Regina Spektor – Remember Us to Life (deluxe edition)

RememberUsToLife

Ta mieszkająca w Stanach Zjednoczonych wokalistka z rosyjskimi korzeniami to jedna z wyrazistszych postaci sceny niezależnej. Usłyszałem o niej dzięki filmowi „500 dni miłości”, gdzie wykorzystano dwa utwory – „Us” i „Hero”. Także poprzedni, szósty album „What We Sam from The Cheap Seats” zrobił na mnie duże wrażenie. To było jednak cztery lata temu i ciekawe, czy Regina nadal trzyma formę.

Już otwierający całość „Bleeding Heart” zapowiada zmiany oraz flirt z elektroniką, chociaż podstawą pozostaje fortepian, a nad wszystkim unosi się duch lat 80., by pod koniec zaatakować mocniejszymi uderzeniami i agresywnymi syntezatorami (na krótko). Powrót do korzeni czuć przy skoczniejszym „Older and Tailer”, gdzie przewijają się ładnie grające smyczki, a fortepian wyznacza tempo – w refrenie dodatkowo czuć uderzenia smyczkowo-perkusyjne. Podobnie jest w żwawszym, chociaż melancholijnym „Grand Hotel” oraz dziwacznym, niemalże kabaretowym „Small Bill$”, gdzie smyki z pokręconą perkusją tworzą wariacką mieszankę. Jak dodamy do tego odbijające się niczym echo zaśpiew w refrenie plus pojedyncze strzały elektroniki, powstaje prawdziwy koktajl Mołotowa. Chwilę wyciszenia daje „Black and White” (końcówka prześliczna) oraz romantyczne „The Light”.

Ostrzej i bardziej agresywniej robi się w „The Trapper and the Furrier”. Zaczyna się dość niepozornie, bo od śpiewu a capella, by potem wolno i mocno uderzyć w fortepian razem z ciepłymi smykami. Ale po minucie atmosfera robi się jak z horroru – wiolonczela szarpie, pojedyncze plumkania smyczków przeplatają się z coraz potężniejszymi uderzeniami fortepianu. A jak dodamy rzadkie, ale mające siłę tornada wejścia perkusji, zaczniecie się naprawdę bać. W podobnym tonie, choć nie tak intensywnie atakuje „Tornadoland”, gdzie są szumy wiatru, a pod koniec następuje gwałtowne przyspieszenie wszelkiego instrumentarium.

Te ostrzejsze fragmenty zostają stonowane przez słodko-gorzkie „Obsolete”, które kończy się mocnym uderzeniem nostalgicznej elektroniki oraz lekką dawką patosu (silniejsza ekspresja, w tle jakieś chóry zmieszane ze smykami & kotłami). Znacznie smutniejsze jest „Sellers of Flowers”, gdzie swoje pięć minut mają cymbałki, by poprawić samopoczucie w lirycznym „The Visit”.

Sama Regina jako wokalistka dokonuje cudów, zmieniając swoja barwę oraz ekspresję niczym kameleon. Delikatny, wręcz dziewczęcy głos potrafi za chwilę przybrać mocniej na sile i zaatakować wszystkim, co ma do swojej dyspozycji. Nigdy jednak nie dominuje nad dźwiękami, nie jest najważniejszy – bardziej służy tutaj jako wsparcie. Do tego mamy niegłupie teksty o ważkich sprawach każdego człowieka. A jeśli komuś mało Reginy, to w wersji deluxe są trzy dodatkowe kawałki, które trzymają poziom reszty.

Nadal jestem zachwycony tą dziewczyną z fortepianem, która ciągle zaskakuje i tworzy nieoczywistą muzykę. Na początku trochę zraziłem się singlem, jednak im dalej w las, tym coraz piękniejsze rzeczy się dzieją, potwierdzając tezę, że nie należy oceniać płyty po singlu. 

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Peter Gabriel – And I’ll Scratch Yours

And_Ill_Scratch_Yours

Kim jest Peter Gabriel? To jedna z najbardziej znanych postaci muzyki rozrywkowej. Mistrz zarówno progresywnych brzmień (zespół Genesis) jak i popowego grania. Jednak ostatni album z autorskimi kompozycjami powstał 10 lat temu, do tej pory nagrał dwa albumy z orkiestrą symfoniczną oraz album „Scratch My Back”, gdzie nagrał utwory swoich ulubionych wykonawców. Teraz w ramach rewanżu, ci ludzie postanowili zmierzyć się z utworami Petera Gabriela, który tutaj ograniczył się do roli producenta. No i jaki jest efekt?

Po pierwsze, wśród wykonawców brakuje Davida Bowie, Radiohead oraz Neila Younga, czyli dość mocnych wykonawców. Ale to tylko 3 z 12 wykonawców, za to są m.in. David Byrne z Talking Heads (elektroniczne „I Don’t Remember”, które mnie rozdrażniło, tak jak głos Byrne’a), Paul Simon, Lou Reed i Randy Newman. Każdy z nich próbuje przerobić te utwory na własną modłę, ale efekt jest delikatnie mówiąc rozczarowujący, bo do oryginalnych wersji te covery nie mają startu. Nieźle poradził sobie Bon Iver (folkowo-elektroniczny „Come Talk to Me”), Randy Newman (jazzowy „Big Time”) i Arcade Fire („Games without Frontiers”), zaś najlepiej wypadli nie zmieniający wiele wobec oryginału Elbow (minimalistyczny „Mercy Streets” z wokalem przypominającym samego Gabriela) oraz Regina Spektor (pianistyczny „Blood of Eden”). Reszta albo zawodzi albo jest asłuchalna (najbardziej drażniący są: Brian Eno masakrujący elektronika „Mother of Violence” , nijaki Feist w „Don’t Give Up” oraz koszmarny Lou Reed w „Solsbury Hill”).

Sam pomysł był ambitny, ale realizacja woła zwyczajnie o pomstę do nieba. Parę udanych numerów to za mało, by nazwać tą płytę udaną. To jest to prostu koszmarek, który trzeba natychmiast usunąć ze swojej głowy.

3/10

Radosław Ostrowski


VA – (500) Days of Summer

500_Days_of_Summer

Kiedy wydawało się, że komedia romantyczna mocno skostniała, bo to gatunek wbrew pozorom trudny do zrealizowania, w roku 2009 stała się rzecz niezwykła. Pokazana została amerykańska niezależna komedia romantyczna, która wywróciła konwencja do góry nogami, oblana słodko-gorzką polewą i wnikliwą obserwacją. Film zebrał entuzjastyczne recenzje, kilka nagród (m.in. nominacje do Złotego Globu) i spodobał się wielu osobom na całym świecie (autor tego tekstu też jest fanem tego filmu). Producenci doszli do wniosku, że świetnym pomysłem będzie wydanie soundtracku z tego filmu.

Album ten jest pozornie typową składanką jakich wiele, która zawiera piosenki wykorzystane w filmie i ułożone w kolejności chronologicznej. Ale piosenki nie są zbyt często grane w radiu i nie są to wielkie przeboje, co jest sporą zaletą, bo szansa na spotkanie tych piosenek poza filmem jest mało prawdopodobne. Gotowi na jazdę? Bo w przypadku tej kompilacji, znajomość filmu nie jest aż tak niezbędna, ale dzięki temu odbiera się ten album, który i tak jest znakomity jeszcze bardziej. Po kolei jednak, bo się zagalopowałem.

Album ten zaczyna jedyna instrumentalna kompozycja z partytury napisanej przez Mychaela Dynnę i Roba Simensona – „A Story of Boy Meet Girls”. Jest to ładny utwór z elektronicznym gwizdem, harfą i delikatnymi smyczkami, którym towarzyszy głos narratora z prologu (nie wszystkim może się spodobać, choć sama „nawijka” bardzo interesująca). Potem pojawia się wykorzystana w napisach końcowych Regina Spector z „Us” (bardzo szybki fortepian, smyczki i interesujący wokal, który jeszcze pojawi się w piosence „Hero”). Istotna dla filmu jest miłość obojga bohaterów do zespołu The Smiths, który pojawia się tu aż trzy razy („There Is a Light That Never Goes Out” i dwa razy „Please, Please, Please, Let Me Get What I Want” – raz zespół, drugi raz w niezłym coverze She & Him, czyli Zooey Deschanel i M. Warda) i są to bardzo smutne piosenki. A dalej jest tu stylistyczny rozgardiasz, który brzmi przynajmniej bardzo dobrze. Od rockowego zacięcia („Bad Kids” Black Lips, „There Goes the Fear” Doves czy „She’s Got You High” Mumm-Ra) przez spokojniejsze (akustyczne „Quequ’un M’a Dit” Carli Bruni czy szybkie „Sweat Desposition” The Temper Trap) aż po lekkie zacięcie elektroniczne („You Make My Dreams” Hail & Oates czy „Here Comes Your Man” Maeghan Smith).

Owszem, można się przyczepić, że utwory są dobrane na zasadzie szybki/wolny i przetasowania, ale to jedyna poważna wada. Drugą są dwa lekko odstające poziomem od reszty utwory. Są to wspomniany już przeze mnie cover The Smiths w wykonaniu She & Him oraz najkrótszy w zestawie „Bookends” duetu Simon & Garfunkel, będący fragmentem ścieżki dźwiękowej do „Absolwenta”. Całość brzmi po prostu rewelacyjnie z filmem/bez filmu i współtworzy klimat filmu. Jeśli oglądaliście film i poczuliście się wniebowzięci (inny wariant trudno mi sobie wyobrazić), płytę nabyć musicie. Bardzo często wracam do tego albumu. Czyżbym się zakochał w tej składance?

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski