Kuba Badach – Oldschool

kuba-badach-oldschool

Pochodzący z Krasnegostawu wokalista zwiazany jest od lat z zespołem Poluzjanci. Ale w roku 2017 Kuba Badach postanowił wydać trzeci solowy album, tym razem zawierający własny materiał, a nie covery. Chociaż tamte wychodziły mu bardzo dobrze. Czy wyszedł wyszedł z tego oldskulowy materiał?

“Oldschool” wyprodukował przy wsparciu kumpla z zespołu Poluzjanci – klawiszowca Marcina Górnego. I jest to mieszanka popu, soulu i funku (tak jak w macierzystej formacji wokalisty), co czuć już w otwierającym całość “Życiu”, gdzie mamy dęciaki, fortepian oraz delikatną gitarę elektryczną.a pod koniec perkusja odzywa się z całą mocą. Czuć ducha dawnych dźwięków, choć bliżej tutaj do popowych brzmień z lat 90., polanych stylistyką lat 70. Nie ważne, czy to rozpędzony “So sorry” albo bardziej wyciszony, oparty na Hammondach “Będę z Tobą”. Ładnie udaje się płynne “Cześć” z cudnie wywijającym saksofonem czy bardziej taneczne “Jestem kimś” z funkowym basem oraz zgrabnymi klawiszami w tle, prawie (z naciskiem na prawie) w stylu Justina Timberlake’a. Można troszkę odnieść wrażenie, że to grane jest na jedno kopyto (chociaż to może zestaw instrumentów robi taką impresję), ale parę razy Badachowi udaje się zaskoczyć. Choćby takie “Pada”, które brzmi niczym współczesna produkcja r’n’b ze spokojnymi bitem, utrzymane w podobnym tempie “Pusto” z bardziej przestrzennymi, tanecznymi rytmami czy pełne gitarowego tła z klawiszami “Gdyby nie Ty”. Mi najbardziej utkwiło bardzo intymne, grane na klawiszach “Po drugiej stronie” oraz bardziej jazzowe “Wracam do siebie” z prowadzącym fortepianem. W takich utworach Badach sprawdza się najlepiej.

To ogromna zasługa jego głosu – bardzo lekkiego, niezbyt szalejącego z ekspresją, ale mającego duży feeling  oraz tak bardzo zgranego z dźwiękami, stanowiąc silną całość. W połączeniu z niezłymi tekstami tworzy to lekką oraz przyjemną przygodę. Czekam na kolejne albumy.

7/10

Radosław Ostrowski

a-ha – MTV Unplugged – Summer Solstice

A-ha_MTV_Unplugged_Summer_Solstice

To sympatyczne trio z Norwegii próbowało (po raz drugi) zakończyć działalność, lecz ciągnie wilka do studia. Po wydanym dwa lata temu “Cast in Steel” tym razem grupa wydała album z serii MTV Unplugged. Jak sama nazwa wskazuje jest to akustyczny koncert, który został zarejestrowany w The Harbour Hall przy Ocean Sound Recording na wyspie Giske 22 i 23 czerwca 2017.

Muzykom towarzyszy mały zespół wykorzystujący smyczki, fortepian, perkusjonalia oraz saksofon. Najbardziej zaskakuje fakt, ze na początek dostajemy… premierowy utwór “This Is Our Home”. Piękna, bardzo delikatna piosenka z chwytliwą melodią grana na fortepian, później na klawesynie. I robi się wtedy tak spokojnie, sielsko, wręcz bajecznie.. I co najważniejsze, słychać publiczność, nie tylko podczas klaskania. Dalej jest jeszcze jeden nowy utwór (a co chłopaki mają sobie żałować), czyli “A Break in the Clouds” z większym udziałem gitar pojawiające się w dalszej części. Po drodze spotkamy się z masa niezapomnianych hitów jak pięknie wzbogacone smyczkami “Lifelines” (chociaż wolę te z oryginałem) oraz śpiewanym wręcz a capella refrenem, cudne “Foot on the Mountains” ze zgrabnym chórkiem w środku, czy pojawiające się na finał nieśmiertelne “Take On Me” w zupełnie zaskakującej aranżacji.

