Zbigniew Wodecki – Dobrze, że jesteś

dobrze-ze-jestes-w-iext52881401

To już rok odkąd nie ma już Zbigniewa Wodeckiego. Ten muzyk i wokalista renesans swojej twórczości przeżył dzięki albumowi nagranemu z Mitch & Mitch. Ale jednocześnie pracował nad nowym, premierowym materiałem. Niestety, album został niedokończony, lecz wydawca wpadł na pomysł, by pozapraszać gości, a całość została nagrana na setkę, bez poprawek, przeróbek i modyfikacji. Co wyszło z tej mieszanki?

Pop w klasycznym, wręcz szlachetnym wydaniu z orkiestrą oraz żywymi instrumentami, zamiast plastikowej sieczki. Elegancko zaczyna się “Dobrze, że słońce”, gdzie każdy instrument (klarnet, fortepian, dęciaki, flety) wybrzmiewa w całości, a klimatem przypomina jazzowe numery Franka Sinatry. Zresztą podobnie wybrzmiewa łagodny “Give It a Moment” o lekko soulowym zabarwieniu, dając większe pole klawiszom oraz… skrzypcom. I to na plumkaniach tego instrumentu oparty jest początek “Na paluszkach”, bardziej wyciszony utwór z niesamowitym klimatem, by rozpędzić się w funkowym “Tylko ty” oraz delikatnym walczyku “Chwytaj dzień”. Troszkę mroczniej jest w dramatycznym “Sobą być”, pełnym mocnych wejść perkusji, gitar oraz skrzypiec.

Nie trwa to jednak długo, gdyż wchodzi lżejsza oraz przyjemniejsza “Piosenka pierwszego olśnienia jazzem” oraz podtrzymująca tą stylistykę “Nie ma jak Bacharach” z drobnymi wejściami Wodeckiego (nawet pewna pszczółka się pojawia) oraz troszkę szybszy “Wykidajło czas”, by dać bardziej liryczne “Nad wszystko uśmiech twój”. Warto też wspomnieć wyciszone “Nauczmy się żyć obok siebie”.

Sam Wodecki wokalnie pojawia się rzadko, lecz to on napisał muzykę do wszystkich utworów. Jednak gdy się udziela, nadal czuć luz, dystans I elegancję w odpowiednich proporcjach. Ale nie boi się też bardziej zadziornego oblicza (“Kod dostępu”). Pozostali wokaliści udźwignęli zadanie, a najbardziej błyszczy Sławek Uniatowski (“Nie ma jak Bacharach”) oraz Beata Przybytek (“Nad wszystko uśmiech twój” i “Piosenka pierwszego olśnienia jazzem”), za to największą niespodziankę sprawił Junior Robinson, śpiewający po angielsku i nie odstający od reszty (“Give It a Moment”, “Good Night, Love”), fason zachowali Kuba Badach (“Tylko ty”, “Wykidajło czas”) oraz Andrzej Lampart (“Sobą być”).

Szkoda, że już więcej płyt od pana Wodeckiego nie będzie, bo tutaj bardzo mocno widać, iż miał jeszcze wiele do zaoferowania nam, słuchaczom. Pozostał ten album – przebojowy, klimatyczny, z inteligentnymi tekstami oraz sznytem, jakiego już nie spotyka się często.

8/10

Radosław Ostrowski

Zemollem – Zanim

zanim-b-iext52392913

Andrzej “e-moll” Kowalczyk – to nazwisko może wielu osobom kompletnie nic nie mówić. Ten gitarzysta, kompozytor i autor tekstów od ponad 25 lat działa ze swoją formacją Zemollem. W tym roku postanowił o sobie przypomnieć nowym materiałem, zapraszając paru gości i tak powstało “Zanim”, czyli pop-rockowa mieszanka z ambicjami na coś więcej niż proste granie pod radio.

Początek to krótki wstęp w postaci “Matrixa”, będącego sklejką różnych fragmentów płyty i głos płonącego ogniska. Wtedy dochodzi delikatna gitara akustyczna oraz śpiewające głosy Zbigniewa Zamachowskiego i Joanny Trzepiecińskiej. Płynnie przechodzimy do odrobinę mrocznego “Zanim powiesz coś” z syntezatorowymi smyczkami, gdzieś w tle słychać jakie śmiechy, fortepiano, by całkowicie zanurzyć się w minimalistycznej elektronice, zaś perkusja odbija się jak echo. Utwór nagle się urywa, a po nim wchodzi pojawiający się aż cztery razy Mariusz Orzechowski. Jego pierwsze wejście to mocniejsze “Gdzieś między D a H”, gdzie wybijają się zapętlone smyczki oraz wyrazisty bas, drugim jest wręcz liryczny “Pokój z widokiem na parlament” (w tle jakieś rozmowy, ruch, jedzenie), zaś trzeci to psychodeliczna “Kolacja na pięć dłoni (Moja piosnka II)” z saksofonem na początku, zagubioną gdzieś gitarą oraz wierszem Norwida, by uderzyć punkowym “Nie kłam” z zespołem WBH.

