Linkin Park – One More Light

Linkin_Park%2C_One_More_Light%2C_album_art_final

Dawno, dawno temu (tak na przełomie wieków) rozpoczął działalność kozacki zespół, który mocno zmieszał ostre rockowe granie z rapem I elektroniką. Linkin Park po dwóch płytach (“Hybryd Theory” I “Meteora”) zyskali rzesze ulubieńców. Potem bywało różnie, brzmienie zaczęli łagodzić I skręcać w stronę popu, ale trzy lata temu albumem “The Haunting Party” wrócili do korzeni. Zapowiadany na ten rok “One More Light” miał pójść w stronę bardziej popowego brzmienia. Ja rozumiem, że nie można ciągle grać jednego i tego samego, bo w końcu wszystkim się to znudzi. Prędzej czy później muzyka przechodzi ewolucję, ciągle zmieniając swoje brzmienie, ale pod jednym warunkiem. Że będzie dobra. Czy tak jest w tym przypadku?

Zaczyna się nieprzyjemnym „Nobody Can Save Me” z płynącą ambientową elektroniką, przerobionymi odgłosami (a’la Indie) i całość jest tak plastikowa, jakby nagrała ją współczesna gwiazdeczka próbująca przebić się do szerszego grona odbiorców. Nawet gitara wydaje się płaska i sztuczna. Chciałbym powiedzieć, ze dalej będzie tylko lepiej. Ale nie. Pianistyczna nuda w postaci „Good Goodbye” ratuje tylko rapowana wstawka Mike’a Shinody (facet jest w świetnie formie przez cały materiał) oraz gościnne wejście Pushy T i Stormzy’ego), troszkę mocniejsze „Talking To Myself” ma całkiem niezły riff na początku, ale dalej jest strasznie elektronicznie (przerobione głosy, „organowe” tło), podobnie jak „Battle Symphony” – batalia jest tu ciężka, z elektroniczną perkusją. Czy w ogóle jest jakiś dobry kawałek? Odpowiedź jest brutalna i brzmi: NIE. Za dużo pójścia z prądem, za mało melodii.

Chester Bennington złagodniał strasznie i wypada strasznie blado. Nawet nie chodzi o to, że nie drze swojej japy, bo ten głos dziwnie pasuje do tej konwencji – tandetno-plastikowej. Już nawet kawałki z „LIving Things” wydają się bardziej wyraziste i zapadające w pamięć od tej mętnej nijakości. Nie taki Linkin Park chcę pamiętać, bo to po prostu kiepskie jest. Może się sprawdzić jako tło podczas pracy, ale to chyba za mało jak na taki zespół. Półgodzinne zło w czystym wydaniu.

1/10

Radosław Ostrowski

Bob Dylan – Triplicate

Bob_Dylan_-_Triplicate_%28album_cover%29

Ubiegłoroczny noblista z literatury Bob Dylan zwyczajnie nie odpuszcza I dalej flirtuje ze standardami amerykańskiej muzyki rozrywkowej. Teraz to Dylan może sobie nagrywać co chce I jak chce, a że ostatnio preferuje klasykę muzyki rozrywkowej, to cóż zrobić. Ale muzyk tym razem naprawdę zaszalał, bo “Triplicate” to nie jedna, lecz trzy płyty po 10 piosenek.

Początek jest ciekawy, bo brzmi to nie tylko jak piosenka nagrana w latach 40., ale też Dylanowi towarzyszy mała orkiestra, a dęciaki dodają koloru w takim “I Guess I’ll Have to Change My Plans”. Sam Dylan gran a swej gitarze niespiesznie, powoli, bo i nie ma się po co ani dokąd spieszyć. Tak jest w “September of the Years”, gdzie wybija się wiolonczela na początku czy gitara pedal steel w niemal hawajskim “I Could Have Told You”. Nawet trąbka ma swoje pięć minut (“Stormy Weather” czy zwiewne “Braggin’”). Problem jest jednak w czymś innym: piosenki zaczynają się po pewnym czasie (po piątej piosencej) sklejać się w jedną papkę, którą trudno odróżnić od siebie. Owszem, pare razy udaje się zmienić I lekko przyspieszyć tempo (“Trade Winds”), co troszkę uprzyjemnia czas i pare razy potrafi ładnie zagrać (“How Deep Is The Ocean”), ale słuchanie 90 minut (!!!) potrafi zmęczyć nawet największego twardziela.

