Winni

Na pytanie o sens remake’ów odpowiedź najczęściej sprowadza się do jednego: kasa, misiu, kasa. Bo Amerykanie chciwi są (najczęściej) i uważają, że wszystkie pieniądze świata powinny spływać do nich. Jeśli nie spływają, to biorą bardzo popularny film zagraniczny, lekko przepisują scenariusz, biorą bardziej znanego aktora i liczą szmal. Albo w przypadku Netflixa liczą słupki oglądalności. Czy „Winni” zmieniają coś w tej kwestii?

W zasadzie nie. Tak jak w oryginale mamy dyspozytora policji (Jake Gyllenhaal), który trafia niejako za karę i odbywa dyżur. Oprócz tego facet ma problemy rodzinne, jeszcze proces w tle oraz… astmę. Jesteśmy w Los Angeles podczas panoszącego się pożaru, a dyżur powoli zbliża się do końca. Wtedy pojawia się TEN telefon i TO połączenie. Dzwoni kobieta i prosi o pomoc. Z wypowiadanych słów wynika, że została porwana. Ale połączenie zostaje przerwane i mężczyzna wręcz desperacko próbuje wyjaśnić tą sprawę. Chociaż może nie powinien.

Tak jak oryginalni „Winni” akcja dzieje się niemal w jednym pomieszczeniu i więcej skupia się na tym, co słyszymy. To pozwala wyobrażać sobie odbierane informacje w formie obrazu, jaki kreujemy w swojej głowie. Miałem jednak jedno poważne ALE: ja widziałem oryginał, więc przebieg fabuły (w zasadzie niezmienionej) był mi znany i nie było tego elementu niespodzianki, co w duńskim pierwowzorze. Do tego jeszcze reżyser Antoine Fuqua rozciąga całą historię na przestrzeni kilku godzin, gdzie akcja oryginału toczyła się w czasie rzeczywistym. To drugie sprawiało, że atmosfera była o wiele gęstsza i napięcie trzymało za gardło do samego końca. Tutaj czułem to napięcie zbyt rzadko, by mnie potrafiło złapać. Kamera skupia się na twarzy Jake’a, niemal jest przyklejona do twarzy, rzadko pokazując inne elementy otoczenia (poza komputerem).

Ciekawiej się prezentuje kwestia głosów dzwoniących, gdzie nie brakuje znanych aktorów jak Paul Dano, Ethan Hawke czy – najistotniejsi dla całej fabuły – Peter Sarsgaard i Riley Keough. To właśnie obecność tej dwójki sprawiło, że oglądałem tą historię z zaangażowaniem. A tego chyba się spodziewałem najmniej i stoją w kontrze do nadekspresyjnego miejscami Gyllenhaala, który niemal non stop jest wybuchowy, porywczy. Amerykański film to i emocje muszą być po amerykańsku, czyli z dużego C.

Wyjaśnijmy sobie od razu jedną kwestię: to nie jest zły film. „Winni” są kompetentną produkcją, w której czuć rękę doświadczonego filmowca. Problem w tym, że różnic między tym filmem a oryginałem jest zbyt mało, by nazwać tą produkcję czymś więcej niż dopasowaną do nowego środowiska kalką. Jeśli nie widzieliście oryginału, podnieście ocenę w górę.

6/10

Radosław Ostrowski

Diabeł wcielony

Jesteśmy gdzieś w małym miasteczku na granicy Ohio oraz Zachodniej Virginii. Parę(naście) lat temu skończyła się II wojna światowa, a wkrótce zacznie się jatka w Wietnamie. Do jednej takiej wsi zabitej deskami trafia młody chłopak, który wrócił z frontu. W drodze do domu poznaje dziewczynę (kelnerka), zakochuje się w niej i po dłuższym czasie bierze z nią ślub. Ale głównym bohaterem tej opowieści jest syn tej dwójki Alvin. Mieszka razem z dziadkami oraz przyrodnią siostrą, która jest nagabywana przez takich chłopaków.

