Suma wszystkich strachów

Tom Clancy – nawet jak się nie znało jego książek, nazwisko jest bardzo znajome. Specjalista od thrillerów politycznych (jak Frederick Forsyth), z dużym naciskiem na punkcie militariów, pełne akcji i skomplikowanych intryg. Poza książkami były sygnowane jego nazwiskiem gry komputerowe (serie „Ghost Recon” i „Splinter Cell”), a także ekranizacja kinowe oraz serialowe. Do tej należy cykl filmów o Jacku Ryanie, wyprodukowany przez Mace’a Neufielda: fantastyczne „Polowanie na Czerwony Październik” z Alekiem Baldwinem, bardziej skupione na akcji „Czas patriotów” i „Stan zagrożenia” z Ryanem o twarzy Harrisona Forda. Lecz dwie następne części popadły w zapomnienie i o jednym z nich opowiadam.

„Suma wszystkich czasów” zaczyna się w 1973 roku, kiedy podczas wojny Jom Kippur zostaje zestrzelony samolot z bombą atomową. Maszyna wybucha, zaś bomba ulega uszkodzeniu i zostaje zasypana przez piaski pustyni. 29 lat później dwóch poszukiwaczy wykopuje uszkodzony niewypał oraz (za drobne) zostaje sprzedany. Jakby tego było mało, w Rosji dochodzi do przewrotu stanu i urząd przejmuje najpierw generał Zorkin, a następnie Niemierow (Ciaran Hinds). Prezydent USA (James Cromwell) nie bardzo wie, czego spodziewać się po nowym panu na Kremlu, więc sprawą zajmuje się dyrektor CIA Cabot (Morgan Freeman). Ten werbuje autora biografii Niemierowa, historyka Jacka Ryana (Ben Affleck). W gruncie rzeczy cała intryga filmu skupia się na działającej w ukryciu grupie kierowanej przez Richarda Dresslera (Alan Bates). Biznesmen mocno sympatyzujący z nazistami, którzy chcą doprowadzić do wojny między USA a Rosją. Plan zakłada między innymi udział trójki zaginionych naukowców, skorumpowanych generałów oraz możliwej eksplozji nuklearnej.

Tym razem film wyreżyserował Phil Alden Robinson, najbardziej znany ze sportowego (powiedzmy) „Pola marzeń” oraz „Włamywaczy”. I muszę przyznać, że jest to bardzo niełatwa oraz zagmatwana intryga, gdzie będziemy w różnych miejscach: od Waszyngtonu i Moskwy przez Syrię, Ukrainę aż po Niemcy. Dużo jest tu zmiennych, znamy ogólny zarys planu złoli (w literackim pierwowzorze byli to arabscy terroryści, ale po 11 września 2001 raczej ten wariant nie wchodził w grę), lecz razem z Ryanem próbujemy połączyć wszystkie kropki. Ponieważ nasz bohater został odmłodzony i pierwszy raz lawiruje w świecie wywiadu, polityki, dezinformacji oraz stanu niemal ciągłego zagrożenia. Reżyserowi udaje się zachować równowagę między scenami gadanymi a rzadkimi momentami akcji, które są porządnie wykonane: od infiltracji kryjówki na Ukrainie po eksplozję bomby atomowej (nadal robi piorunujące wrażenie). Wszystko zadziwiająco stonowane, bardziej skupione na odkrywaniu „jak” niż „kto”, bo to ostatnie dość szybko odkrywamy. I cały czas mamy napięte relacje między USA a Rosją, wynikające z dezinformacji oraz działań za plecami dokonywanymi u nowego prezydenta Rosji. Momenty ich rozmów przez technologiczne bajery elektryzowały oraz mocno trzymały w napięciu.

Swoje robi też bardzo imponująca obsada. Najsłabszym ogniwem wydaje się tutaj Ben Affleck, który w roli Jacka Ryana wydaje się być w cieniu swoich poprzedników. Można to wybronić faktem, że mamy do czynienia z pierwszym jego wejściem w struktury CIA i dlatego może wydawać się naiwny, zagubiony, pozbawiony doświadczenia. Ale w swojej postaci wypada całkiem nieźle, próbując działać inteligencją i analizując dokumenty. Kontrastem dla niego jest pełniący rolę mentora Morgan Freeman, który nigdy nie gra poniżej pewnego poziomu. Tak samo solidnie prezentuje się James Cromwell w roli prezydenta USA oraz bardzo mocny Ciaran Hinds jako jego rosyjski odpowiednik (i mówi po rosyjsku w stopniu przekonującym). Dla mnie sporą niespodzianką był Liev Schreiber w roli agenta Johna Clarka, którego w „Stanie zagrożenia” grał Willem Dafoe i wypada lepiej. Jest opanowany, łatwiej wtapia się w otoczenie, zaś szorstka aparycja nie czyni z niego tępego osiłka.

Rozumiem, dlaczego „Suma wszystkiego strachu” mocno stoi w cieniu poprzedników. Bywa czasem zbyt zamotany, niektóre poboczne wątki nie działają i dość długo się rozkręca. Ale Robinson i scenarzyści zgrabnie tworzą intrygujący thriller polityczno-szpiegowski z możliwym powrotem napięcia czasów zimnej wojny. Niedoskonałe, lecz solidne kino, dobrze znoszące próbę czasu.

7/10

Radosław Ostrowski

Wszystko, co dobre

Ta historia oparta jest na prawdziwej sprawie Roberta Dursta. Mężczyzna jest biznesmenem branży nieruchomości, którego żona w 1982 roku zaginęła. Ale czy aby na pewno zaginęła? Po latach policja wznawia śledztwo i podejrzewa mężczyznę o morderstwo. Zmieniono imiona postaci, ale reszta wydaje się być podparta faktami.

wszystko_co_dobre1

Reżyser Andrew Jarecki tak naprawdę tutaj opowiada dwie historie i obydwie są powiązane z naszym bohaterem, czyli Davidem Marksem – synem potentata branży nieruchomości. Ale chłopak początkowo nie chce zajmować się rodzinnym interesem i poznaje na drodze Kate – dziewczynę z małego miasteczka. Oboje zakochują się w sobie, biorą ślub, a ich pierwszą wspólną decyzją jest wyjazd na wieś, gdzie otwierają sklep ze zdrową żywnością. Jednak to szczęście nie trwa długo, gdyż David – za namową ojca – podejmuje się pracy w rodzinnym interesie, co doprowadza do oddalenia się małżonków. Jednak klamrą spinającą całość jest proces sądowy Marksa, gdzie zostaje oskarżony o podwójne morderstwo oraz próbę zabójstwa. Czyli mamy próbę sklejenia dramatu obyczajowego, thrillera oraz filmu psychologicznego, a wszystko w stylistyce retro. Sama sprawa do dziś wywołuje spore kontrowersje, więc nie dziwi mnie zainteresowanie filmowców.

wszystko_co_dobre2

Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że reżyser nie mógł zdecydować się, o czym ma być ta historia. Bo wątków jest tu sporo: problemy psychiczne Davida, toksyczna relacja z żoną, coraz bardziej przytłumioną oraz pozbawioną ambicji, próba buntu wobec ojca, niejasne układy z półświatkiem. Gdzieś tam w tle jeszcze przewijają się narkotyki, śmierć matki Davida. Tylko, że żaden z tych wątków nie zostaje w pełni wykorzystany i niektóre z nich sprawiają wrażenie zapychaczy. Ani jako dramat psychologiczny, ani jako dreszczowiec nie jest w stanie dostarczyć pełnej satysfakcji. Nawet muzyka sprawia wrażenie schizofrenii, próbując połączyć dwa sprzeczne gatunki. Wiele jest tutaj w tej sprawie tajemnic, przez co nie zawsze rozumiałem kto, co i dlaczego, a narracja jest tutaj bardzo skokowa (akcja toczy się w ciągu niemal 30 lat).