Do tego jeszcze ciężko się słucha samego Dylana – mocno podniszczony, bardziej mruczący i na wyższych rejestrach wręcz sprawiający ból. Męczy się i próbuje ciągle sprawić frajdę swoim fanom, jednak trzeba pochwalić wybór piosenek. To jednak dla mnie za mało, by kolejny raz sięgnąć po “Triplicate”. Chciałbym, by Dylan przestał smęcić I tym razem napisał coś własnego. Przecież potrafił to zrobić 5 lat temu w “Tempest”, więc co szkodzi.

6/10

Radosław Ostrowski

Krzysztof Napiórkowski – 10 x Twardowski

twardowski-okladka

W zeszłym roku obchodzono setną rocznicę urodzin oraz dziesiątą rocznicę śmierci ks. Jana Twardowskiego – bardzo skromnego kapłana i poety. Z tej okazji powstało też wiele okolicznościowych płyt, a jedną z nich wydał kompozytor, multiinstrumentalista oraz wokalista Krzysztof Napiórkowski. Album zawiera 10 piosenek do wierszy poety i jest mieszanką różnych stylistyk.

Zaczyna się delikatnym „Powiedzcie to dalej” z prowadzącą trąbką i fortepianem. To instrumentarium będzie towarzyszyć przez cały czas, zmieniając tempo oraz układ brzmienia. Tak jak w leniwym „Nie martw się” czy płynącym „Ważne”. Wyjątkiem od tej reguły są krótkie i gitarowe „Pytania”, gdzie przyspiesza perkusja (jest jeszcze powtórka). To jednak tylko skromny przerywnik, który pozwala dodać dynamiki.Podobnie, ale dłużej szaleje „Będzie”, gdzie też gitara ma wiele do powiedzenia.

By przełamać ten spójny i lekki klimat, Napiórkowski zaprosił gości. Czaruje swoim zwiewnym głosem Anna Maria Jopek („Nie martw się”), mocniejszy wokal Adama Struga pojawia się w refrenie pod koniec „Wierzę” oraz w refleksyjnej „Drugiej jesieni”. A sam Napiórkowski ze swoim bardzo leciutkim jak piórko wokalem unosi się nad wszystkim i dodaje lekkości refleksyjnym obserwacjom księdza Jana.

Ciepła, spójna, poetycka płyta do spokojnego słuchania. Takie rzeczy zdarzają się rzadko, ale im głębiej się wejdzie, tym ciekawsze rzeczy się dzieją.

7/10

Radosław Ostrowski

Jack Savoretti – Sleep No More

Sleep-No-More-e1475213711867

Od dłuższego czasu przyglądam się karierze tego brytyjskiego wokalisty, co z gitarą lubi grać. Po poprzednim (w pełni udanym) „Written in Scars” powrócił w zeszłym roku z nowym wydawnictwem, które – nie wiedzieć czemu zostało przeze mnie przeoczone. Piąty album kontynuuje ścieżkę poprzedników, czyli dostajemy mieszankę popu, rocka i folku.

Taki jest singlowy, pełen ciepłej elektroniki opener w postaci „When We Were Lovers”, przyspieszając jedynie w refrenie. Miły i sympatyczny początek. Bardziej wyciszony jest niemal akustyczny „Deep Waters”, jednak w refrenie bardziej ożywa perkusja oraz lżejsza gitara elektryczna z żeńską wokalizą czy śliczny „I’m Yours”, gdzie bardziej wybija się fortepian oraz romantycznie brzmiące smyczki. W takich fragmentach Savoretti czuje się najlepiej. Próbuje jak zawsze mieszać i dodać coś szybszego, chociaż skręca to w stronę popu („Helpless” z delikatnym i chwytliwym refrenem, chociaż ta perkusja drażni czy okraszony drobnymi perkusjonaliami oraz ślicznym smykiem „We Are Bound”) czy folku (silny emocjonalnie „Tight Rope” czy niemal westernowo-gwizdany utwór tytułowy). Na szczęście nie jest to plastikowe dziwadło grane przez radia, chociaż sam muzyk gra troszkę na tych samych patentach. Co z tego, skoro to nadal działa jak w cudownym „Only You”