Ciężko jest mi tutaj opisać fabułę filmu rozpisaną na kilkanaście lat. Dzieło Antonio Camposa to – w dużym uproszczeniu – historia prostych ludzi zderzonych ze złem. Problem jest o tyle trudno, że to zło, ten „diabeł” nie ma jednej konkretnej twarzy, roznosi się niczym zaraza, zaś modlitwa nie jest w stanie cię przed nim ocalić. A wszystko gdzieś na podbrzuszu Ameryki, gdzie człowiek w zasadzie jest zdany tylko na siebie. Albo na Boga, przyglądającemu się temu wszystkiemu z dystansu. Sam początek oparty jest na retrospekcji, gdzie zaczynamy poznawać kluczowe postacie. Oraz spory przekrój patologii tego świata: para psychopatycznych morderców, co robią zdjęcia swoim ofiarom; skorumpowany policjant; nawiedzony duchowny przekonany o płynącej przez niego boskiej woli; młody pastor tak narcystyczny, iż wszystkie lustra powinny pęknąć na jego widok i uwodzi młode dziewczęta. A w środku tego piekiełka znajduje się Alvin, próbujący zachować dobro w sobie. Tylko żeby to zrobić musi być tak samo bezwzględny jak otaczający go źli ludzie.

Ten cały brudny, niepokojący, wręcz lepki klimat potęguje jeszcze obecność narratora (jest nim autor powieści, na podstawie której oparto ten film). Ale to działa jak broń obosieczna. Dopowiada pewne rzeczy wprost, jednak robi to aż za bardzo. Sama narracja jest dość chaotyczna, a przeskok z postaci na postać dezorientuje. W zasadzie w centrum jest Alvin, ale początkowo poznajemy jego rodziców, następnie inne postaci, a potem wracamy do niego już wkraczającego w dorosłość. Czasem gubiłem się z osadzeniem całości w czasie, wiele postaci pobocznych wydaje się ledwie zarysowanych (para morderców, szeryf). Do tego film wydaje się jakby przedramatyzowany na siłę, jakby reżyser próbuje dokręcić śrubę szokiem, brutalnością i okrucieństwem. Przez co z czasem „Diabeł wcielony” traci swoją siłę i zaczyna nudzić.

Nawet imponująca obsada ze znanymi twarzami wydaje się nie do końca wykorzystana. Zbyt krótko pojawiają się Mia Wasikowska i Haley Bennett, by zapadły mocno w pamięć. Trochę lepiej wypada duet Riley Keough/Jason Clarke i zaskakujący Sebastian Stan jako śliski gliniarz-karierowicz. Jeśli jednak miałbym wskazać wyraziste role, to są aż trzy. Bill Skarsgard pojawia się na samym początku, ale to mocna postać mierząca się z religią, wojenną traumą oraz zbliżającą się tragedią. Świetny jest też Tom Holland jako Alvin. Facet twardo stąpa po ziemi, decydujący o sobie raczej za pomocą czynów niż słów, a jego ewolucja jest pokazana przekonująco. Film jednak kradnie Robert Pattinson w roli młodego pastora. Charyzmatyczny, bardzo pewny siebie, potrafiłby porwać tłumy, jednak tak naprawdę jest śliskim hipokrytą, nie biorącym odpowiedzialności za swoje czyny. Porażająca kreacja zapadająca w pamięć.

„Mieszka we mnie diabeł” – śpiewał w jednym z utworów Skubas. Film Camposa w założeniu miał być mrocznym, poważnym dramatem o tym, że ze złem trzeba walczyć złem. Nierówny, ale bardzo intrygujący film z paroma wyrazistymi kreacjami wartymi uwagi.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Dom, który zbudował Jack

Lars von Trier – reżyser i prowokator, którego filmy podzieliły i nadal dzielą widownię. Wielki artysta, egotyk czy pretensjonalny grafoman? Ja nie miałem zbyt częstego kontaktu z twórczością kontrowersyjnego Duńczyka, więc to doświadczenie będzie odbierane inaczej. Na pewno wszystkich podzieli także najnowsze dzieło, czyli „Dom, który zbudował Jack”.

Kim jest Jack? Oprócz tego, że Amerykaninem? To inżynier z zacięciem architektonicznym, który chce zbudować dom. Poza tym, zabija ludzi, traktując to jako formę sztuki. Kiedy go poznajemy, jest trupem, a swoją historie opowiada swojemu przewodnikowi, niejakiemu Verge’owi. Poznajemy jego 5 z wybranych zbrodni dokonanych w ciągu 12 lat.

dom jacka1

Od razu powiem, że to nie będzie łatwa przeprawa. Jeśli spodziewacie się efekciarskich strzelanin, dynamicznej akcji, pomyliliście adresy. Reżysera nie interesuje tego typu gatunkowa naleciałość, choć wykorzystuje pewne elementy thrillera. Widać to w scenie drugiego morderstwa, gdzie bohater przed pojawieniem się policji chce wysprzątać dom z krwi czy próba wezwania pomocy przez kobietę zwaną Prostą. Jednak o wiele ważniejsza są tutaj dyskusje między Jackiem a Vergem. Tutaj przeplatane są fragmenty klasycznych dzieł sztuki (od obrazów po klasyczne dzieła architektury Greków i Rzymian), sceny przyrodnicze (opowieść o baranku i tygrysie) przez fragment archiwalnych kronik po fragmenty poprzednich dzieł Duńczyka. Ale te filozoficzne rozmowy potrafią zaintrygować tylko na samym początku. Bo im dalej w las, tym bardziej zaczyna się to wszystko wkręcać w stronę banalnego bełkotu, co dobitnie pokazuje epilog dziejący się w… piekle. Wykorzystywane chwyty (Jack z tabliczkami przy wozie, wpleciony fragment z muzyką Glenna Gloulda czy użycie muzyki klasyczno-sakralnej) też zaczynają się robić męczące.

dom jacka3

Najbardziej zaskakuje mnie tutaj obecność dużej dawki czarnego humoru. Wynika to zarówno z samych interakcji Jacka z resztą otoczenia. Czy tu chodzi o scenę z drugiego epizodu (rozmowa, gdzie Jack udaje policjanta, a potem agenta ubezpieczeniowego), docinki z Prostą czy przewożenia ciała, przywiązanym do auta (i ten deszcz). Same zbrodnie są pokazane w sposób bardzo stonowany, bez wylewania wiader krwi, odrywanych kończyn i tego typu atrakcji. Ale pojawiają się one nagle i gwałtownie jak pierwsze zabójstwo czy bardzo niepokojąca scena z rodziną w lesie. Te momenty potrafią uderzyć, mimo miejscami pretensjonalnego tonu.

dom jacka2

Wszystko na swoich barkach pod względem aktorskim trzyma Matt Dillon. Jego Jack to absolutny psychopata z obsesją na punkcie czystości. Bywa wycofany, by nagle zaatakować i eksplodować agresją, przez co potrafi zaintrygować. Nawet jeśli nie zgadzamy się z jego przekonaniami, związanymi z zabijaniem czy destrukcją. Partneruje mu bardzo wycofany i przez większość filmu nieobecny wizualnie Bruno Ganz jako Verge (powiedzmy sobie wprost – to Wergiliusz). Cała reszta zostaje zepchnięta do epizodów, chociaż bardzo zapadają w pamięć.

dom jacka4

Najlepiej „Dom, który zbudował Jack” sprawdza się, kiedy reżyser pozwala sobie na odrobinę smolistego humoru i poważnych temat pokazuje z dystansem. Ale kiedy idzie w poważne rejony, bywa pretensjonalny i może zmęczyć, przez co trudno jednoznacznie ocenić. Niemniej jest to bardzo pociągające doświadczenie.

