Seal – 7

Seal_7

Jeden z najbardziej rozpoznawalnych głosów muzyki pop – Seal był gwiazdą lat 90., dzięki takim przebojom jak „Crazy” czy „Kiss From a Rose”. Ale ostatnie lata, gdy wokalista mierzył się z klasyką soulu lat 60. i 70. (płyty „Soul” i „Soul 2”) troszkę zgasiły blask jego gwiazdy. Czy jego nowy autorski album zmieni tą passę?

Seal od strony produkcyjnej wsparł jego stały producent Trevor Horn, a także brytyjski DJ Jamie Odell zwany też Jimpsterem. Otwierający całość „Daylight Saving” jest bardzo wyciszony (ładny fortepian), z pulsującą elektroniką i krótkimi wejściami perkusji. A w połowie dochodzą smyczki i mamy nastrojową balladę. I kiedy wydaje się, że tak nastrojowo pozostanie do końca, pojawia się „Life on the Dancefloor” z bardziej współczesnym bitem oraz delikatną gitarą zmieszaną z elektroniką. I o dziwo, to się nie gryzie ze sobą. Równie taneczny, choć mniej przyjemny w odsłuchu jest „Padded Cell”, a sytuację poprawia przestrzenny „Do You Ever”, gdzie elektroniczna perkusja razem z żywymi instrumentami zaskakują in plus, mimo dynamiczniejszego środka.

Jednak zawsze Seal był najlepszy w balladach i ich powrót zapowiada troszkę patetyczny „The Big Love Has Died” z obowiązkowymi smykami, ocierając się o stylistykę z filmów Jamesa Bonda (te kotły na końcu). Ale to powrót krótki, gdyż „Redzone Killer” znów pachnie soulem lat 70. (gitara, lekkie klawisze) zmieszanym ze współczesnym podkładem. Podobnie jak funkowy „Monascow”, ale pod koniec pojawia się pewne zmęczenie materiału. A sytuację ratują dwa dodatkowe numery: romantyczny „We Found Love” oraz bardziej taneczny „Whatever You Need”.

Sam głos jest na tyle mocny, że wspiera te dobre melodie. „7” może nie będzie wielkim objawieniem, ale to zestaw przyjemnych i porządnych popowych numerów. Na tą porę roku, powinno wystarczyć.

7/10

Radosław Ostrowski

Elvis Presley and Royal Philharmonic Orchestra – If I Can Dream

If_I_Can_Dream

Tego człowieka nie trzeba przedstawiać, gdyż każda osoba posiadająca jakiekolwiek pojęcie o muzyce rozrywkowej słyszała o Królu – ojcu rock’n’rolla. I mimo, że zmarł w 1977 roku, nadal wychodzą jego płyty, dowodząc tylko, że Elvis jest wiecznie żywy. Tym razem wpleciono głos nieboszczyka i dodano do brzmienia Royal Philharmonic Orchestra, dodając nowe aranżacje do klasycznych przebojów. Dzisiejsza technologia pozwala na takie sztuczki.

I nie czuć tutaj tego, że jest to sklejka i zarówno głos Elvisa, jak i brzmienie orkiestry wydają się naturalnie uzupełniać. Nie brakuje tutaj zarówno pazura w openerze „Burning Love”, z fantastycznym wstępem smyczkowym oraz klasycznym tłem rockowym, czyli perkusją oraz fortepianem, a jak wejdzie chór, to ciary przeszły po mnie. Nie zabrakło też nieśmiertelnych klasyków jak  „It’s Now or Never” (tu gościnnie pojawia się trio Il Volo jako chórek oraz mandolina na początku) czy „Love Me Tender” (te smyczki z gitarą akustyczną chwytają). Nawet „Fever” zabrzmiało bardziej swingowo, co jest zasługą trąbki i oszczędnej perkusji, jak i Michaela Buble. Dalej jest też różnorodnie: refleksyjny „Moon Over Troubled Water” duetu Simon & Garfunkel, spokojny i wyciszony „And The Glass Won’t Pay No Mind” od Neila Diamonda czy „Steamroller Blues”, gdzie wreszcie pojawia się gitara elektryczna. Może w środku robi się troszkę za spokojnie, ale całość jest zrealizowana z klasą i smakiem, którego po taki wykonawcy się należy spodziewać.