Warto też wspomnieć bardzo rockowe “Oni kłamią” pokazujące kompletnie nieznane oblicze Mirosława Czyżykiewicza (dobrze się odnajdujące się w czaderskiej stylistyce), oparte na pianistycznym wstępie “Ciesz się Polsko (Gaude Mater Polonia)”, uliczną balladę “Uliczne dzieci” z zaskakująco dobrym Arturem Gadowskim czy finałowe, melancholijne “Zanim… wszystko dobrze”, gdzie wokal przejmuje Andrzej Poniedzielski. Nawet dla rapu znalazło się miejsce (surowe “Prośba 2010 – Nie odbierajcie nam nadziei”), co jest zaskakujące.

Ten eklektyczny zestaw jest ku zdumieniu wielu osób, bardzo spójną całością, połączoną niebanalnymi tekstami oraz odpowiednią charyzmą gości. Nie wszystkim każdy utwór podjedzie, bo dominuje tutaj spokój, lecz “Zanim” ma szansę zwrócić uwagę co wrażliwszych słuchaczy.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Artur Andrus – Sokratesa 18

sokratesa-18-w-iext52743361

Najzagorzalsi słuchacze radiowej Trójki kojarzą postać Artura Andrusa – dziennikarza, konferansjera, satyryka, wieloletniego prowadzącego Akademię Rozrywki. Ale w 2017 roku ta jedna z barwnych postaci sceny kabaretowej odchodzi z Myśliwieckiej, lecz nic sobie z tego nie robi i po zaledwie trzech latach wydaje swój czwarty album.

I jest to album związany z podróżami. Bo któż inny niż człowiek, co pił w Spale i spał w Pile, nie mógł się do tego bardziej nadaje. Wsparcia udzielił nadworny kompozytor Łukasz Borowiecki, który znowu czaruje swoim podejściem. “Bez katarynek” to niemal akordeonowy walczyk retro, jakiego nie powstydziłby się sam Jaromir Nohavica, do którego porównywany jest Andrus. Jest wdzięcznie, elegancko oraz dowcipnie. Ale już “Babka w czapce” to wręcz rock’n’rollowy popis z lat 60., gdzie gitara pozwala sobie na bluesowe popisy, podobnie idzie “Przy kościele Santa Croce” okraszonym organami oraz smyczkami, budującymi specyficzny nastrój. Kolejna wolta to jazzowa “Ciocia w gablocie”, gdzie słyszymy kontrabas oraz pstryknięcia.do tego jeszcze wokalizy Doroty Miśkiewicz, żeby było na bogato, bon a koniec atakują dęciaki niczym z “Różowej pantery”. Bardziej eleganckie jest “Stargard in the Night”, czyli polska wersja “Strangers in the Night” Franka Sinatry rozpisana na akordeon, fortepian oraz gitarę. Ale nic nie przygotowało na chopinowską w duchu “Szopkę d-moll op. 86” (jest też wersja instrumentalna), gdzie fortepian gra wręcz z rozmachem, chociaż czasami troszkę nieczysto.

By dalej trzymać się zabarwienia etnicznego, wybrane na singla “Od Jokohamy do Fujisawy” zabarwione jest “japońskimi” smyczkami, chociaż troszkę (to przez gitarę oraz “tykające” dzwoneczki) przypomina mi “Until” Stinga. Bluesowe “A jak patrzy się z Przehyby” z ciężkimi klawiszami oraz oszczędną gitarą luzem mogło powstać gdzieś w latach 80., zaś wejście saksofonu oraz absurdalne poczucie humoru (współczesne losy Sobieskiego i Marysieńki). Równie zabawne jest góralsko-greckie “Sybciej wyżej mocniej”, chociaż refren jest wręcz patetyczny. Zaskakujący koktajl Mołotowa. Spokojniejszy folklor miejski serwuje utwór tytułowy z prześlicznym klarnetem, by na koniec zaatakować szybkim tangiem “Leszku, synu Kazimierza”, gdzie najwięcej do powiedzenia mają dęciaki oraz klarnet (nawet “Podmoskiewska wieczerza” się tu znalazła). A żeby nie było nudno to jako dodatkowe nagranie dostanie instrumentalną “Szopkę” oraz psychodeliczny duet z Czesławem Mozilem (“Trzeba mieć specjalną skrzynię”).

Jak sobie na tym polu poradził sobie sam gospodarz? Płynnie odnajduje się w tym całej gatunkowej żonglercce, zaś oparte na absurdalnych pomysłach teksty nie są pozbawione trafnych obserwacji społecznych (kwestia podsłuchów w “Stargard in the Night”), kwestia wieku pewnej ciotki odkryta przez czy greckiej olimpiady z udziałem… podhalańskich górali, antywojenny song (“Leszku synu Kazimierza”) czy filozoficznej refleksji czy człowiek pochodzi od… bociana (“Sokratesa 18”).

Trafnie, dowcipnie oraz inteligentnie – to bardzo niebezpieczna mieszanka, która każe ustawić albumy Andrusa obok choćby dzieł Kabaretu Starszych Panów (nie, nie przesadzam). Fani mistrza będą usatysfakcjonowani, a miłośnicy absurdalnych sytuacji tym bardziej znajdą wiele dla siebie. Reszta powinna spróbować, bo są duże szanse na złapanie wielkiego haju. A nawet padniecie ze śmiechu, tak jak ja.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Sting & Shaggy – 44/876

1524139360_sting-shaggy-44-876

Tego duetu nie spodziewał się nikt. Stinga przedstawiać nie trzeba, a Shaggy swoje najlepsze lata wydaje się mieć za sobą. Więc kooperacja ta wydawała się być ratowaniem kariery ziomka z Jamajki, ale czy może wyszłoby z tego coś więcej? Byłem bardzo sceptyczny do “44/876”, wyprodukowanym przez Martina Kierszenbauma (producent Stinga, były współpracownik Shaggy’ego), dodatkowo nie jestem fanem reggae. Ale może tym razem miało być inaczej?

Sam początek to utwór tytułowy, gdzie panów wsparli Aidonia z Morganem Heritagem i brzmi to… nieźle. Bardziej reggae’owate jest “Morning is Coming” z bujającymi dęciakami oraz “ciachającą” gitarą. Ale gdy wchodzi saksofon robi się jeszcze bardziej chilloutowo. Jednak dla mniej najciekawsze są element spoza tego gatunku (pianistyczny początek “Waiting for the Break of Day”, mocniejsza perkusja w niemal soulowym “Gotta Get Back My Baby”), chociaż czysto jamajskie klimaty brzmią przyjemnie (niezłe “Don’t Make Me Wait” czy oparte na dęciakach “Just One Lifetime”). Wymienianie poszczególnych utworów wydaje się troszkę na siłę, choć złego słowa nie powiem ani o gitarowym “22nd Street” czy przypominającym nagrania The Police “Dreaming in the U.S.A.”, które najbardziej się wybijają.

Dla obydwu panów brzmienia z Jamajki są znane nie od dziś i obaj panowie tworzą bardzo zgrabny duet. Lekko szorstki głos Stinga połączony z rapowaniem Shaggy’ego pasują do tej muzyki tak, że już bardziej się nie da. Dodajmy do tego teksty o miłości, pozytywnej energii oraz nostalgii i mamy murowany hit stacji radiowych, przypominającym o zbliżających się wakacjach. To co, bujamy się?

7/10 

Radosław Ostrowski

Czesław Śpiewa – Czesław Śpiewa & Arte dei Suonatori

czeslaw-spiewa-arte-dei-suonatori-b-iext48103239

Urodzony w Danii Czesław Mozil to jedna z wyrazistych, wręcz kontrowersyjnych postaci polskiej muzyki. Nie tylko ze względu na swój accent, ale miejscami bardzo gorzkie teksty, co pokazała “Księga Emigrantów. Tom I” (tytuł jednego z utworów: “Nienawidzę Cię Polsko” jest dość jednoznaczny). Tym razem postanowił połączyć siły z barokową orkiestrą Arte dei Sounatori, dodając odrobinę świeżości w tej intrygującej muzyce. I albo to będzie wielki sukces albo spektakularna porażka, do której dołączy piszący teksty Michał Zabłocki.