Pojawiają się też utwory troszkę mniej znane od wyżej wymienionych hitów. Takimi mniej znanymi (przynajmniej mnie) były autocover “Sox of the Fox” z marszową perkusją i fletami w środku, pełne gitar szybkie “Over the Treetops”, bardziej mroczne “Forever Not Yours”, mimo wykorzystaniu dzwonków, delikatne niczym podmuch wiatru “Living a Boys Adventure Tale” czy “Manhattan Skyline”.

Największymi niespodziankami są za to zaproszeni goście. Najpierw pojawia się Lissie w “I’ve Been Losing You”, ładnie się uzupełniając z Mortenem Harketem, by weszła ciepła Ingrid Helene Havik w bajecznie zaaranżowanym “The Sun Always Shines on TV”, zabarwionym melancholia (pianino, dzwonki, klawesyn), ale największe wrażenie zrobił swoim szorstkim głosem Ian McCulloch (frontman zespołu Echo & the Bunnymen) a “Scoroudel Day” i “The Killing Moon” oraz Allison Moyet w “Summer Moved On”. A sam Morten jest w wysokiej dyspozycji wokalnej, nadal zachowując swój urok. Same aranżacje bardzo zaskakują swoim tempem, melodyką oraz instrumentami.

Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony świetną formą Norwegów, więc może będzie jakiś nowy materiał? Nie obraziłbym się.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Seal – Standards

standards-pl-b-iext51397784

Trudno jest przejść obojętnie wobec tego brytyjskiego soulmana, posiadającego jeden z mocniejszych głosów w szeroko rozumianej muzyce pop. Ale ostatnie lata w jego karierze są raczej okresem chudym, przynajmniej z punktu widzenia sprzedaży. Teraz wokalista postanowił nagrać trzeci album z coverami. Po mierzeniu się z klasyką soulu, tym razem oddaje hołd takim klasykom jak Frank Sinatra, Ella Fitzgerald czy Nina Simone. Ale skoro wydawnictwo nazywa się “Standards”, spodziewaliście się czegoś innego?

Tym razem producencko zamiast Trevora Horna mamy Nicka Patricka, który współpracował m.in. z Tiną Turner i Marvinem Gayem. Czyli jest bardzo staroświecko, pozornie z większą energią (pełen “strzałów” dęciaków na początku “Luck By a Lady”) oraz udziałem orkiestry. Problem w tym, że nasz wokalista troszkę idzie na łatwiznę wybierając już ograne do cna utwory jak “Autumn Leaves”, “Smile” czy “I’ve Got You Under My Skin”, pozbawiając ich jakichkolwiek dodatkowych atutów, poza pojedynczymi detalami oraz muzyków. Melancholijny wstęp smyczków w “Autumn Leaves”, agresywniejsze solo trąbki w “I Put a Spell on You”, swingujące dęciaki w “They Can’t Take That Away From Me”, cudne dzwoneczki z chórkiem w “Anyone Who Knows What Love Is”,akustyczna bossanova “Love for Sale” (troszkę przypominająca… “You Only Live Twice” Nancy Sinatry, przynajmniej na początku) czy delikatny fortepiano z kontrabasem w “My Funny Valentine”. Na mnie jednak największe wrażenie robi “I’m Beginning to See the Light”, gdzie wokalistę wsparło (jako chórek) retro trio The Puppini Sisters.

A jak radzi sobie sam gospodarz? Jest bardziej delikatny, romantyczny oraz mniej ekspresyjny niż zwykle. I tutaj leży leży moim zdaniem pies pogrzebany, boa ż chciałoby się częściej usłyszeć ten mocarny wokal, nadający prawdziwej energii. Najbardziej się sprawdza w bardziej melancholijnych utworach jak “Autumn Leaves” czy kończące całość “It Was a Very Good Year”.

Tylko, że po Sealu liczyłem na coś więcej, bo stać na prawdziwy ogień. Warto wspomnieć, że w wersji deluxe są dodatkowe 3 utwory w tym nieśmiertelne “Let It Snow, Let It Snow, Let It Snow” (zgrabnie wpleciono fragment “Jingle Bells”), ale to niewiele pomaga. To niezła płyta, sprawdzająca się jako świąteczny prezent, lecz nie będziecie wracać do niej zbyt chętnie.

6/10

Radosław Ostrowski

Cigarettes After Sex – Cigarettes After Sex

Cigarettes_After_Sex_%28album%29

Drugi debiut jaki w tym roku namieszał pochodzi z El Paso, powstał w 2008 roku i wydał wcześniej EP-kę. Ale dopiero teraz (po drobnych roszadach personalnych) kwartet pod wodzą Grega Gonzaleza (wokal, gitary elektryczna, akustyczna oraz basowa). Wspierają go także perkusista Jacob Tomsky, basista Randall Miller i klawiszowiec Philipp Tubbs. To ten skład nagrał debiut formacji, nazwany po prostu “Cigarettes After Sex”.

Brzmieniowo ociera się o lekko psychodeliczne (bardziej pasowałoby senno-melancholijne) brzmienie oparte na instrumentach (głównie gitarach) brzmiących niczym echo dobijające się zewsząd, tworząc miejscami mroczny, miejscami wręcz oniryczny klimat. Można odnieść wręcz wrażenie, że utwory zlewają się w jedną całość. Bo jak odróżnić otwierający całość “K.” z singlowym “Sweet”? Czasem pojawi się lekko ambientowe tło a’la David Lynch (“Each Time You Fall in Love”), troszkę inaczej zagra perkusja (bardzo lepkie od mroku “Flash”), ale bas brzmiący niczym kontrabas zawsze gra tak samo. Niemniej to wszystko tworzy bardzo spójny, klimatyczny materiał z ogromnym potencjałem na podbój radiowych stacji.

Ale największym zaskoczeniem jest głos Gonzaleza. Byłem kompletnie przekonany, że to kobieta śpiewa te wszystkie utwory swoim delikatnym, zmysłowym wokalem. Jak widać, nie miałem i ciągle się zastanawiam, jak Gonzalez to robi. Nie zmienia to faktu, ze to zaskakująco spójne, konsekwentnie budujące klimat dzieło, które wrzuciłby do swojego filmu sam David Lynch lub jego naśladowca. Piękna, mroczna, melancholijna muzyka dla wrażliwych.

8/10

Radosław Ostrowski

Angus & Julia Stone – Snow

SnowAngusAndJuliaStone

 Śniegu nie ma, ale to nie znaczy, że nie można sięgnąć po album z białym puchem w tytule. Odpowiadają za nią rodzeństwo Angus I Julia Stone z Australii, którzy także wyprodukowali cały materiał, trzymając się kierunku folk-rockowego.

“Snow” mocno czerpie z tego, co już robił duet, jednocześnie idąc w bardziej przystępnej formie. Stąd mamy gitarowo-elektroniczny utwór tytułowy, inspirowany dokonaniami z lat 80. (synthpopowa perkusja). Dalej jest to podtrzymywane przez bardziej dynamiczne “Oakwood”, pełne gitar oraz metalicznego basu. Bardziej stonowane, chociaż równie taneczne jest singlowe “Chateau”, pełne dźwiękowych plumkań, podobnie bardziej melancholijne “Cellar Door” oraz zabarwione fortepianem z szumiącym tłem “Sleep Alone”, gdzie jeszcze jest… śmiesznie zniekształcony głos, jakby śpiewał Alvin, co strasznie psuje efekt. Za to zaskoczenie jest delikatnie plumkające “Make It Out Alive”, będące przyjemną odskocznią I tworzącą wręcz… świąteczny klimat. A potem wchodzi rozkręcający się “Who Do You Think You Are” z bardzo ciepła melodią wygrywaną przez klawisze, gitarę oraz perkusję, by wyciszyć się w delikatnym “Nothing Else” oraz ciepłym, troszkę nostalgicznym “My House Your House”, pod koniec mającym dużego kopa. Odrobina (tylko odrobina) psychodelii towarzyszy w utrzymującym średnie tempo “Bloodhound” oraz pełnego szorstkich, pulsujących klawiszy “Baudelaire’a”, by na koniec dostać pełnego ciepła “Sylvestra Stallone’a”.

Rodzeństwo śpiewa na zasadzie kontrastu: delikatny, wręcz dziecięcy wokal Julii kontrastuje z mocnym Angusem, co bardzo dobrze współgra ze sobą. “Snow” jest bardzo delikatny, ciepły I najlepiej sprawdziłby się do jakiegoś wolnego tańca. Wielu może odrzucić na początku, ale z każdym odsłuchem jest tylko lepiej.

7/10

Radosław Ostrowski

Marcin Styczeń – Lubię gadać z Leonardem

lubie-gadac-z-leonardem-b-iext51899530

Ponad rok temu zmarł Leonard Cohen – jeden z tych artystów, bez którego muzyka wydaje się bardzo pusta. Postanowił o tym przypomnieć wykonujący piosenkę poetycką Marcin Styczeń, jednak postanowił nie iść na łatwiznę. Owszem, nagrał płytę z piosenkami barda, lecz wybrał utwory z trzech ostatnich płyt i sam je przetłumaczył.

“Lubię gadać z Leonardem” to nie tylko tytuł, lecz pierwsze słowa na tym wydawnictwie, zdominowanym przez gitary. Singlowe “Idę tam” (Going Home) zaczyna się od gwizdania, po mocniejsze uderzenia perkusji wsparte delikatnymi klawiszami, dając kopa. Mroczniej się dzieje w “Ciemności” (Darkness) z cięższymi klawiszami, minimalistyczną perkusją, a całość brzmi niczym fragment ścieżki dźwiękowej do filmu Davida Lyncha. Zwłaszcza kobieca wokaliza pod koniec robi mocne wrażenie. Znacznie dynamiczna, pełna “wybuchowej” perkusji “No i co” (Nevermind), ubarwiona krótkimi wejściami gitary, brzmi mocniej od oryginału, podobnie jak gitarowy walc “Nie biorę nic” (Travelling Light) czy bardziej westernowy “Prawie jak ten blues” (Almost Like The Blues) z harmonijką ustną oraz gitarami. Melancholijny “Amen” kompletnie zmienia tempo, chociaż wykorzystuje to samo instrumentarium plus poruszające solo na koniec.

Powrót do mroku serwuje “Lepszą drogą pójść” (It Seems), pełne gitarowych ozdobników,odbijającej się niczym echo perkusji oraz delikatnego chóru w tle. Bardziej elektronicznie zaczyna się dziać w bardziej niepokojącym “Tylko w moim mroku” (You Want It Darker), gdzie gitara bardziej świdruje. Powrót do melancholii spotęgowany przez klawisze następuje przy “Weź swój ster” (Steer your way), by ukołysać folkowym “Każesz mi śpiewać” (You Got Me Singing) z cudnymi smyczkami.

Bardzo męski i twardy głos Stycznia zaskakująco dobrze łączy się z tekstami Cohen, a tłumaczenia są bardzo ciekawe. Nie za dosłowne, zachowujące poetycki charakter, piękno słów i ciągle dając do myślenia. Jestem absolutnie zaskoczony tym albumem, który jeszcze bardziej zachęca do poznania dorobku Cohena.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Lindsey Stirling – Warmer in the Winter

Warmer_in_the_Winter_-_Lindsey_Stirling

Ta amerykańska skrzypaczka znana jest z tego, że łączy klasyczne brzmienie smyków z bardziej współczesnymi bitami, co dla wielu uszu może być barierą nie do przeskoczenia. Ale fanów musi być więcej, gdyż nie bez powodu zrealizowała do tej pory trzy płyty. Ale nawet pani Stirling uległa modzie, więc jej nowa płyta to album zimowo-świąteczny. Czy zima będzie w tym roku ciepła, dzięki tej muzyce?

Na początek dostajemy przemielonego Czajkowskiego w postaci “Dance of The Sugar Plum Farry”, gdzie poza cudownym solo skrzypiec, zmieszano elektronikę, harfę oraz różnej maści cykacze. A im dalej w las, tym mamy miks muzyki klasycznej z rozrywkową. Od bardziej jazzowego “You’re a Mean One, Mr. Grinch” z czarującym głosem Sabriny Carpenter przez cudny oraz bardzo delikatny “Christmas C’mon” (przynajmniej na początku) oraz cudnie operujace dzwonkami “Carol of the Bells” aż po sztandarowe “Let It Snow” (retro jazz zawsze w cenie, dodatkowo zmieszany z utworem o pewnym reniferze) i “Silent Night”. Prawdziwy szwedzki stół.

Ale w połowie zdarzają się utwory bez takich “współczesnych” dodatków jak w przyadku “Angels We Have Heard on High” z delikatnym fortepianem, perkusjonaliami oraz chórem czy mocno “irlandzkie” w duchu “I Saw Three Ships”. Stirling nie boi się też wplatać innych kompozycji do jednego utworu, co jest sporą zaletą, którą docenią bardziej wyrobieni melomani, kochający muzykę klasyczną i rozrywkową.

Strasznie przyjemnie buja ten album, gdzie wszyscy wokaliści (poza wspomnianą Carpenter są tu Becky G, Thrombone Shorty i Alex Gashkard z zespołu All Time Low) sprawdzają sie bez zarzutu, premierowe kompozycje brzmią świetnie, podobnie jak nowe aranżacje starszych dzieł. Także sama gra skrzypiec brzmi po prostu pięknie. Rzeczywiście ta zima może być cieplejsza.

8/10

Radosław Ostrowski

Magda Umer – Kolędy

koledy-b-iext51959051

Zaczął się okres przedświąteczny, a wraz z nim płyty z kolędami, świątecznymi klasykami na nowo granymi, wręczzarzynanymi do znudzenia. Chociaż (dość pobieżnie) znałem dokonania Magdy Umer, to miałem ciągle wątpliwości, co do sensu stworzenia tego albumu świątecznego. Na szczęście bardzo się pomyliłem.

“Kolędy” to zapis koncertu z wrocławskiego Narodowego Forum Muzyki im. Witolda Lutosławskiego z 22 grudnia 2016 roku, zaś wszelkie aranżacje są robotą pianisty Wojciecha Borkowskiego. Każdy utwór poprzedzony jest zapowiedzią (ładnych), zaś dobór piosenek parę razy zaskakuje. Owszem, jest “Oj maluśki, maluśki” (w góralskim duchu, z chórem dziecięcym) oraz “Na całej połaci śnieg”, jednak pojawia się parę mniej znanych – przynajmniej mi – pieśni jak “Na gościńcu egiptowym” (pięknie gra fortepiano ze smyczkami), “Kolęda dla nieobecnych”, śpiewana tylko przez chłopaków zwiewni “My też pastuszkowie” czy nagrana rok temu z Grzegorzem Turnauem “Kolęda dla tęczowego Boga”. Nie mogę odmówić uroku, co jest także zasługą tekstów, niepozbawionych ważkich refleksji nad światem, bliskimi, co odeszli, dając też miejsce na serdeczny humor.

To także jest zasługą bardzo ciepłego głosu samej Magdy Umer, sprawdzającej się zarówno jako wodzirej całej imprezy, ale dodaje w tych interpretacji pewną lekkość (finałowa “Zimy żal”), elegancję oraz klasę. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony tym wydawnictwem, które dodaje barw nawet tym znanym utworom. A to jest wielka sztuka, którą potrafią tylko wielcy twórcy.

Radosław Ostrowski

Tom Chaplin – Twelve Tales of Christmas

91QzvLuBVML._SY355_

Pewnie dla wielu z tu obecnych nazwisko Tom Chaplin może nie mówić zbyt wiele. Ten wokalista wcześniej był frontmanem popularnej na początku tego wieku formacji Keane, która obecnie zawiesiła działalność. W zeszłym roku wydał swój debiutancki album (o nim opowiem innym razem), a teraz wydaje album świąteczny. Pytanie, czy będą to covery czy może jednak własne dzieła?