Sam głos Elvisa nadal porywa i ma takiego kopa, że wielu młodych artystów mogłoby mu pozazdrościć. Muzyka współgra idealnie z głosem Króla, dając mu sporo przestrzeni, którą skutecznie wykorzystuje (podniosły „An American Trilogy” czy jazzowy utwór tytułowy) i mimo znajomości tych utworów, brzmi to świetnie. I to jest kolejny dowód na nieśmiertelność legendy Króla.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Rod Stewart – Another Country

Another_Country

Dziadek Rod Stewart zaskoczył wszystkich dwa lata temu, gdy wydał pierwszy od dawna autorski album „Time”. Obecnie 70-letni Rod troszkę się wyciszył i przestał bawić się w coverowanie oraz naśladowanie klasyków pokroju Franka Sinatry. Teraz Anglik powraca z jeszcze świeższym materiałem, gdzie wsparł go współproducent i stary współpracownik Kevin Savigar. Jaką tym razem twarz pokazuje Stewart?

Otwierające całość singlowe „Love Is” kontynuuje drogę z początku „Time”, czyli mocno pachnie folkiem irlandzkim – smyczki, banjo, skrzypce i śladowe ilości gitary elektrycznej. Od spokojniejszych fragmentów przyspiesza z sekundy na sekundę i brzmi nawet fajnie. Niespodzianką jest „Please” z chórkiem na początku oraz lekko bluesową gitarą elektryczną, do której dołączają klawisze, przez co czuć pazur. Dalej jest różnorodnie: od przebojowego popu (skoczne, choć niebezpieczne skręcające w stronę kiczu „Walking In The Sunshine” – te chórki) przez reggae (milutkie „Love And Be Loved”), wracając do knajpiarskiego folku (piekielnie dobre „We Can Win” czy podniosły tytułowy utwór ze świetną solówką elektryczną pod koniec) i próbując tworzyć nastrojowe ballady (akustyczny „Way Back Home” czy liryczny „Batman Superman Spiderman”) aż po jazz (dostępne w wersji deluxe „One Night With You”). Jednak niektóre kompozycje zwyczajnie nudzą jak „Can We Stay Home Tonight?” czy zbyt plastikowe „Hold The Line”.

Stewart ma nadal mocny głos, jednak największym problemem tej płyty jest dla mnie zbyt duży rozrzut stylistyczny, a w wersji deluxe dostajemy aż pięć numerów z czego najlepszy jest rozszerzony i mroczny „In a Broken Dream”, gdzie głos Roda „domontowano” do oryginalnego utworu zespołu Peyton Lee Jackson. Jednak i tak album jest bardzo przyzwoity, czego po Stewardzie się nie spodziewałem.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Smolik / Kev Fox – Smolik / Kev Fox

Smolik__Kev_Fox

Kev Fox jest brytyjskim wokalistą, który od lat znany jest fanom tamtejszej sceny. Usłyszał o nim też ceniony polski producent Andrzej Smolik, który pokochał jego twórczość i postanowił nagrać z nim wspólnie album, który wyszedł w tym roku. Co powstało z tej mieszanki?

Na początek dostajemy dynamiczny i przebojowy singiel „Run”, z gitarą elektryczną w tle oraz łagodnymi dzwonkami pod koniec. Jednak im dalej, tym spokojniej oraz melancholijnej jak w gitarowo-pianistycznym „Mind the Bright Lights”, który porusza i wgniata czy najdłuższy w zestawie „Help Yourself”, pełen łagodnego dźwięku gitary oraz perkusji. Nie brakuje też odrobiny mroku (garażowe riffy w westernowej „Vera Lynn”), jednak jego obecność jest bardziej symboliczna i nie burzy klimatu całości. Najbardziej ujęły mnie także dwa duety – tajemniczy „Regretfully Yours”, gdzie Foxa wspiera Bokka (głos jej może wywoływać irytację, ale moim zdaniem bardzo dobrze współgra z wokalem Anglika) oraz elektroniczny, wyciszony „Hollywood” z delikatnym wsparciem Natalii Grosiak z Micromusic oraz dodanymi dźwiękami strun.

Utworów jest tylko dziewięć, jednak efekt mnie bardzo zaskoczył – niski, ale ekspresyjny głos Foxa plus świetna produkcja Smolika musiały zadziałać. Każda piosenka wchłania i wprowadza odbiorcę w stan zatracenia. Lekka, ale ambitna propozycja (teksty) dla szukających nieszablonowych i emocjonalnych doświadczeń.

8/10

Radosław Ostrowski

Zdzisława Sośnicka – Tańcz, choćby płonął świat

Tancz_chocby_plonal_swiat

Powroty, zwłaszcza długie są bardzo niebezpieczne. Nakręcany balon oczekiwań może doprowadzić do dużego rozczarowania. Szczególnie dotyczy to artystów mniej popularnych w obecnych czasach. Do grona tych wielkich powracających dołącza Zdzisława Sośnicka – jedna z najbardziej wyrazistych wokalistek polskiego popu lat 70. i 80. (przeboje „Aleja gwiazd” czy „Julia i ja”), która przypomina o sobie po 16 latach przerwy. Jak wyszło?

Od strony producenckiej artystkę wsparł Romuald Lipko, współtwórca legendarnej Budki Suflera, a całość jest pełna elektroniki, jednak nie idzie w stronę plastiku. Słychać to mocno w tytułowym utworze, pełnym przestrzennych dźwięków, przeplatanych smyczkami oraz delikatną gitarą elektryczną (pod koniec wyrazistsza). Jest troszkę patosu, ale efekt jest porażający. Nie brakuje pięknych utworów (gitarowe „Chodźmy stąd” z perkusją a’la lata 80., ciepła ballada „Ta sama” z dominującym fortepianem oraz poruszającym solo skrzypiec czy refleksyjne „Za mało słów”), nastrojowych, pełnych uroku  ballad („Do mnie przyjdź” – ten wstęp pianistyczno-wiolonczelowy, lekko jazzowa „Myliłam się” czy finałowa „Dobranoc, Ziemio”) czy pomysłowych wtrąceń (wokalizy i sitar w „Nie żałuj tych lat”).

Żeby jednak nie było słodko, mi nie do końca pasował dynamiczny i troszkę dyskotekowy (w pejoratywnym znaczeniu) „Sen”. Także „Pamiętaj to co dobre” brzmi dość archaicznie i tandetnie (syntezatory brzmią słabo, aczkolwiek podobać się może gitara).

Wokal Sośnickiej jest silny, pełen pasji oraz przyjemny w odsłuchu, a teksty (m.in. autorstwa Jacka Cygana, Andrzeja Mogielnickiego, Pawła Mossakowskiego czy Artura Andrusa) unikają banału jak ognia, nadając całości szlachetnego rysu. Elegancki pop, który ogólnie brzmi dobrze i jest skierowany dla wyrobionego oraz dojrzałego odbiorcy.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Katarzyna Groniec – ZOO z piosenkami Agnieszki Osieckiej

ZOO

Mierzenie się z piosenkami Agnieszki Osieckiej tylko teoretycznie wydaje się łatwe. Są to bardzo znane i wielkie przeboje, z drugiej strony dorobek poetki jest bardzo bogaty (ponad 2 tysiące piosenek) i daje spore pole do popisu. Tym razem z tym interesującym repertuarem postanowiła się zmierzyć Katarzyna Groniec. Najpierw był koncert podczas 17. Konkursu „Pamiętajmy o Osieckiej”. Za aranżacje odpowiada Łukasz Bałdrych (także klawisze i fortepian), a artystce towarzyszyli w zespole Łukasz Sobolak (perkusja) i Tomasz Pierzchniak (kontrabas). Przy wyborze piosenek pomagała Agata Passent i wyszło… no właśnie.

Muszę pochwalić Groniec za wybór, gdyż większość piosenek to nieoczywiste i mniej znane przeboje (wyjątkiem są „Uciekaj moje serce” i „Nim wstanie dzień”). Początek to intrygujące „Deus ex machina” z zapętlonym fortepianem oraz gitarą, który nakręca się z sekundy na sekundę (mocniejsza perkusja oraz wyrazistsza gitara). „Kokaina” jest mroczniejsza i ten klimat potęguje grany jak kołysanka fortepian oraz perkusja – aż chwyta za gardło. Kolażem jest „Piosenka o życiu ptasim”, gdzie sklejono aż 5 piosenek w jedną (sami zgadnijcie jakie, bo rozgryzienie sprawia wiele frajdy) i słyszymy na początku fortepian, by pójść w… disco. Aż nogi zaczęły tupać do rytmu – szok.

Dalej jest oczywiste, ale bardzo melancholijne „Uciekaj moje serce”, zaśpiewane bardzo delikatnie i prezentuje się bardzo przyzwoicie. „Nie zabijaj mnie powoli” jest najbardziej agresywny z tego zestawu – brudny riff, mocna perkusja, elektronika pachnąca latami 80. i siarczysty wokal, który pod koniec dopiero łagodnieje. Prawdziwa petarda. Wyciszeniem jest „Rodzi się ptak”, chociaż ten bas może budzić niepokój. Fortepian i klawisze są cieplejsze, ale w połowie następuje przyspieszenie i kończy się to wrzaskiem. Z kolei filmowa pieśń z „Prawa i pięści” dostaje iście westernową oprawę. Są gwizdy, gitara elektryczna i dziwaczna elektronika. „Ja nie chcę spać” z kolei to jazzujący kontrabas i tyle w kwestii instrumentów. „ZOO” jest krótkie, ale bardzo dzikie, co jest zasługą perkusji, gitary elektrycznej oraz fortepianu, podobnie nieprzyjemny marszowy „Parademarsz”. A na sam finał dostajemy łagodnego i skocznego „Króliczka” oraz dowcipne „Chodzi o to, żeby nie być idiotą”.

Sam wokal pani Groniec jest bardzo różnorodny i dopasowany do utworu. Czasami bardzo delikatny i łagodny (by nie rzec ciepły), czasami głośniejszy i niemal krzykliwy („Piosenka o ptasim życiu”), dodając dość ciekawe pole do interpretacji. Dodatkowo poza płytą CD jest dodany zapis koncertowy na DVD, co jest pięknym bonusem do tej niesamowitej płyty. Covery bronią się i brzmią przepięknie, a Groniec nie idzie na łatwiznę. I o to chodzi.

8,5/10

Radosław Ostrowski

a-ha – Cast in Steel

Cast_In_Steel

To był jeden z najpopularniejszych norweskich zespołów na świecie. Specjaliści od elektronicznego popu zanurzonego w latach 80., czyli trio a-ha pięć lat temu ogłosiło zakończenie działalności. Jednak ciągnie muzyków do studia, więc Morten Harket, gitarzysta Paul Waaktaar-Savoy oraz klawiszowiec Magne Furuholmen dogadali się i wracają z nowym, premierowym materiałem.

Stylistycznie nic się tu nie zmieniło, to w sporej części przyjemny i pogodny elektro pop w stylu new wave. Od strony producenckiej zespół wsparł Alan Tarney, z którym nagrali swoje największe hity z lat 80. – łagodne i przestrzenne klawisze, podobnie grająca gitara oraz bardzo ciepły i romantyczny głos Mortena Harketa. Trzeba czegoś więcej? Dobrych melodii, a ich jest tutaj bardzo wiele. Tytułowy utwór brzmi nieźle (zwłaszcza te smyczki w tle), ale prawdziwą petardą jest singlowy „Under the Makeup” – spokojny fortepian oraz brzmiące z epickim rozmachem smyczki oraz trąbki robią ogromne wrażenie. To mogłaby być nowa piosenka do filmu o Bondzie. A dalej jest bardzo w ich stylu, czyli sporo elektronicznych pasaży zmieszanych z ciepłymi riffami oraz perkusją (elektroniczna perkusja w „The Wake”, pulsujący wstęp „Forest Fire” czy odrobinę podniosły „Objects in the Mirror”). Czasami zdarzy się jakiś mały niewypał (nieprzyjemna perkusja w „Door Ajar” czy bardzo niepokojący początek „Shadow Endeavors”), jednak całość jest na tak równym poziomie, że nie ma mowy o porażce.

Dodatkowo album zawiera dodatkową płytę z sześcioma utworami, w tym remixem „Foot on the Mountain”. Najbardziej spodobał mi się z tego drugiego krążka akustyczny „The End of the Affair”. Kolejny dowód na to, że można zrobić doby popowy album nie idący z duchem współczesnej rąbanki dźwiękowej.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Natalie Imbruglia – Male

Male

Ta australijska wokalistka to klasyczny one hit wonder. Każdy zna jej utwór „Torn”, który przyniósł jej sławę i popularność. Ale to był rok 1997, potem pojawiały się kolejne albumy, ale nie zrobiły one żadnej furory na listach przebojów czy w świadomości słuchaczy. Dlatego Australijka dokonała dość bezpiecznego wyboru i jej nowy, powstały po sześciu latach „Male” zawiera covery. Takie albumy gwarantują bezpieczny i pewny sukces komercyjny.

„Male” jednak ma dość nietypowy pomysł na siebie. Bo album zawiera piosenki wykonywane przez mężczyzn, co pozornie wydaje się nieoczywiste. I pojawiają się tutaj niespodzianki w doborze utworów. Na dzień dobry dostajemy „Instant Crush” z ostatniej płyty Daft Punk. Elektroniczną dyskotekę i funkową gitarę elektryczną zastępują żywe instrumenty, ze wskazaniem na fortepian, łagodne smyki, akustyczną gitarę oraz dość szybko poprowadzoną perkusja w refrenie (tylko po cholerę dodawać jeszcze wersję radiową?). Dalej jest jeszcze ciekawiej, bo jest i Damien Rice, Tom Petty, Pete Townsend, a także Iron & Wine oraz Death Cub for Cutie, czyli muzyków indie. Czyli wybór raczej mniej oczywisty, co już samo w sobie jest dużym plusem.

Wielu za to może rozdrażnić pewna monotonność w aranżacji, stawiając na akustyczną gitarę w pierwszym planie („Cannonball” czy „The Summer”, idące w stronę folkowo-country) i spokój w większej części utworów. Na szczęście zdarzają się ciekawe ozdobniki (chórek w „The Summer”, ładne i skoczne smyczki w „I Will Follow You into the Dark” czy „Goodbye in His Eyes” czy cymbałki w marszowym „Let My Love Open the Door”), a kompletnie rozłożyło mnie… „Friday I’m In Love” The Cure, którego słuchałem z bananem na twarzy. Spójny, ciepły klimat oraz delikatny wokal Natalii jest zdecydowanie dużym plusem.

Ktoś powie, że to niby nic nowego i można było bardziej zaszaleć. Owszem, ale „Male” to bardzo przyzwoity materiał. Taki idealnie pasujący do powoli zbliżającej się jesieni. Mam nadzieję, że przyjmie się.

6,5/10

Radosław Ostrowski

J.D. Souther – Tenderness

Tenderness

Ten muzyk i aktor znany jest głównie z pisania przebojów dla innych wykonawców jak The Eagles czy Linda Rondstadt. Ale J.D. Souther pisze i nagrywa piosenki na własny rachunek. Ostatnia płyta powstała w 2008 roku, więc najwyższa pora przypomnieć o sobie.

„Tenderness” powstało przy wsparciu producenta Larry’ego Kleina (współpraca m.in. z Melody Gardot, Tracy Chapman i Herbie Hancockiem), a Souther ściągnął cenionych muzyków (m.in. gitarzysta Dean Parks, basista David Pilch, perkusista Jay Bellerose i klawiszowiec Patrick Warren). Zaczyna się od delikatnego „Come What May” z eleganckimi, nostalgicznymi smyczkami. Melancholia zresztą towarzyszy nam cały czas, aż do samego końca. Nieważne czy to żywszy, lekko knajpiarski „Something in the Dark” (gdzie słyszymy jeszcze delikatną gitarę elektryczną oraz trąbkę) czy jazzujący na finał „Downtown (Before the War)”, niemal akustyczny „This House”. Wielu może zarzucić, ze ten spokój może działać usypiająco. Z drugiej eleganckie wykonanie, dość bogata aranżacja piosenek i spójny klimat działają na plus, przypominając dokonania z lat 50. i 60. (uroczy walc „Dance Real Slow” czy „Show Me What You Mean”), a ciepły głos Southera wspaniale uzupełnia się z resztą całości.

Innymi słowy „Tenderness” to wędrówka w krainę przeszłości, skierowana do starszego i bardzo wyrobionego słuchacza, który odnajdzie się tu jak ryba w wodzie.

7/10

Radosław Ostrowski

Kristine – Kristine

Kristine

Za muzyką elektroniczna nie przepadam, co jest chyba spowodowane tym, że uważałem (i nadal uważam) za muzykę najszybciej starzejącą się. Jednak czasami decyduje się opuścić swój muzyczny kokon, by sprawdzić współczesnych zabawiaczy syntezatorów. I tak trafiłem na Greczynkę Kristine.

O tym, ze będziemy mieli do czynienia z raczej oldskulową elektroniką można stwierdzic po okładce – ręczny podpis w kiczowatym kolorku na czarnym tle. Synth pop pełną gębą przypominający dokonania szalejących wtedy na parkietach Giorgio Morodera czy Harolda Faltenmeyera – nakładające się klawisze, taneczna, elektroniczna perkusja oraz te gitarowe riffy – tak się zaczyna album. „Modern Love” brzmi tak staroświecko, ale nie czuć tutaj naftaliny.  Podobnie w bardziej niepokojącym „The Danger” z mocniejszą perkusją oraz pulsującą złowrogo elektroniką zmieszaną z pasażowymi riffami. Nie mogło też zabraknąć cieplejszych dźwięków („Summer Long Gone”), przebojowych strzałów („The Rhythm of Love” ze świetnym basem oraz funkową gitarą czy brzmiące jak nagranie z adaptera „Radio”) oraz – obowiązkowego dla tego gatunku muzyki – kiczu (finałowe „Last Man Standing”), jednak w kontrolowanej i bezpiecznej dawce.

Dodatkowo jeszcze brzmiący niemal „z epoki” wokal samej Kristine – delikatny, zmysłowy i nawet jak wydaje się bardziej ekspresyjny, to nadal w stylistyce lat 80. Trudno wyróżnić poszczególne utwory, bo jest to spójne i bardzo klimatyczna muzyka w starym stylu. Potwierdza to, ze moda na muzykę z tego okresu nie przeminęła. Na szczęście.

7,5/10

Radosław Ostrowski