7/10

Radosław Ostrowski

Tajemnice Silver Lake

Los Angeles – miasto, gdzie byliśmy multum razy w różnego rodzaju filmach, powieściach oraz gier komputerowych. Taka też jest dzielnica Silver Lake, gdzie mieszkają ludzie z raczej wyższych sfer. Ale wyjątkiem od tej reguły jest Sam – młody chłopak, który nie ma pracy, lubi stare filmy, teorie spiskowe oraz jaranie zioła. I jeszcze podglądactwo sąsiadki, chodzącej prawie na golasa. A że ma czynsz do spłacenia, nieważne. Wszystko zmienia kiedy pojawia się nowa znajoma, Sarah i może będzie z tego coś więcej. Ale następnego dnia dziewczyna kompletnie znika. I nasz Sam, chcąc nie chcąc, zaczyna bawić się w detektywa.

silver lake1

David Robert Mitchell przykuł uwagę wszystkich widzów horrorem „Coś za mną chodzi”. Ale tym razem nasz filmowiec postanowił spróbować innego gatunku. Sama historia zapowiada się jak coś w stylu kina noir, tylko we współczesnej rzeczywistości. Wszystkie elementy się zgadzają: femme fatale, prywatny detektyw (powiedzmy), tajemnicze spiski oraz miasto, będące labiryntem. Ale reżyser postanowił zagrać wszystkim na nosie, bo śledztwo zostaje zepchnięte na bardzo dalekim planie. Bo wydarzeń jest tutaj mnóstwo: tajemniczy zabójca psów, zaginięcie pewnego biznesmena, tajemnicze imprezy z psychodelicznymi zespołami. A w to wszystko wplątuje się nasz lekko zjarany detektyw-amator. Jeśli wam się zaczęło kojarzyć z „Wadą ukrytą”, to jesteście na właściwym tropie. Z jedną małą różnicą: u Paula Thomasa Andersona łatwiej było czerpać frajdę, zaś Mitchell coraz bardziej zaczyna przeginać z absurdem.

silver lake2

Realizacyjnie tutaj film mocno czerpie inspirację Alfredem Hitchcockiem (warstwa muzyczna, motyw podglądactwa) oraz Brianem De Palmą (praca kamery, kolorystyka), tylko bardziej na kwasie. Całość zaczyna się coraz bardziej plątać, tropy coraz bardziej prowadzą donikąd, a parę wątków nie zostaje wyjaśnionych (zabójca psów). By jeszcze bardziej wszystko pogmatwać pojawiają się sceny oniryczne, gdzie ludzie zaczynają szczekać oraz masa wariackich teorii spiskowych – puszczanie piosenek od tyłu (bo wszystkie utwory zawierają zaszyfrowaną wiadomość), doszukiwanie przekazu podprogowego w reklamach, szerokie popkulturowe tropy, plakaty, stare filmy, żądza nieśmiertelności oraz próba zdobycia bogatego mężulka. A że całość trwa prawie dwie i pół godziny, poczucie zmęczenia, dezorientacji, chaosu zaczyna się nasilać. Wielu z was zapewne odpadnie w trakcie seansu, a próby posklejania wszystkich elementów do kupy nie daje odpowiedzi na wszystkie pytania.

silver lake3

Powiem szczerze, że mam bardzo mieszane uczucia. Trudno się przyczepić do realizacji (zdjęcia i muzyka cudne), ale fabuła kompletnie mnie nie zaangażowała. Jest kilka bardzo mocnych scen – na bank zapamiętam spotkanie z songwriterem, mocno obdzierająca popkulturę czy pobicie dzieciaków rozrabiających na ulicy – i dość ekscentrycznych postaci, jednak to wszystko wywołało tylko mętlik oraz dezorientację. Być może spróbuje jeszcze raz wejść do tej nory i wyłuskać coś więcej. Ale nie jestem w stanie nic obiecać.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Paterno

Kim jest Joe Paterno? To jeden z najaktywniejszych trenerów ligi uniwersyteckiej, pracujący od ponad 60 lat w szkole Penn State. Jednak jego ostatni, 66 sezon miał odbić się na jego karierze najmocniej. 29 października 2011 Paterno wygrywa 409 mecz w swojej karierze, co robi imponujące wrażenie, ale niecały tydzień po meczu wybucha prawdziwa bomba – były asystent trenera, Jerry Sadursky został oskarżony o molestowanie seksualne 8 chłopców. Dziennikarka lokalnej gazety, Sara Ganim, próbuje dalej śledzić sprawę.

