerwienią oraz bielą oraz bardzo klimatyczną muzyką Petera Gabriela, zaś sam reżyser naprawdę przyciąga uwagę i bardzo pewnie prowadzi tą historię.

chrystus2

A jak to jeszcze zostało zagrane!! Największe brawa należą się Willemowi Dafoe, który wciela się tu w bardziej ludzkiego Jezusa, który targany wątpliwościami oraz kuszony na wszelkie możliwe sposoby (tytułowe ostatnie kuszenie dzieje się w momencie ukrzyżowania), stawia trudne pytania, ale na końcu… a nie tego wam nie zdradzę. Drugą istotną postacią jest Judasz, w którego wciela się Harvey Keitel. Jednak nie jest to ten zdrajca, ale człowiek silnie wierzący w niego i najwierniejszy oraz najlojalniejszy uczeń, który nawet jest w stanie dla niego zdradzić. Bardzo zaskakująca i intrygująca postać. Za to na drugim planie jest masa istotnych kreacji, że wspomnę Barbarę Hershey (Maria Magdalena), ale też warto zauważyć Harry’ego Deana Stantona (Szaweł), Davida Bowie (Piłat) i Juliette Caron (anioł). I każde z nich stworzyło bardzo ciekawą postać, która odgrywa dość istotną rolę.

chrystus3

Scorsese tym filmem wywołał spore kontrowersje, które dopiero „Pasja” Mela Gibsona była w stanie wywołać. Ale przy okazji udowodnił, że jest jednym z najlepszych reżyserów swoich czasów. Amen.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski