The Brutalist

Raz na jakiś czas pojawia się film, po którego seansie odbiera mi mowę. Słowa wydają się kompletnie drobne, słabe, nieoddające sprawiedliwości, ale spróbuję podzielić się wrażeniami z najnowszego filmu Brady’ego Corbeta „The Brutalist” (nazywany też przez niektórych „Brutalistą”, choć w kinach tytuł nie został przetłumaczony). 10 nominacji do Oscara i Srebrny Lew za najlepszą reżyserię na MFF w Wenecji zawiesiły poprzeczkę bardzo wysoko.

Cała historia skupia się wokół Laszlo Totha (Adrien Brody) – węgierskiego Żyda, który został rozdzielony ze swoją żoną i siostrzenicą. W roku 1947 emigruje do Stanów Zjednoczonych, by zacząć wszystko od nowa i znaleźć american dream. Udaje mu się zatrudnić u swojego kuzyna Attyli (Alessandro Nivola) w jego firmie meblarskiej. Ale w końcu naszemu Laszlo los wydaje się uśmiechać – do ich firmy przychodzi Harry Van Buren (Joe Alwyn) i daje im zlecenie na renowację domowej biblioteki. Ma to być niespodzianka, ale nagle pojawia się Harrison Lee Van Buren (Guy Pearce) i jest strasznie wkurzony widząc to miejsce. Ostatecznie kuzyni nie dostają zapłaty, co psuje relacje między nimi. Trzy lata później Toth pracuje jako robotnik w Filadelfii, gdzie znajduje go Van Buren. Przeprasza go za swoje zachowanie, wręcza mu zapłatę i składa mu propozycję: zbudować w Doylestown centrum społeczno-kulturalne ku czci swojej zmarłej matki.

Corbet już od samego początku robi film w starym stylu, czyli epickich produkcji z lat 50. i 60. Całość trwa trzy i pół godziny, z uwerturą na początku, 15-minutową przerwą (intermisją) w środku oraz epilogiem na końcu. Jest to opowieść jednocześnie bardzo kameralna i intymna, a jednocześnie w ogromnej skali i monumentalna. Ubrana w konwencję kina biograficznego opowieść, mająca w sobie więcej warstw niż cebula w „Shreku”. Z jednej strony jest to droga imigranta do amerykańskiego snu, który staje się koszmarem i źródłem frustracji (ikoniczny już kadr ze Statuą Wolności pokazaną do góry nogami), z drugiej o artyście wyrażającym się przez swoją sztukę, z trzeciej o trudnej relacji między artystą a bogatym mecenasem (zderzenie wizji artystycznej z kapitalizmem). A z czwartej to portret złamanego przez traumy człowieka i jego obsesji, doprowadzającej do destrukcji.

To jest bardzo ambitne oraz poważne przedsięwzięcie, ale Corbet wsysa nas do tego świata. Ameryki lat 40., 50. i 60., która może i ma piękne krajobrazy, masę możliwości, ale to wszystko tylko iluzja. Ludzie pozornie są do ciebie pozytywnie nastawieni, ale traktują cię z wyższością klasową, finansową. To się zaczyna na Tocie odbijać, doprowadzając do kolejnych traum, upokorzeń, frustracji, wreszcie nałogów, mogących doprowadzić do destrukcji. Nie ma tutaj miejsca na ani jedną fałszywą nutę, nawet w dialogach czy przebijających się serwisach informacyjnych, o symbolice nie rzucającej się mocno w oczy nie wspominam. Wizualnie jest to olśniewające doświadczenie: od bardzo długich mastershotów z kamerą bardzo blisko bohaterów (sam początek na statku, gdzie słyszymy list i jakieś dźwięki, a początkowo obraz jest niewyraźny) przez imponujące krajobrazy włoskich gór po monumentalne wnętrza budowanego dzieła. Równie imponująca jest także scenografia i kostiumy z epoki oraz bardzo płynny montaż z kilkoma perełkami (time lapse pokazujący przebieg budowy).

To wszystko by razem nie zadziało, gdyby nie absolutnie rewelacyjne aktorstwo. WSZYSTKICH. Od drobnych epizodów (włoski przyjaciel w wykonaniu Salvatore Sansone; Isaach de Bankole jako poznany w pracy Gordon) po kluczową trójkę bohaterów. Bardzo zaskoczyła mnie Felicity Jones jako Erszebeth Toth, która pojawia się dopiero w połowie filmu. Pozornie wydaje się słaba, obolała (porusza się na wózku), naznaczona wojennymi traumami, ale ona ma w sobie wewnętrzną siłę, znosząc z godnością wszelkie ataki. Niesamowity jest Guy Pearce w roli Harrisona Van Burena. Pozornie sprawia wrażenie eleganckiego, oczytanego dżentelmena, doceniającego kunszt i talent u innych. Jednak pod tą fasadą skrywa się człowiek o zmiennym charakterze, hipokryta oraz bigot, z którego wyłażą prostackie, wręcz chamskie wypowiedzi. Ale tak naprawdę liczy się absolutnie wybitny Adrien Brody w roli Totha. Już sama jego postura pokazuje człowieka zniszczonego przez wojenne traumy (wychudzony, zaniedbane włosy), pełnego bólu i nieszczęść. Jednak im dalej w las, tym więcej widzimy jego twarzy: bezkompromisowego artysty, zagubionego nałogowca, bardzo tęskniącego i szukającego akceptacji. O wiele bardziej złożona niż (dość zbliżona) rola Szpilamana z „Pianisty”.

Jakim cudem taki film jak „The Brutalist” powstał, jest zdumiewające. Tym bardziej, że film kosztował niecałe 10 milionów dolarów, osiągając o wiele więcej niż dużo droższy (i podobny tematycznie) „Megalopolis” Francisa Forda Coppoli. Pozornie prosty, ale bardzo skomplikowany, zdyscyplinowany, złożony oraz spektakularny. Dzieło, o którym będziemy mówić przez następne dekady – tego jestem pewny. Kino kompletne.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Córka Boga

Jesteśmy w jakimś miejscu z dala od szeroko rozumianej cywilizacji. Tam żyje sobie grupka kobiet ubrana jakby żyły w XIX wieku, kieruje nimi – a jakże by inaczej! – mężczyzna nazywany Pasterzem. Czujecie to? Jak na Pasterza przystało kieruje tą grupą ku Edenowi, czyli jest duchowym guru. I jeden facetem w tym miejscu, gdzie kobiety dzielą się na żony oraz córki (poczęte już w obozie), później zajmujące miejsce żon. Jedną z nich jest Selah, która powoli zaczyna przechodzić proces dojrzewania. I zaczyna powoli odkrywać, że życie w tej grupie nie jest takie sielankowe.

corka boga1

Mój stosunek do Małgorzaty Szumowskiej jest w zasadzie chłodny. Jej filmy (oprócz „33 scen z życia”) były mniejszym albo większym rozczarowaniem, zdominowane przez pretensjonalność oraz silenie się na artyzm. Na siłę. Tym razem reżyserka zrealizowała swój pierwszy film na zagranicznej ziemi, reklamowany jeszcze jako horror. Taki horror spod znaku A24, czyli coś w stylu „Czarownicy” zmieszanej z „Opowieścią podręcznej”. Bo tutaj to mężczyzna jest panem i władcą, zaś kobiety mają być mu posłuszne, a każde jego słowo wykonywać bez sprzeciwu. Tutaj kobiety robią wszystko: pracują, zbierają jedzenie, modlą się. No i miesiączkują, a to oznacza, że jej wiara bardzo słaba jest, zaś ona sama „uszkodzona”. I wszystko widzimy z perspektywy osoby nie znającej innego świata niż sekty.

corka boga2

Sam punkt wyjścia daje spore pole manewru, jednak Szumowska znowu robi to, co zwykle. Wykorzystuje „nośny” czy „głośny” temat, używając scenariusza stanowiącego zbiór bardzo luźno powiązanych scenek. Fabuły jako takiej nie ma, wszystko jest polane dłuuuuuuuuuuuuuuuuuugimiiiiiiiiiiiii kadrami, gdzie niiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiic się nie dzieje. Jeszcze na dokładkę mamy sceny oniryczne, gdzie symbole symbolami poganiamy. Jakieś martwe owce, z których zostają tylko kości czy sceny kiedy Pasterz (kompletnie nijaki Michael Huisman) patrzy się, gada jakieś bzdury. Aż dziwne, że te kobiety za nim poszły, bo temu facetowi brakuje charyzmy. Pewnym kontrastem jest bardzo wyciszona, ale ciekawa Raffey Cassidy jako zagubiona Selah. Skupia uwagę nawet nie robiąc nic.

corka boga3

Chciałbym coś powiedzieć dobrego o „Córce Boga”, jednak poza pięknymi zdjęciami oraz główną rolą żeńską nie ma tutaj absolutnie nic. Pretensjonalny, płytki, przewidywalny i kurewsko nudna opowieść o wyzwalaniu się kobiet z jarzma niewoli męskiej. Jeden z najgorszych filmów tego roku.