Pozornie jest to mieszanka barokowego (nie w sensie przesyconego dźwiękami) brzmienia smyczków z bardziej popową produkcją, ale jest to bardzo eleganckie połączenie, co słychać w otwierającym całość “Mam trzy latka” z przepięknym wstępem smyczkowym oraz finałowym popisem skrzypiec, a pośrodku dostajemy elektryczną gitarę. “Na straganie” bardziej idzie w stronę rapu, gdzie smyczki łączą się z akordeonem, a wokal miejscami jest przerobiony cyfrowo. Równie chwytliwa jest krótka “Kłamczucha”, gdzie perkusyjny bit miesza się z “tańczącymi” smyczkami oraz powolny, jazzowo-psychodeliczny “Polak mały”. Także “Na wyspie Bergamocie” coraz bardziej nakręca się aż do mocnego finału. Mroczniej się robi przy klawiszowej “Kaczce Polaczce” oraz bardziej melancholijnej “Lokomotywie”. Nawet “Wlazł kotek za płotek” brzmi dość dziwacznie, z kolei łagodne “Pokłóciły się zwierzaki” tylko pozornie są spokojne, wręcz sakralnie. Oniryczna “Jesień”, gdzie dźwięki odbijają się jak echo brzmi świetnie, a całość kończy “Ach dass ist wasser gnug hatte”, idealnie pasujący do filmów Davida Lyncha, pozornie sielankowy, lecz podskórnie bardzo mroczny.

Tak samo poczucie dualizmu serwują teksty – pozornie brzmiące niczym szkolne wierszyki, ale z tekstów odbija się pokazany w krzywym zwierciadle portret Polaków: buractwo, chciwość, manipulacja, poczucie wyższości, wieczne pretensje. To zderzenie ma w sobie prawdziwą siłę ognia, prowokując do refleksji. Pod warunkiem, że będziecie chcieli się dokopać do drugiego dna.

To połączenie barokowego brzmienia z gorzką refleksją ubraną w ironię, okraszona elegancką muzyką. Czesław z Arte dei Sounatori wystrzelili prawdziwą petardę. Nie da się przejść obojętnie.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Andrzej Piaseczny – O mnie. O Tobie. O nas

o-mnie-o-tobie-o-nas-b-iext51349982

W zeszłym roku ten sympatyczny wokalista popowy obchodził 25-lecie działalności. Ale zamiast wydania z tej okazji jakiegoś specjalnego wydawnictwa w rodzaju podsumowania, postanowił zaserwować premierowy materiał. Tym razem Piasek zaprosił do współpracy Anię Dąbrowską, która napisała wszystkie teksty oraz sprawdzonego producenta Michała Przytułę, z którym wokalista pracował w latach 90. Co wyszło z tego połączenia?

Bardzo delikatne, popowe dźwięki jakby z niedzisiejszych czasów, o czym świadczą dźwięki perkusji oraz łagodnie wplecionej elektroniki. Obowiązkowy fortepian zmieszano z gitarą elektryczną (“Z popiołów”), troszkę mocniej uderzy perkusja (“Wszystko dobrze”, z troszkę podrasowaną perkusją oraz tłem), wykorzystano elektronikę tworząc intymny klimat (“Na palcach”), bardziej żywiołowy jest utwór tytułowy oraz pełen smyczków “Twój największy skarb”. Jest nawet skoczny popis na gitarę akustyczną (“Cokolwiek potem” oraz bardziej taneczny “God Pride”) i druga połowa płyty jest zdecydowanie ciekawsza brzmieniowo. Ale to wszystko pozostaje w granicach bardzo łagodnego, eleganckiego popu, z jakiego Piaseczny znany jest od wielu lat. Z jednej strony to troszkę zarzut, bo można było bardziej zaszaleć i zaryzykować, z drugiej to brzmienie wydaje się pasować do tego wokalisty jak nigdy.

Same teksty nie należą do prostackich oraz banalnych, ale dotykają emocji, z jakimi najczęściej mamy do czynienia. I robią to w sposób bardzo delikatny, wręcz poetycki, jednak bez przekombinowania, baboli czy dziwacznych metafor. Jest prosto, lecz nie prostacko.

“O mnie. O Tobie. O nas” to kolejny przykład solidnego rzemiosła Piasecznego. Ładne, melodyjne, z niegłupim tekstem, elegancko wykonane oraz zaśpiewane. Tylko i aż tyle. Czasami to wystarczy, a Piaska szanować zawszę będę.

7/10

Radosław Ostrowski

Różni wykonawcy – Tischner. Mocna nuta

mocna-nuta-tischner-w-iext52618406

Płyty inspirowane dorobkiem znanych twórców kultury nie są niczym zaskakującym ani nowym. Tym razem postanowiono zmierzyć się z twórczością ks. Józefa Tischnera – jednego z najbardziej oryginalnych polskich filozofów oraz fana góralszczyzny. Siły połączyli basista Raz Dwa Trzy Mirosław Kowalik oraz wokalista Jan Trebunia-Tutka, zapraszając masę gości. Co z tego wyszło?

Muzyka naznaczona góralskim duchem, przemieszana z popowym sznytem. Tytułowa “Mocna nuta” to bardzo zgrabne reggae z mocnym głosem Jorgosa Skoliasa, będącym w opozycji do Trebunii-Tutki, łagodnie bujającego się do tej melodii. Równie lekki, choć bardziej gitarowy jest wybrany na singla “Mietek”, gdzie na wokal wchodzi Muniek. I to piękne solo na gitarze pod koniec – cudowne. Potem wchodzi legendarna grupa Trebunie-Tutki i to aż trzykrotnie, co jest zrozumiałe. Zarówno “Nad przepaścią”, okraszona bębenkami “Godność”, jak i lekko orientalna “Wolność” są najbardziej etnicznymi fragmentami całości. Bardziej nieoczywisty jest “Początek miłości”, mieszająca góralszczyznę z jazzem oraz bardziej karaibską perkusją czy równie urocza bossa nova “Miłość”, gdzie bardzo dobrze się odnalazła Kayah. Od siebie jeszcze polecam bardziej rockową “Mądrość i głupotę” (Skolias) a’la Santana oraz jazzująca “Metafora łaski” Waglewskiego.

I ta refleksyjna kompilacja brzmi dobrze, w czym pomagają teksty, mówiące o obecnym świecie, ale w żaden sposób nie idą w stronę banalnych fraz. Jest to zaiste mocna, chociaż zaskakująco łagodna nuta, dająca sporo także frajdy z samego słuchania. Rzadko się zdarzają się takie kombinacje.

7/10

Radosław Ostrowski

Ringo Starr – Give More Love

RSGiveMoreLove

Od tego tygodnia Ringo Starr nosi tytuł szlachecki, co patrząc na jego dorobek nie jest zaskakujące. Ale jest to na tyle dobry pretekst, by posłuchać osttniego wydawnictwa perkusisty The Beatles, którego wsparł stary znajomy – Dave Stewart. Ringo pozapraszał jeszcze paru gości oraz kumpli, z którymi grywał i tak powstało “Give More Love”. Mieszanka pop-rockowych numerów, ale czy dobra?

Początek to “We’re On The Road Again” – dynamiczne, energetyczne, wręcz lekko bluesowe ze świetnymi riffami Steve’a Lukathera oraz bardzo nośnym refrenem. Po takim pazurze wchodzi spokojniejsze, bardziej taneczne “Laughable”, gdzie najważniejsze są riffy Petera Framptona (z czasem pędzące niczym skoczek narciarski na belce) oraz klawisze, by wejść w bardziej melancholijny “Show Me the Way”, przypominający klimatem utwory z lat 70. czy rozpędone w refrenie bluesisko “Speed of Sound”. Wszystko zaczyna się sypać przy “Standing Still”, próbującym wejść w buty country, gdzie broni się tylko solówki gitary akustycznej, a reagge’owe “King of the Diamond” wpada całkiem nieźle, poza cytowaniem “One Love” Boba Marleya. Trudno przejść przy “Electricity” do refrenu, gdzie wokal Starra zostaje mocno podrasowany cyfrowo, co psuje efekt. Podobnie jest ze smęcącym country “So Wrong For So Long”.

Sam Starr ma przerobiony wokal, by brzmiał bardziej czysto, co jest już obecne od co najmniej dwóch ostatnich płyt. Nadal jednak nie wywołuje to tak wielkiej irytacji, jakiej moglibyśmy się spodziewać. Skręty w inne gatunki nie zawsze satysfakcjonują, a w wersji deluxe są jeszcze dwie nowe wersje utworów, w których Starr macza palce (tak słabe, że warto ich wspominać). Jest całkiem nieźle, czyli tak jak ostatnio. Ma swoje momenty, ale końcówka mocno rozczarowuje.

6/10

Radosław Ostrowski

Warszawskie Combo Taneczne – Przyznaj się

przyznaj-sie-w-iext38493581

Czy mówi wam coś nazwa Warszawskie Combo Taneczne? To formacja kierowana przez Jana Młynarskiego, która gra i przypomina utwory przedwojennej Warszawy, a dokładniej utwory śpiewane przez ulicznych grajków. Już wkrótce szykuje swój trzeci album, ale ja przypomnę nagrany w 2014 debiut “Przyznaj się”, zawierająca w większości utwory Andrzeja Własta, zmarłego w getcie warszawskim autora ponad 2000 piosenek.

Mamy dość klasyczne instrumentarium, czyli gitarę, mandolinę, kontrabas, klarnet, a nawet… piłę (taką, co ścinania drzew), a całość brzmi jakby grana w jakiejś knajpie czy gdzieś nagrana na ulicy. Czasem po drodze pojawi się jakiś akordeon z saksofonem (taneczny “Wspominałem ten dzień”), ale nawet spokojniejsze numery są zrobione z nerwem jak “Na wolskiej Sali iskry szły”, gdzie jeszcze mamy bardzo chropowaty wokal Anny Bojary w refrenie. Nie zabrakło tanga w postaci “Daremnie prosisz”, krótkiego popisu w minimalistycznych “Były święta u Sztachetów” i “Rum Helce” czy bardziej skocznych pieśni w rodzaju “Warszawo, moja Warszawo” aż po bardziej egzotyczne fragment jak w “La Paloma” z cudną perkusją oraz wręcz płynącą gitarą akustyczną (w podobnym tonie wybrzmiewa utwór tytułowy, tylko bardziej psychodeliczno-melancholijny, gdyż gra tam saksofon), znacznie dynamiczne “Ach, te Rumunki” lub bardziej podniosłe “Serce w plecaku”.

Nie zabrakło też znanych przebojów jak “Siekiera motyka”, poruszająca “Warszawo ma” czy “Bal na Gnojnej”, a to wszystko Młynarski ubiera w takie bardzo retro brzmienie, lecz nie idzie w stronę skansenu. Teksty, od bardziej dowcipnych po wręcz wzruszające pozostają nadal aktualne. Ta ulica nadal żyje, oddycha I funkcjonuje.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Simple Minds – Walk Between Worlds

SM-WBW-cover1200

Ta sympatyczna formacja ze Szkocji przypomniała o sobie dzięki płyci “Big Music” z 2014 roku. Nie była to wielka muzyka, ale udany powrót po latach. Jednak w składzie do roszad: formację opuścili klawiszowiec Andy Gillespie (zastąpiła go Catherine AD) oraz perkusista Mel Gaynor (tutaj wskoczyła Cherisse Osei), który zdążył nagrać swoje partie na nowym materiale. Za to do składu wróciła wokalistka Sarah Brown (wcześniej pojawiała się na koncertach) oraz grający na fortepianie muzyk sesyjny Peter-John Vettese. Jak podziałały te zamieszania w składzie?

Otwierające całość singlowe “Magic” sugeruje powrót do brzmień z lat 80., gdzie mamy masę elektronicznych dodatków oraz mocnych popisów perkusyjnych (zwłaszcza w refrenie), spychając gitarę na dalszy plan (refren oraz finał, wręcz mocny). I jest to jedne z bardziej chwytliwych numerów tego wydawnictwa, do którego będzie się wracać. Bardziej przesterowany oraz taneczny jest “Summer”, chociaż na początku trudno przełknąć ten przesyt dźwięków tła. Gitara odzywa się (bardziej) w lekko orientalnej “Utopii” oraz naszpikowanej basami chropowatym “The Signal and The Noise”, gdzie Brown ma szansę się wybić, co robi także w przepełnionym ciepłymi dźwiękami “In Dreams”. Podnioślej, lekko kiczowato (ale bez przesady) jest w “Barrowland Star”, które przypomina brzmieniem… Tears for Fears. Czasami jest troszkę tandetnie (utwór tytułowy, który jest zwyczajnie przekombinowany czy niezłe “Sense of Discovery”), a żeby nie było nudno mamy jeszcze (w wersji deluxe) trzy dodatkowe kawałki.

Kerr na wokalu brzmi bardzo delikatnie, miejscami wręcz jak natchniony, ale nadal wydaje się być niczym młodzieniaszek na imprezie. Nadal ma w sobie energię i pasję, tak jak reszta zespołu. To dobre, pop-rockowe granie w stylu, jakim ta formacja jest znana. Proste myśli nadam mają w sobie wielką siłę.

7,5/10

Radosław Ostrowski