Nie zmieniło się za to jedno: głos nadal jest mocnym filarem. Zarówno, gdy trzeba być delikatnym i romantycznym, jak i trzeba silniej naznaczyć swoją obecność („Tight Rope”, „We Are Bound”). I piosenki też brzmią naprawdę dobrze, bez kiczowatości. Fani wiedzą na co się piszą, a niezdecydowani może się przekonają. Bardzo delikatna, liryczna i miejscami silne emocjonalnie wyznanie.

7/10

Radosław Ostrowski

Sikorowscy – Okno na Planty

Okno_na_Planty

Kraków był miastem, które od zawsze fascynowało muzyków i poetów. Nie inaczej jest w przypadku cenionego barda, Andrzeja Sikorowskiego, frontmana legendarnej Grupy Pod Budą. Tym razem jednak gitarzysta nagrywa ze swoją córką Mają i dalej opowiada o swoim mieście w wiele mówiącym tytule „Okno na Planty”.

Album zawiera 14 pieśni, zrobionych w pop-rockowej stylistyce. Czasem gitara pójdzie w lekkie country („Kryzys na niebie”, „Piosenka o mojej gitarze”), delikatnego bluesa (utwór tytułowy z ładną gitarą w tle), a nawet pojawiają się skręty w dość nieoczywiste rewiry muzyki. Nie brakuje delikatnego jazzu (niemal akustyczny „Skandal”), łagodnego „karaibskiego” ciepła („Taaka ryba”), a nawet irlandzkiego folku („Świr z mojej ulicy” z prześlicznymi fletami) czy cięższych riffów („Kurs na jutro” czy „Jeśli mnie kiedyś zdradzisz”). Ale największym zaskoczeniem jest mroczny „List z wojenki”, pelen etnicznych wstawek (orientalny zaśpiew, dzwoneczki, poruszające smyczki i niepokojąca perkusja) oraz z pacyfistycznym przesłaniem. Ale całość i tak brzmi dość lekko, bezpretensjonalnie oraz przyjemnie.

Sam Sikorowski nie tylko dobrze gra na gitarze, śpiewa dobrze, tak jak Maja (urocza), ale i pisze bardzo refleksyjne teksty, niepozbawione wszak odrobiny humoru. A opowiada i o Krakowie, ale też o małżeństwie, kołysze swoją wnuczkę, wyobraża sobie strajk na niebie, wspomina swoją młodość i piętnuje głupotę. Robi to z wdziękiem oraz klasą, jakiej dzisiaj jest niewiele. No i ładnie to wygląda.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Pablopavo i Ludzki – Ladinola

0006EQEZOKR7Q4DI-C122

Drugiego tak intrygującego autora tekstów oraz melorecytatora (bo słowo wokalista jest troszkę na wyrost) jak Paweł „Pablopavo” Sołtys Warszawa nie miała od dawna. Działający zarówno solowo, jak i z kumplami z Vavamuffin, zgrabnie balansuje między alternatywnym popem, reggae i elektroniką. Teraz powrócił z Ludzikami przy siódmym (!!!) wydawnictwie sygnowanym jego ksywką.

Już sama okładka intryguje, przypominając starą, podniszczoną fotografię. Czyżby warszawiak miał skręcić w stronę retro, który obecnie jest tak modny? A może – jak wskazują nieliczni – sprzedał się dla sławy i chwały radiowych stacji, by tworzyć nośne, chwytliwe przeboje, będącymi niewyróżniającą się papką? Odpowiedź pojawiła się szybciej niż zdążyłem powiedzieć „Ladinola”. Otwierający całość utwór tytułowy jest mieszanką delikatnego popu z brudniejszymi riffami gitary elektrycznej oraz chóralnego refrenu, a tekst jest zachętą i zaproszeniem do pozostania dalej. A co utwór, to zmiana klimatu i nastrojów: od delikatną, jazzową potańcówkę (nostalgiczna „Ostatni dzień sierpnia” i minimalistyczna „Zguba” z wokalizą Oli Bilińskiej i „orientalną” gitarą oraz poruszającymi smyczkami w tle) przez dancingowy rock z lat 70. („Blask”, gdzie gitara może zaszaleć, podobnie jak klawisze czy surowe „Wszystkie neony”), przez dziką mieszankę ulicznego grania („Major” z akordeonem i saksofonem oraz pięknym, ostrym zaśpiewem), minimalistyczne nutki („Jestem”)  aż po mroczniejsze i gwałtowne ciosy (promujący serial „Pakt” szorstkie „Nie wiesz nic”), które doprowadzą wiele osób na skraj fotela.

„Ladinola” to bardzo piosenkowy album, gdzie Pablopavo tworzy bardzo różne historie: od nostalgicznych wspomnień z lat 90., przez życie na emigrację z piciem w tle („Toledo”), rozważa swoje życie („Jestem”), przedstawia jak ludzie żyją zimą („Zima”) i opisuje Warszawę, bawiąc się słowem i przypominając barwne rysunki. Każdy z nich sprawdza się świetnie, tworząc spójne dzieło w postaci bardziej tanecznej „Ladinoli”. Artysta nadal robi swoje i tworzy w bardzo charakterystycznym stylu.

8/10

Radosław Ostrowski

Ed Sheeran – Divide

Divide_cover

Trudno nie polubić tego sympatycznego rudzielca z Brytanii, który wydał dwie całkiem niezłe płyty, ale zawsze miałem problem z poczuciem nie tyle przesytu, ile chaotyczności poszczególnych dzieł. I kolejny sztab producentów (m.in. Benny Bianco, KillBeatz i Labrinth) odpowiada za trzeci materiał. Tytuł konsekwentnie jest znakiem matematycznym (+ i X), dając tym razem znak dzielenia.

I tak jak poprzednio mamy mieszankę akustycznej gitary ze wszelkim popowym entouragem. Przedsmak dostajemy w otwierającym całość „Eraser”, gdzie mamy gitarę i wyciszoną perkusję w tle, a sam Ed nawija jakby był raperem. Jednak nie trwa to długo, gdyż dochodzi do głosu gitara elektryczna oraz elektronika imitująca smyczki, a sam frontman zaczyna śpiewać. Bardziej przystępnie robi się w nostalgicznym „Castle In the Hill” ze skoczną gitarą i delikatną elektroniką oraz delikatnej, gitarowej balladzie „Dive”. Za to nie do końca mnie przekonuje „Shape of You” z całkiem niezłymi perkusjonaliami oraz troszkę zbyt patetyczna (mimo minimalistycznej aranżacji) „Perfect”.

Nie brakuje kilku ciekawych sztuczek jak zmieszanie celtyckich dźwięków ludowych z elektroniką w skocznym „Galway Girl”, imitacja fletów w „Barcelonie” czy nakładany na siebie zaśpiew w lekko rapowym „New Man”, ale w sporej części to pisane troszkę na jedno kopyto popowe piosenki, jakich w rozgłośniach radiowych są tysiące. I nawet głos Sheerana nie pomaga ich odróżnić od reszty, co już sytuuje go na straconej pozycji.

Nadal lubię Sheerana, bo potrafi zrobić lekkie i zwiewne piosenki jak pianistyczny „Supermarket Flowers” czy ciepłe „Bibia Be Ye Ye”, ale tak naprawdę ciągle robi furorę pojedynczymi utworami niż całymi płytami, gdyż ciągle panuje stylistyczny chaos. Nadal jest tylko nieźle.

6/10

Radosław Ostrowski

Marek Dyjak – Pierwszy śnieg

0006CJ9FFSP5NUC6-C122

O tym wykonawcy nie słyszałem wcześniej, dopóki nie natrafiłem na utwór „Człowiek (Złota ryba)” i nie można było przejść obojętnie wobec szorstkiej chrypy artysty. Nie inaczej jest na wydanej w zeszłym roku płycie „Pierwszy śnieg” i wiem, że może pora wydaje się nieodpowiednia. Przecież śniegu już nie ma, ale jest za to muzyka.

I tutaj mamy znowu dziesięć utworów (coś ostatnio ta liczba prześladuje, będąc trendem współczesnej muzyki rozrywkowej), gdzie dostajemy gorzkie spojrzenie na świat – brutalnie, bezwzględnie, bez zbędnego słodzenia. Brzmieniowo jest tutaj inspiracja folklorem miejskim oraz bałkańskimi dźwiękami (akordeon, chłodne klawisze i obowiązkowe trąbki), co czuć od singlowego openera, czyli dynamicznego energetyka „Miejsca przedmioty kształty drzwi”. Tytułowa kompozycja jest bardziej wyciszona, minimalistyczna tak bardzo jak jest to możliwe: akordeon i delikatny fortepian, schowana w tle jazzowa sekcja daje wiele miejsca dla Dyjaka, by potem znaleźć się w starej, jazzowej knajpie („Synku wstań”), by potem wyciszyć się mając do dyspozycji tylko fortepian („Rozkołysana”), rozkręcając przy okazji inne instrumenty.

Artysta nie boi się także pomieszać reggae z melancholijną trąbką („Przypowieść o porażeniu”) oraz dać popis eleganckiemu fortepianowi („Laura”) oraz akordeonowi (przebojowy „Nasz Titanic”), a nawet delikatnej elektronice („Droga i śpiew”) , ale przede wszystkim trąbce. To ona tworzy klimat całego wydawnictwa, dodając mocno gorzkiego koloru całości.

Także sam Dyjak ze swoim mocno podniszczonym przez życie głosem daje wiarygodności swoim opowieściom. Nieważne czy wspomina o swojej matce, okresie bezdomności czy o dawnej miłości. Nawet jeśli jest to tekst nie jego autorstwa. Po prostu mu się wierzy. Potrafi rozmiękczyć niejedną kobietę, ale nie próbuje za wszelką cenę się podlizywać.

Chociaż aura może wydawać się niepasująca do słuchania tego albumu, Marek Dyjak robi świetną robotę i daję parę przebojowych numerów. Dlatego warto dać szansę temu ulicznemu muzykowi.

8/10

Radosław Ostrowski

Mike + The Mechanics – Let Me Fly

letmefly

Wydawałoby się, że już o tej formacji nigdy więcej nie usłyszę. Mike + The Mechanics to był zawsze poboczny projekt Mike’a Rutherforda – basisty progresywnego zespołu Genesis, a ostatni album (w kompletnie nowym składzie) ukazał się 6 lat temu. Jednak wracają – z nowymi siłami i nową energią serwują kolejne wydawnictwo pod wymownym tytułem „Let Me Fly”. Czy liczymy na odlot?

Nie spodziewałem się zbyt wiele, bo ileż wychodzi w ostatnim czasie popowych płyt, a 6 lat to wieczność w tym gatunku. Ale panowie i tak robią swoje, co nie przeszkadza czerpać przyjemności z odsłuchu. Tak jest w powoli rozkręcającym się tytułowym utworze, opartym na delikatnym fortepianie, minimalistycznej perkusji, mocnym emocjonalnie głosie Andrew Roachforda oraz coraz mocniej naznaczającym swoją obecność chórze. Bo grupa znana jest z tego, że ma dwóch wokalistów śpiewających na przemian. Dlatego, gdy w bardziej dynamicznym (silniejsza obecność gitary oraz bardziej pulsującej perkusji w „Are You Ready”) pojawia się Tim Howar, nie powinniśmy być zaskoczeni. Jedynie imitacje trąbek w refrenie psują dobre wrażenie. Mechanicy zawsze byli znani z nastrojowych i chwytających za serce ballad. I nie inaczej jest tutaj, gdy słyszymy „Wonder” czy singlowy „Don’t Know What Came Over Me” (pełen ciepła oraz delikatnych dźwięków). Zdarzają się jednak małe kiksy w postaci troszkę nudnego „Save the World” brzmiącego niczym kawałek r’n’b z lat 90. (gdyby nie gitara akustyczna i fortepian, byłby gniot) czy w przypadku monotonnego „High Life”.

Za to zaskakują te mocniejsze numery jak „The Best Is Yet to Come”, gdzie popisuje się perkusja, a konsternację może wywołać „The Letter” jakby niemal żywcem wzięty z czasów świetności grupy (chropowata, elektroniczna perkusja, nasilająca się z sekundy na sekundę oraz mroczne pasaże) i budzący skojarzenia z „Silent Running”, przyspieszając w połowie. Nie zabrakło nawet delikatnego skrętu w reggae („Not Out of Love”).

Powiem szczerze, że kompletnie nie wierzyłem w dalszą działalność Mechaników Mike’a, liczących widocznie na wysępienie kasy od swoich najwierniejszych fanów. A to proszę – „Let Me Fly” to kawał dobrego, popowego brzmienia. Nawet jeśli pojawiają się pewne wpadki i strzały w stopę, nie ma ich tutaj zbyt wiele, by nazywać całość nieudaną. Czy będą z tego jakieś przeboje? Wydaje mi się, że tak. Jednak mogę się mylić, a ludzie szukający dobrej rozrywki z głową odnajdą się jak w domu. Odlot gwarantowany.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Jane Birkin – Birkin-Gainsbourgh: Le symphonique

z21571028Q,Jane-Birkin--Birkin-Gainsbourg-Le-Symphonique---wy

Ta brytyjska aktorka i piosenkarka najbardziej kojarzona stała się dzięki związkowi z francuskim wokalistą Sergem Gainsbourghiem. Teraz jednak postanowiła kolejny raz zmierzyć się z jego piosenkami, ale w wersji symfonicznej. Całość nagrano w Warszawie przy wsparciu Polskiej Orkiestry Radiowej pod batutą Michała Klauza, a pretekstem do nagrania była 25. rocznica śmierci Gainsbourgha. Wsparta przez Philippe’a Lerichomme (dyrektor artystyczny, wieloletni współpracownik Serge’a) oraz dzięki aranżacjom i partiom fortepianowym Nobuyukiego Nakajimy powstało intrygujące wydawnictwo.

Zaczyna się od „Lost Song”, które zaczyna się bardzo skocznie, wręcz rześko, by po kilkunastu sekundach trafić w bardziej melancholijny klimat, poczynając od fortepianu po sekcję smyczkową oraz dętą. W podobnym nastroju utrzymany jest werblowy „Depression au-dessus du jardin” czy oparty na klarnecie oraz fortepianie „Baby Alone in Babylone”, by w finale eksplodować kotłami wspartymi przez dęciaki. Wszystkie te 21 utworów łączy jedno słowo, a w zasadzie dwa: piękno i elegancja, chociaż ma ono różne oblicza. Zarówno mroczne w postaci gwałtownych smyczki, krótki uderzenia fortepianu oraz kotłów w „Ces perits riens” (nie powstydziłby się tej aranżacji sam John Williams), jak i leciutkich niczym podmuchy wiatru fletów w „L’aquoiboniste” czy gwałtownego walca w „Valse de Melody”. Nawet perkusja ma swoje zadanie jak w militarnym „Requiem pour un con” (dęciaki też uderzają swoimi ciosami) oraz „Les dessous chics”, skrzypce potrafią zauroczyć swoją poruszającą solówką („Une chose entre autres”) czy fortepian oczaruje przyjemną solówką w swingującym „Exercice en forme de Z”.

Sama Birkin też śpiewa bardzo delikatnie, łagodnie, wpisując się w całość przedsięwzięcia. Mógłbym dalej wymieniać poszczególne utwory, gdzie każdy z instrumentów orkiestry zostaje w pełni wykorzystany, tylko czy to by zmieniło coś? Symfoniczne aranżacje przebojów Serge’a Gainsbourgha brzmią naprawdę przyjemnie i co najważniejsze w tej formule, bardzo różnorodnie. Birkin nadal czaruje swoim leciutkim głosem, orkiestra coraz bardziej maluje dźwiękami i wychodzi z tego śliczny album. Nie tylko dla miłośników muzyki francuskiej.

7,5/10

Radosław Ostrowski