Jaki jest pies, każdy widzi. Wiele powstało filmów o tych czworonogach uważanych za najlepszych przyjaciół dwunożnych istot zwanych ludźmi. I poznajemy takiego jednego pieseła, który z każdą śmiercią przechodzi do ciała kolejnego pieska, spotykając po drodze nowych właścicieli.

Lasse Hallstrom i pies to połączenie już znane w kinie, co pokazał „Mój przyjaciel Hachiko”. „Był sobie pies” ma wydaje się podobny cel, czyli pokazanie jak silne więzi może stworzyć człowiek z psem. Cały myk polega na tym, że wszystko poznajemy z perspektywy… psa. Psa, który tak jak każda istota, próbuje rozgryźć o co w tym całym życiu tak naprawdę chodzi. Brzmi banalnie? Może i tak, ale reżyser potrafi poruszyć, nawet jeśli historia wydaje się mało zaskakująca. Początek to ucieczka oraz pierwsze wcielenie – rudy retriever nazwany Bailey, spotykający na swojej drodze Ethana, młodego chłopca. I przez większą część filmu twórcy skupiają się na tej relacji: przez dzieciaka aż po okres liceum, by w finale wrócić do tej postaci już jako dorosłego, dojrzałego mężczyzny.

Ale jednocześnie Hallstrom nie boi się pokazywać mroku oraz ludzkiej podłości, bo relacja ze zwierzęciem zależy w dużej części od samego człowieka, jego nastawienia, tego jak traktuje oraz czego wymaga. Po drodze będzie zarówno wiele zabawy i frajdy (wyciągnięcie połkniętej monety), ale i znacznie poważniejszych kwestii: rozstań, śmierci, przemijaniu oraz pustki. Choć kolejne wcielenia nie są aż tak rozbudowane, to potrafią poruszyć – czy to relacja z policjantem Carlosem, zakończona dramatycznym pościgiem za porywaczem lub z bardzo samotną Mayą, która dzięki zwierzakowi poznaje… męża. A nasz psiak próbuje nas zrozumieć oraz znaleźć sens życia.

Zrealizowane jest to solidnie, bez jakiegoś wielkiego błysku, ale chyba nie o to chodziło. Hallstrom jest szczery, a niektóre refleksje naszego narratora (fantastyczny Josh Gad, w polskiej wersji – Marcin Dorociński) potrafią rozbawić jak z całowaniem (że niby pan naszego psa szukał w niej… pożywienia, a im bardziej się starał, tym bardziej nie znajdował) czy próba nauczenia kota bycia psem. W tle towarzyszy bardzo liryczna muzyka Rachel Portman, zdjęcia też wyglądają ładnie, a i aktorzy grają całkiem nieźle.

„Był sobie pies” to proste, wzruszające kino familijne, adresowane do zdecydowanie młodego odbiorcy, który być może będzie chciał mieć swojego czworonoga. Ciepły, refleksyjny, ale w żaden sposób naiwny czy infantylny.
7/10
Radosław Ostrowski









