Marcin Januszkiewicz – Osiecka po męsku

osiecka-po-mesku-b-iext51427642

Od kilkunastu lat jest organizowany konkurs “Pamiętajmy o Osieckiej”, gdzie młodzi i aspirujący artyści mierzą się z dorobkiem jednej z największych autorek tekstów. Ale dopiero w 2011 roku udało się wygrać mężczyźnie – Marcinowi Januszkiewiczowi. Teraz wokalista i aktor postanowił wydać własne interpretacje utworów Osieckiej, z którymi koncertuje po kraju. Więc jak brzmi zapis “Osieckiej po męsku”?

Zaskakująco dziwacznie, bo nowa wersja “Niech żyje bal” miesza reggae, jazzem (skrzypce) oraz beatboxem. Dziwaczna mieszanka, ale brzmiąca bardzo odświeżająco oraz kreatywnie. Tak samo jestem pod wrażeniem wyboru piosenek, które niekoniecznie są pierwszymi lepszymi dziełami z tekstami Osieckiej. Tak jest z bardzo melancholijną “A ja wolę moją mamę” ze skocznymi smyczkami oraz łagodnymi klawiszami w tle czy opartymi na Hammondach “Diabłami w deszczu”. Także gitary odbijające się niczym echo w “Częściach zamiennych” w połączeniu z ksylofonem tworzą nieoczywisty duet. Elektroniczno-minimalistyczna wersja “Kołysanki dla okruszka” porusza fantastycznym solo skrzypiec oraz bardzo delikatnym wokalem. Ale prawdziwa wolta dokonuje się w przypadku “Deszczy niespokojnych”. Na początku gra fortepian, w tle strojone smyczki, by w połowie wejść w niemal taneczne dźwięki, zastanawiając się, czy aby nie pomyliliśmy imprez. Podobne przełamanie następuje w przypadku “Od nocy do nocy”, brzmiące bardzo mrocznie I niepokojąco (znowu te skrzypce), a Januszkiewicz bardziej recytuje niż śpiewa. Klimat niczym ze snu, w czym pomaga także gitara, podobnie działając w “Na kulawej naszej barce” czy opartej na wokalizach “Wybacz mamasza”.

Sam Januszkiewicz swoim głosem operuje niczym kameleon kolorami. Raz bywa mocno ekspresyjny (finałowe “Nim wstanie dzień”), ale dominują tutaj bardziej delikatne tony. No I słychać, że to koncert jest, bo brawa są częste, a dźwięki wyraźne. Męskie spojrzenie na Osiecką zaskakuje pomysłowymi aranżacjami oraz wokalem samego Januszkiewicza, dokonującego wręcz cudów. Takich coverów chce się słuchać jak najczęściej oraz z takim udanym skutkiem.

8/10

Radosław Ostrowski

Maciej Maleńczuk – Maleńczuk gra Młynarskiego

malenczuk-gra-mlynarskiego-b-iext51294345

Ten kontrowersyjny wykonawca z Krakowa, zaczynał od grania na ulicy, potem byli Pudelsi i Homo Twist. Obecnie działa solowo, mierząc się z różnymi stylami, serwując masę coverów z zespołem Psychodancing. Teraz postanowił zmierzyć się (po Wysockim i Starszych Panach) z dorobkiem zmarłego Wojciecha Młynarskiego. Jak to wyszło?

Brzmi to tak jak Maleńczuk grał z Psychodancing, czyli takie delikatne, niemal folkowo-jazzowe interpretacje rozpisane na gitarę, kontrabas i perkusję. Ta formuła działa w otwierającym całość skocznym “Mam zaśpiewać coś o cyrku”,  bardziej zadziornym “Absolutnie”, zmieniającego się we… flamenco czy cudownie ubranej w bossanovę, romantycznej “Żniwnej dziewczynie” z cudną wokalizą między zwrotkami (piękna piosenka). Pojawiają się także utwory w stylu country “Nowa jElita”, a nawet lekko zabarwionej “rosyjskością” (pędząca “Szajba”), ale ten rozgardiasz dziwnie się nie gryzie. Chociaż nie mogłem pozbyć się pewnego wrażenia, że wszystko jest troszkę na jedno kopyto. Mimo pewnej skoczności i pozorów dynamiki w postaci gry gitary, to wszystko tak naprawdę jest tylko polem dla przewrotnych tekstów. Nawet pozornie melancholijne “Jeszcze w zielone gramy”, będące czymś w rodzaju dziwacznego tanga, brzmi dość koślawo. Chociaż bardziej “podchmielone” brzmienie “W co się bawić”, dodaje jakieś ironii, a pełne smyczków i “średniowiecznej” stylizacji “Ballada o szewcu Dratewce” brzmi cudnie (choć fragmenty archiwalne I odgłosy baranów pod koniec ubarwiają).

A jak radzi sobie Maleńczuk? Jest taki jak zawsze, pozornie jakby nieobecny, śpiewający troszkę od niechcenia. Sam wybór piosenek jest – jak sam twierdził – według klucza politycznego, co nie jest przypadkiem. Wystarczy choćby wsłuchać się w “Tupnął książę” z kneblami w rolach głównych, “Co by tu jeszcze” czy “Ballada o dwóch koniach” (znowu westernowo). I te słowa nadal pozostają aktualne, co jest ogromnym plusem.

Czy dobrze zrobił Maleńczuk biorąc się za Młynarskiego, czy może oddał niedźwiedzią przysługę? Myślę, że wyszło całkiem nieźle, ale można było jeszcze bardziej zaszaleć i mocniej zaznaczyć swoim piętnem jak zrobiło Raz Dwa Trzy jak było słychać w “Żniwnej dziewczynie” czy “Balladzie o szewcu Dratewce”. Całkiem przyjemne dzieło.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Julia Holter – In The Same Room

Juliaholterinthesameroom

Ta amerykańska wokalistka sceny alternatywnej, coraz intensywniej zaczęła nagrywać. Po poprzednim albumie “Have You In My Wilderness” oraz stworzeniu muzyki do filmu “Opłacone krwią” (o tym opowiem wkrótce), Julia Holter nagrała pierwszą płytę koncertową. O tyle nietypową, że są to piosenki nagrane w londyńskim RAK Studios w ramach projektu wytwórni “Domino Documents”, pokazujących pracę nad materiałem. Czy w ogóle warto jest nagrywać takie albumy? ”In The Same Room” daje na to odpowiedź.

Pierwsze, co uderza to silniejsza obecność wokalu Holter i przesunięcie go na pierwszy plan, a w tle słyszymy fortepiano, oszczędne smyczki i perkusja. Czuć to od bardzo rozedrganego “Horns Surrounding Me”, czaruje “So Lillies” z nakładające się głosami oraz klawesynem, by zaraz zawrócić w stronę eleganckiego jazzu pod postacią poruszającego “Silhouette”, by wejść w niemal melancholijny nastrój (smyczki w “How Long?”). Klawesyn wraca do dynamicznego, eterycznego “Feel You”, a prawdziwa magia pojawia się w niemal onirycznym “Lucette Stranded on the Island”, gdzie czarują perkusjonalia zmieszane z fortepianem oraz smyczkami, a także wspartym na basie rozbrykanym “In the Green Wild” czy powoli snującym się “City Appearing”. Także “Vasquez” z długim środkiem instrumentalnym potrafi oczarować.

Pięknie zaaranżowane piosenki wsparte przez niesamowity, pełen emocji, chociaż bardzo delikatny, wręcz dziewczęcy. Nowe brzmienie piosenek w studio robi jeszcze większe wrażenie niż na studyjnych płytach, co nie zdarza się często. Holter kolejny raz potwierdza klasę, a stare piosenki nabrały nowego koloru. Więc jest sens nagrywania płyt w wersji live.

8/10

Radosław Ostrowski

Kalina – Czyste szumienie

czyste szumienie

Są takie płyty, które trzeba przesłuchać i mieć, bo potrafią zaintrygować – okładką, tytułem, wykonawcą. Tak też się stało w moim przypadku z niejaką Kaliną. To bardzo rzadkie imię, a pod nim kryje się zawodowa aktorka (Kalina Hlimi-Pawlukiewcz), która śpiewa – głównie w teatrze. Jednak doszła do wniosku, że byłoby to egoistyczne, gdyby szersza widownia nie miała kontaktu z jej muzyką. Stąd mamy płytę “Czyste szumienie” (najpierw myślałem, że mi się przywidziało i powinno być sumienie), wyprodukowaną przez Maxa Skibę.

Co dostajemy? Szeroko pojęty elektro-pop, siegający do brzmień lat 80., ale jednocześnie bardzo współczesny. I tak się zaczyna “Biuro rzeczy znalezionych” mieszające etniczne dźwięki perkusji z bardzo metalicznym basem, przyspieszajac w refrenie. A w finale wszystko leci w stronę mieszanki funku, tłustych bitów z basem. Bardziej melancholijnie, a jednocześnie magicznie czaruje walczyk “Syreni śpiew”, gdzie każdy dźwięk coraz bardziej rozkręca się kontrastując z delikatnym wokalem, pod koniec brzmiąc niczym kołysanka. Wybrane na singla “Nawet jeśli” jest mroczniejsze i zanurzone w synth popowych dźwiękach (fragment utworu wykorzystano w “Twój ojciec nie był myśliwym” z wykorzystaniem… harfy jako instrument), zaś “Pamiętam Cię” to murowany przebój dyskotek z rozmarzonymi dźwiękami syntezatorów (I nawet remix umieszczony w formie dodatku nie jest w stanie tego zepsuć). I kiedy wydaje się, że dojdzie do ataku dyskotekowych dźwięków, następuje wolta w postaci pianistyczno-smyczkowycego “Grilla i tukanów”, płynnie przechodząc do onirycznego “Dotykam ziemi stopami” (refren zostaje zapętlony w “Słodkim życiu w niebie”), wspartego bardzo oszczędnymi dźwiękami, klimatem przypominając dzieła new romantic (tam samo zapętlone funkiem “Cześć tato”), a nawet idąc w psychodelię jak “Motylandia”. A taki instrumentalny “Bug” spokojnie mógłby się znaleźć na ostatnim albumie Arcade Fire, a wyróżniają go dźwięki puszczone od tyłu oraz wokalizy, by na finał dać utwór tytułowy – bardzo intymny, oszczędny, a jednocześnie ciepły.

Kalina jak na tego typu muzykę śpiewa bardziej delikatnie, zwiewnie niczym sukienka w wietrze. Ta lekka kreska w każdym utworze tworzy intrygującą mieszankę. Do tego bardzo bogata warstwa tekstowa, która daje wiele pól do interpretacji, przez co będzie się do “Czystego szumienia” wracać wielokrotnie. Tylko, że te powtórki można sobie zwyczajnie odpuścić, bo tylko sprawiają wrażenie zapychaczy. Inaczej album byłby bardzo dobry, ale I tak jest to pop z wysokiej półki.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Carla Bruni – French Touch

268x0w

Choćby nie wiem, ile płyt nagrała Carla Bruni zawsze zostanie zapamiętana jako Pierwsza Dama Francji (żona Nicolasa Sarkozy’ego), jednak nie zamierza zrezygnować z nagrywania płyt. Tym razem otrzymała wsparcie legendarnego producenta Davida Fostera, który zaproponował jej dzieło pełne coverów. Co jest w stanie dać “francuski dotyk”?

Na pewno oznacza nieoczywiste aranżacje, chociaż utwory pozornie wydają się ograne. Ale kiedy pojawia się “Enjoy the Silence” na fortepian, gitarę akustyczną I smyczki. Przyznaję, że zabrzmiało to więcej niż ładnie, a eteryczny wokal Bruni dodał elegancji. Wręcz staroświecki “Jimmy Jazz” czaruje zgrabnym sznytem jakby żywcem wziętego band z Nowego Orleanu (dęciaki, fortepian i gitara), a niemal akustyczne “Love Letters” nabierają bardzo delikatnej barwy. Tak samo zaskakuję “orientalne” brzmienie perkusji oraz smyczków w “Miss You”, porusza akustyczne “The Winner Takes It All” (gitara + wiolonczela), ale kompletnie nic nie przygotowało mnie na “Highway To Hell” (czysto jazzowe cudeńko) czy duet z Willie Nelsonem (okraszony country “Crazy”). Także okraszone “francuskim” brzmieniem walczyka “Perfect Day” Lou Reeda nabrało skoczności. Żeby jednak nie było tak słodko, zdarza się słabszy fragment w postaci zbyt podobnego do oryginału “Moon River”, ale cała reszta jest bardzo ciekawa.