Więcej jest autorskich dokonań wokalisty, co zasługuje na wyróżnienie, a całość to mieszanka pop-rockowa. Przeróbek jest cztery I brzmią bardzo pięknie jak otwierająca całość “Walking in the Air” brzmi niczym zaginiony numer z lat 60. (stylowa gitara, piękne smyczki), dodając eleganckiego sznytu I klimatu. Autorskie “Midnight Mass” oparte jest wyłącznie na fortepianie oraz jadącym na wysokich rejestrach sile Chaplina. Także gdzieś w tle przygrywają smyczki, nadając podniosłego charakteru. Urocze są “2,000 Miles”, mieszające łagodną elektronikę z gitarą oraz “Under a Milion Lights”, które – po lekkich modyfikacjach – mogłoby się pojawić w macierzystej formacji wokalisty (ale chórek w tle pod koniec – wow!!!). Przyzwoicie wypada “River” (od Joni Mitchell), chociaż bardziej rozbudowany I mniej intymny od oryginał, a magia wraca w “London Lights” z akustycznym wstępem gitary. Nawet ta elektronika w tle nie drażni tak jak w ślicznym “Stay Another Day”, a oszczędne “For the Lost” daje możliwość dźwiękowego wehikułu czasu, podobnie jak w gitarowym, pełnym ducha Jeffa Lynne’a “Another Lonely Christmas”.

Sam Chaplin śpiewa bardziej delikatnie, współgrając z dźwiękami instrumentów, przez co można poczuć się bardzo spokojnym. Brzmi to tak pięknie, że za rok znowu sięgnę po ten album, nie zawierającym tylko 12 opowieści o świętach – od radości po smutek.

8/10

Radosław Ostrowski

Jaromir Nohavica – Poruba

Jaromir-Nohavica

Ten pochodzący z Czech bard od wielu, wielu lat ma oddane grono fanów w Polsce, które czeka na jego koncerty oraz kolejne płyty. Pozornie tylko gitara, akordeon i głos, ale to wystarcza. Tytułowa “Poruba” to dzielnica Ostrawy, w której zaczęła się działalność barda. Czy to zdarzenie powoduje zmianę w swoim nowym wydawnictwie?

I tak, i nie. Tekstowo nadal to refleksyjny, bardziej refleksyjny Jaromir jakiego znamy. Nie brakuje nostalgii oraz melancholii, ale także bardziej depresyjnych wejść. Jednak poza akordeonem, swoje pięć minut ma fortepian oraz elektronika, co nie jest oczywiste w przypadku tego twórcy. Tytułowy utwór to bardzo melodyjny, ciepły utwór, gdzie Nohavica… rapuje. “Kto z nas” już brzmi jak niemal klasyczny Jaromir, z gitarą akustyczną obok siebie. Równie ciepło wybrzmiewa “Lzou mi do oci” oraz wsparta tylko na fortepian “Velka Tma”, by gwałtownie przyspieszyć w “Himalajach”, wracając do akordeonu z gitarą. Duet ten jeszcze odegra swoje w przygnębiającej “Nataso, lasko ma” czy wydanym dwa lata temu utworze “Tri rohy penalta”. Drugim zaskoczeniem jest utwór “Czarna dziura”, zaśpiewany… po polsku, będącym przewrotnym dziełem o śmierci. Podobnie dramatycznie brzmi “Empire State”, gdzie fortepian wręcz pedzi jak szalony.

Wszystko inne zostało po staremu, bo Nohavica nadal opowiada w swoich utworach opowieści pełne poetyckich fraz, melancholii, smutku I specyficznego humoru. Nic nowego tutaj nie prezentuje, ale nie opuszcza swojego poziomu, do którego przyzwyczaił. “Poruba” jest bardzo przyzwoitym dziełem, który nie przekona nowych fanów czeskiego barda.

6,5/10

Radosław Ostrowski