wszystko_co_dobre3

Aktorzy robią wszystko, by coś wycisnąć i zbudować swoje postacie, co udaje im się, mimo dziurawego scenariusza. Dużą robotę robi tutaj Ryan Gosling, wcielając się w bardzo mroczną postać Davida, naznaczonego tajemnicą oraz nie do końca panującego nad sobą. Pozornie wydaje się spokojny, ale czuć w jego spojrzeniu pustkę oraz zagubienie. Zaskakująco dobrze wypada Kirsten Dunst jako Katie. Początkowo wydaje się pewna siebie oraz czarująca, jednak z czasem coraz bardziej zaczyna gasnąć, zaś próby wyrwania się z tej relacji kończą niepowodzeniem. Jest też Frank Langella jako opanowany, elegancki biznesmen, nie znoszący sprzeciwu.

Niestety, ale „Wszystko, co dobre” nie jest dobre. Mocno niezdecydowane między dramatem obyczajowym a thrillerem z mroczną tajemnicą w tle. Intryga jest mętna, mimo porządnej realizacji oraz bardzo dobrego aktorstwa, a reżyser pogubił się od nadmiaru ciekawych wątków. Ogromna szkoda potencjału.

6/10 

Radosław Ostrowski

Sydney

Tytułowy Sydney to podstarzały hazardzista, który swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą. Pewnego zwykłego dnia przed wejściem do knajpy, poznaje Johna, któremu brakuje kasy na pogrzeb matki. Mężczyzna pomaga mu zdobyć pieniądze pokazując parę sztuczek w kasynie. Mijają dwa lata. Sydney bywa w kasynie, zaś Johnowi wpadła w oko kelnerka Clementine. Ale kiedy dwoje młodych wpadnie w tarapaty, Sydney będzie musiał im pomóc.

sydney1

W zasadzie streściłem wam cały film. No, prawie cały. I jak zapewne wiecie, każdy reżyser od czegoś zaczynał. „Sydney” to zapomniany debiut Paula Thomasa Andersona, którego następne filmy wywoływały dyskusje, wielkie emocje i były bardzo wnikliwymi portretami ludzi. I to widać już tutaj, gdzie reżyser bawi się naszymi oczekiwaniami, zaś historia (niespecjalnie wysokich lotów) jest tylko pretekstem do pokazania postaci. Zaczyna się jak kino obyczajowe, by w połowie pojawił się wątek kryminalny, który zostaje rozstrzygnięty w jeden sposób – ołowiem. A wszystko to ma bardzo specyficzny, wręcz tajemniczy klimat. Jak to w kasynie – kolorowe neony, elegancko ubrane kelnerki, gra, hazard, potem oszustwo i szantaż. A wszystko to toczy się w bardzo niespiesznym tempie, okraszone delikatną, funkowo-jazzową muzyką i świetną pracą kamery.

sydney2

A co do postaci, to one są fantastycznie zagrane i nie do końca sobie radzą ze swoimi problemami. Kapitalnie wypadł Philip Baker Hall w roli Sydneya – eleganckiego szulera, pełnego mądrości i empatii. Ale jak się na końcu okaże, facet ma pewien mroczny sekret i nie jest nim skłonność do ryzyka przy grze w kości (sprowokowany przez młodego gracza stawia dużą kasę i przegrywa). John C. Reilly bardzo dobrze sobie radzi jako nieporadny John, który mimo pewnej znajomości i naśladownictwa stylu Sydneya, nadal ma skłonność wpadania w tarapaty. Razem z partnerująca mu Gwyneth Paltrow (Clementine) tworzą dość czarujący duet, choć czy uda im się być szczęśliwym? I jeszcze jest wyjątkowo antypatyczny Samuel L. Jackson, który naprawdę wczuł się w rolę ochroniarza Jimmy’ego.

sydney3

Postacie, mocna realizacja oraz klimat to najmocniejsze atuty debiutu Andersona. Następne filmy dopiero potwierdziły jego nieprzeciętny talent i uczyniły z niego jednego z najważniejszych obecnie reżyserów z USA. Ale to temat na dłuższą historię.

7/10

Radosław Ostrowski