Swoje robi także bardzo delikatny, jakby rysujący cienką kreską głos Bruni, potrafiący uwieść niejednego słuchacza. Dotyk francuski w tym wypadku oznacza delikatny, bardzo nastrojowy album pełen nieoczywistych aranżacji, skojarzeń, podejść. Bruni znowu mnie uwiodła, pokazując jak należy przerabiać cudze utwory.

7/10

Radosław Ostrowski

Benjamin Clementine – I Tell a Fly

I_Tell_A_Fly

Dwa lata temu światu objawił się pewien Brytyjczyk, który nagrał album niemal w całości oparty tylko na swoim głosie oraz brzmieniu fortepianu. Ale Benjamin Clementine potrafił tymi skromnymi środkami zbudować intymną, silną emocjonalnie muzykę. I czekaliśmy na to, co będzie dalej, aż po dwóch latach muzyk powrócił z kolejnym autorskim materiałem. Co dostaliśmy tym razem?

Początek “I Tell a Fly” wprowadza w zakłopotanie, gdyż mamy nakładające na siebie głosy niczym echo atakujące ze wszystkich stron. Ale “Farewell Sonata” dość szybko zaczyna się uspokajać, dodając charakterystyczny fortepian w tempie walca. Takiego instrumentalnego wstępu się nie spodziewałem, zwłaszcza że w połowie pojawia się przerobiony klawesyn niczym melodia z wesołego miasteczka, a wtedy wkracza niemal krzyczący Clementine oraz bardzo dynamiczna perkusja z funkowym basem, by wskoczyć w niemal kosmiczne dźwięki oraz wrócić do początku. Podobny koktajl serwuje “God Save The Jungle”, tylko perkusja jest bardziej oszczędna, klawesyn z fortepianem tańczą, gdzieś w tle przewija się gitara. Szybciej i potężniej (bo z chórem w tle) dzieje się w niepokojącym “Better Sorry Than Asefe” oraz zmieniającym tempo (od jazzowego po militarno-afrykańskie) “Phantom from Aleppoville”. Początek “Paris Cor Blimey” to szybki wstęp pianistyczny, a dalej też wszystko pędzi, budząc jednocześnie grozę (wycie w tle). Bardziej przebojowo i niemal radiowo jest w krótkim “Jupiterze” oraz opartym na retro elektronice “Ode from Joyce”, jednak zachowano spójny klimat.

Z kolei “One Ankward Fish” to szybka gra perkusji, wsparta elektroniką, równie dynamicznym klawesynem, a nad całością unosi się duch muzyki lat 60., a występujące w tle głosy odbijające się od siebie, budują poczucie niesamowitości. Równie melodyjnie jest w “By The Ports of Europe”, z chóralnie zaśpiewanym refrenem oraz finałowym “Ave Dreamers”.

Benjamin w bardziej bogatszym aranżacyjnie świecie, nadal zachował autentyczność oraz emocje. Tym razem w tekstach dominuje motyw imigrantów oraz poczucie obcości w świecie, co jest pewną świeżością w świecie popu. Całość jest bardzo spójna, mieszająca stare, wręcz klasyczne brzmienia z bardziej współczesnym podejściem producenckim. Wyszła z tego mocna, piękna mieszanka.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Aurelia Luśnia – Po godzinach

Po_godzinach_cover

O tej wokalistce nie miałem kompletnie pojęcia. Jak podaje Internet, pochodzi ona z Gdańska, gdzie ukończyła Akademię Muzyczną, a jej repertuar stanowiła poezja śpiewana. Do tej pory wydała trzy płyty i  to ta ostatnia z zeszłego roku została wzięta na celownik przeze mnie. Artystkę tym razem wsparli od strony producenckiej Leszek Biolik oraz Andrzej Izdebski, tworząc „Po godzinach” – pierwszy autorski materiał Luśni.