3/10

Radosław Ostrowski

Zabicie świętego jelenia

Zdarzają się filmy, które inspirują się czy są współczesnymi wersjami tragedii antycznych, greckich mitów czy biblijnych motywów. Jedni walą nimi prosto w oczy („mother!” Aronofsky’ego), a inni są o wiele, wiele subtelniejsi. Kimś takim próbuje być udający Greka Yorgos Lanthimos w „Zabiciu świętego jelenia”.

Jesteśmy gdzieś we współczesnej Ameryce, gdzie w jednym ze szpitali pracuje dr Steven Murphy. Jest kardiochirurgiem, jego piękna żona jest okulistką w tym szpitalu i mają bardzo uzdolnioną dwójkę dzieci. Szczęście, sielanka, ogólna radość. Ale jest jeden mały szczegół: Steven od pewnego czasu spotyka się z pewnym chłopakiem o imieniu Martin, którego traktuje jak syna. Kim on jest i co go łączy z doktorem? Tajemnica powoli zostaje odkrywana, a chłopak zmusza mężczyznę do podjęcia dramatycznej decyzji, gdzie stawką jest życie członków jego rodziny.

zabicie_swietego_jelenia2

Sama opowieść to mieszanka losów Hioba z Agamemnonem, tylko osadzona we współczesnych realiach. Lanthimos już we wcześniej filmach prezentował rzeczywistość mocno odrealnioną, dość groteskową, jednak tutaj jest zupełnie inaczej. Bohaterowie niby posiadają jakieś tło oraz zarysowane portrety psychologiczne, jednak nie mogłem się pozbyć wrażenia, jakbym oglądał dukające roboty. Ich barwy głosu sprawiają, że każdy dialog brzmi sztucznie, bardzo odpychająco. Owszem, ta sztuczność była obecna w „Lobsterze”, ale ona dotyczyła świata przedstawionego, nie zaś bohaterów. Tych kompletnie nie czułem, jakbym oglądał je przez szybę. Dlatego kompletnie mnie nie obchodziły kolejne zaskakujące wydarzenia, jakie przydarzają się rodzinie Murphych. Coraz bardziej pogarszające się zdrowie, odkrywane tajemnice oraz niejednoznaczna postać Martina, który jest dość dziwaczny. Dialogi miejscami są tak dziwaczne (swobodna rozmowa między lekarzami o okresie, o włosach pod pachą), że aż nie wierzyłem swoim uszom.

zabicie_swietego_jelenia3

Sama realizacja jest więcej niż porządna, bo kamera tutaj działa bardzo płynnie. Nie brakuje zarówno perspektywy z „oka Boga”, jak i długich kadrów podczas poruszania się bohaterów na korytarzach. Są też momenty, gdzie obiektyw zaczyna się coraz bardziej przybliżać i/lub oddalać. Do tego jeszcze w tle mamy bardzo świdrującą uszy muzykę, wywołującą wręcz surrealistyczny klimat, pełen sprzecznych emocji. Aktorstwo jest tutaj bardzo trudne w ocenie, bo i bohaterowie są bardzo trudni do polubienia. Niby starają się pokazać głębsze emocje, zwłaszcza w postaciach dzieci pod koniec filmu, gdzie ich los jest w nie swoich rękach (zabawa w „kto jest ulubieńcem tatusia”) czy próbującej doszukać się głębiej żony (nadal pięknie wyglądająca Nicole Kidman). Jednak i tak ekran kradnie Keoghan, rozstawiając wszystkich po kątach.

zabicie_swietego_jelenia1

Trudno mi bardzo jednoznacznie ocenić nowe dzieło Lanthimosa, który nadal robi dość hermetyczne, dziwaczne kino. Od tego tytułu odbiłem się niczym samochód podczas zderzenia z ciężarówką. Albo jestem zwyczajnie za głupi, albo reżyser tak odleciał, że zapomniał zabrać mnie za sobą. Zimny, wydumany, przeładowany nieczytelnym drugim dnem oraz kompletnie nieangażujący.

4/10 

Radosław Ostrowski