I jest to popowy album, ale nie w negatywnym znaczeniu tego słowa. Zaczyna się piękną mieszanką akordeonu, fortepianu oraz jazzowej perkusji w „I żeby było tak”. Jest skocznie, barwnie oraz przyjemnie. Podobnie próbują czarować „Rany”, chociaż delikatny fortepian skontrastowano z niepokojącymi dźwiękami elektroniki oraz (pojawiających się w środku) riffów, by zaraz wskoczyć w bardzo dynamiczną „Fajną niefajną”, gdzie szaleje bas. Czary wracają w brzmiącej niczym kołysanka „Rozdroża” oraz wspartej przez akordeon i ludowe naleciałości „Marionette” (utwór śpiewany po angielsku). Bliżej współczesności krąży „Zaklinanie”, gdzie gra delikatna gitara zmieszana z elektroniczną perkusją, by zaraz skręcić ku folkowi w ciepłej „Miejskiej grze” oraz melancholijnych „Kata-Strofach”. „Nienazwany szkic” jest pop-rockowym energetykiem, pełnym rozmachu (smyczki w refrenie) oraz chwytliwym refrenem, by płynnie przejść do wyciszonego, akustycznego walczyka „Little Bird” oraz nastrojowego, pełnego elektroniki „Świtania”.

Sama Aurelia ma bardzo dziewczęcy, pełen dużej energii głos, potrafiący wręcz rozsadzić całość. Do tego bardzo refelksyjne, a nie durne frazy na temat relacji damsko-męskich oraz ogólnie o życiu. I jest to propozycja warta uwagi nie tylko po godzinach i nie tylko jesienią.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Tori Amos – Native Invader

Native_Invader

Rudowłosa wokalistka, specjalizująca się w ambitniejszym popie, postanowiła powrócić po trzech latach. Amos ma takie grono fanów na całym świecie, że każda jej płyta jest czymś mocno oczekiwanym. Nie inaczej może być z piętnastym albumem “Native Invaders”, gdzie znowu przygląda się światu.

Początek to ponad 7-minutowy “Reindeer King”, który dla wielu może być ciężkostrawny ze względu na bardzo wolne tempo (mimo mocnych uderzeń fortepianu), podparte ambientowymi plamami w tle. Bardziej popowo I mroczniej się dzieje w “Wings” z minimalistyczną perkusją oraz delikatnie przygrywającą gitarą, z chwytającym za serce refrenem. Ale najciekawiej jest wtedy, gdy pojawiają się naleciałości bluesowej gitary: czy to w niepokojącego, wręcz drapiącego “Broken Arrow” z cudnymi organami i akustyczną gitarą, singlowego “Cloud Riders” czy tajemniczego “Wildwood”. Także folk jest naturalnym środowiskiem artystki, co czuć w przypominającym Petera Gabriela pokręconym “Up the Creek” z nakładającymi się głosami na wstępie, szybkimi smyczkami oraz pulsującą perkusją z elektroniką, minimalistycznym “Chocolate Song” czy chwytliwym “Bats”. Powrót do eleganckiego oblicza Tori serwuje podniosły, pianistyczny “Breakaway” czy “Climb”.

Im dalej, tym bardziej swoja obecność zaznacza elektronika. I o dziwo, nie wywołuje to zgrzytu, lecz jest spójną częścią świata. Poza w/w czuć to w “Chocolate Song”, gdzie w tle słyszymy jakieś szumy (podobnie w krótkim “Benjamin”) czy niemal epickim “Bang”, gdzie gitara i perkusja uderzają mocno. Aranżacyjnie jest po prostu tak bogato, ze wymienianie poszczególnych utworów mija się z celem.

Sam głos Amos jest anielski, a jednocześnie bardzo ekspresyjny i idealnie współgrający z tym, co słyszymy. W swoich tekstach opowiada o naturze i życiu w zgodzie z nią, polityce (“Russia”), ale też o miłości, jednak nie w ten plastikowy sposób jak gwiazdeczki pop. “Native Invaders” jest mieszanką popu (tego z wyższej półki), bardzo wysmakowanego, eleganckiego oraz chwytającego za serducho. Na jesień będzie idealny do słuchania.

8/10

Radosław Ostrowski

OMD – The Punishment of Luxury

the punishment of luxury

New romantic czas największej świetności miał w latach 80., gdy grały takie zespoły jak New Order, Visage, Ultravox, Human League czy Pet Shop Boys. Równie Orchestral Manoeuvres in the Dark, czyli pochodzące z Merseyside OMD kierowane od początku przez Andy’ego McCluskeya i Paula Humphreysa. Po reaktywacji składu w 2010 grupa wydała dwie kolejne płyty, które spotkały się z ciepłym przyjęciem. Czy będzie tak także w przypadku “The Punishment of Luxury”?

Grupa od zawsze inspirowała się dorobkiem niemieckiego Kraftwerku oraz ambientowych dźwięków Briana Eno, co już zapowiada singlowy utwór tytułowy, gdzie towrzyszy niemal mechaniczne wstawki, przyjemne klawisze oraz niemal dyskotekowa perkusja. Bardziej dynamicznie jest w “Isotype”, gdzie pojawia się także sklejona zbitka słów z wypowiedzi wielu osób oraz wręcz epicko brzmiącym refrenie. Bas prowadzi w szorstkim “Robot Man” z przesterowanym, niskim wokalem na przodzie. Cieplej się robi przy przestrzennej balladzie “What Have We Done” oraz pełniacej role przerywnika lekko gitarowego “Precision & Decay”, a minimalistyczny, chropowaty “As We Open, So We Close” wprowadza w krainę mroku, przez niepokojącą perkusję, by lekko ocieplić brzmienie “słoneczną” elektroniką . Nie inaczej jest z tajemniczym, choć lekko tandetnym “Art Eats Art” z niemal świdrującym tłem ambientowym I różnymi dziwadłami po drodze., by wrócić ku romantycznemu obliczu w “Kiss Kiss Kiss Bang Bang Bang Bang” oraz “One More Time” czy sakralnym “La Mitrailleuse” ze strzałami I ładowaniem magazynka. I na finał (niemal) dostajemy bardzo uspokajający “Ghost Star” z odgłosami ptaków na początku.

Grupa nie zaskakuje niczym nowym, tylko garściami bierze to, co najlepsze w swoim dorobku, podkłada do tego skoczną melodię z klimatem, dodając bardzo ciepły głos McCluskeya. Nie sposób też niedocenić tekstów, gdzie twórcy nie idą w strone prostych kawałków o miłości. Jest troszkę skrętów w stronę plastiku, jednak nie zostaje ta granica nigdy przekroczona. Fajne, elektroniczne granie na poziomie.

7/10

Radosław Ostrowski

Van Morrison – Keep Me Singing

Van_Morrison_Keep_Me_Singing

Irlandzki wokalista Van Morrison dzisiaj obchodzi 72. urodziny. Brzmiący niczym czarni wykonawcy bardzo dobrze się czuł w mieszance rocka, soulu I klasycznego popu. Niezmordowany, pełen energii nagrywa kolejne płyty, choć nie zmieniają jego kariery. W zeszłym roku pojawił się album numer 36. “Keep Me Singing”.

Już otwierający całość “Let It Rhyme” pokazuje, że niewiele się zmieniło. W tle grają ładne smyczki, fortepiano, czasem przewinie się harmonijka, a Morrison wspierany jest przez ładny wokal kobiecy. Nigdzie się tutaj nie ma co spieszyć, a artysta próbuje jakoś ubarwić całość czy to za pomocą trąbki (nastrojowe “Every Time I See a River”), podkręcając tempo z klawiszami (utwór tytułowy), dodając akustyczną gitarę do ładnej ballady (“Out In The Cold Again”), pojawia się nawet poczucie nostalgii (smyczkowo-gitarowe “Memory Lane”) I bardzo delikatny blues (“The Pen Is Mighter Than The Sword”). Pare razy zaskoczy przyjemny fragment (solo fortepianu w “Holy Guardian Angel”) czy nieoczywiste wejście gatunkowe (naleciałości reggae w opartym na Hammondach “Share Your Love with Me”).

Morrison swoim szorstkim głosem sprawdza się świetnie, a najbardziej w jazzowym klimacie jak w przypadku krótkiego “Look Behind The Hill” czy ostrzejszego (bo z harmonijką) “Going Down To Bangor”. Zawsze jednak liczył się tekst, gdzie autor słodko-gorzko opowiada o życiu. Nie ma tutaj czegoś oczywistego czy oryginalnego, bo Morrison nie musi nikomu niczego udowadniać. To solidne, porządne rzemiosło, unikające bycia tylko ramotą. A za miesiąc wychodzi nowy album tego artysty, który nie zamierza przechodzić na emeryturę. I niech sobie śpiewa.

7/10

Radosław Ostrowski