paterno1

Barry Levinson ostatnimi czasy łapie wiatr w żagle, dzięki współpracy z telewizją HBO. „Paterno” potwierdza tą tezę, a reżyser opowiada o jednym z największych skandali pedofilskich ostatnich lat. Ale twórcy prowadzą swoją narrację dwutorowo: z perspektywy dziennikarki oraz samego Paterno, skupiając się na dwóch tygodniach. Levinson wprowadza retrospekcje, miesza wątki, mnoży postacie, ale jednocześnie wszystko jest bardzo czytelne. Ale czy to oznacza, że wiemy wszystko w tej kwestii? Dlaczego w 2001 roku nie powiadomiono policji? Czemu próbowano zamieść pod dywan? Ale na najważniejsze pytanie, czyli czy Paterno wiedział odpowiedź nie jest wcale taka prosta. Skąd ten wniosek? Im dalej poznajemy całą historię, zdarzenia i fakty, coraz bardziej wszystko zaczyna przybierać kolor szary. Jest wiele sprzeczności (brak rozmowy członków z ofiarą, braki pamięci i szok, z drugiej maile mówiące, że Paterno był na bieżąco informowany, próba pozbycia się odpowiedzialności), a sam Paterno sprawia wrażenie zagubionego dziecka, pionka pozbawionego głosu w obawie, że może jeszcze bardziej zaszkodzić. Z drugiej strony jest ofiara (Aaron), traktowany tylko przez dziennikarkę oraz osoby z opieki społecznej poważnie, bez osądzania, szczucia i straszenia.

paterno2

Levinson bardzo zręcznie stosuje montaż oraz kolorystykę. Retrospekcję związane z rozmowami głównych graczy tej historii wyglądają jak stare fotografia, pełne światła, wręcz stonowane. Z kolei szybkie cięcia (czytanie aktu oskarżenia czy momenty wywołujące mętlik w głowie trenera) jeszcze bardziej podkręcają klimat tajemnicy, niejasności, potęgowany przez niepokojącą muzykę. Ale ostatnie kadry (rozmowa dziennikarki przez telefon) wprawią w konsternację, pozbawiając kropki nad i.

paterno3

„Paterno” nie byłby tak świetnym filmem, gdyby nie wracający do wielkiej dyspozycji Al Pacino. Aktor znakomicie pokazuje zagubienie oraz mętlik w głowie trenera, który jest bardziej skupiony na swojej pracy trenerskiej niż na czymkolwiek innym. Ale jednocześnie jest przekonany o swojej pozycji i sile, ciągle oddany drużynie oraz szkole, traktowany przez uczniów jak Bóg. Tak zniuansowanego Pacino chciałoby się oglądać jak najczęściej, żeby zapomnieć o takiej „wybitnej” roli z „M jak morderca”. Gwiazdor zmiótł pozostałych aktorów z powierzchni ziemi, że choćby nie wiadomo jak się starali (a starają się bardzo), nie są w stanie odwrócić od niego uwagi. Nie można nie wspomnieć Riley Keough (dziennikarka Ganim), Petera Jacobsena (naczelny gazety, David Newhouse) czy świetnego Bena Cooka (bardzo wycofany Aaron – ofiara Sadursky’ego), którzy również tworzą wyraziste postacie.

paterno4

„Paterno”, mimo pozornie sięgania po temat, mający tylko wywołać kontrowersje, prowokuje do pytań. O odpowiedzialność, moralność i kwestię komu tak naprawdę można dziś ufać. Bo jeśli najbliższy przyjaciel czy współpracownik jest pedofilem, to czy mógłbyś dać pod opiekę swoje dzieci? Jakkolwiek pomyślimy o tytułowym bohaterze i jego czynach (nie wiedział, nie chciał wiedzieć, zrobił ile trzeba, a może za mało), zawsze będzie go stawiać w złym świetle. Poza tym, to znakomite kino.

8/10

Radosław Ostrowski

Logan Lucky

Poznajcie braci Logan, którzy mieszkają w jakimś wygwizdowie gdzieś w Zachodniej Wirginii. I nie są oni spokrewnieni z TYM Logan aka Wolverine. Jimmy pracuje jako górnik w robotach fizycznych, kuleje na jedną nogę oraz próbuje utrzymać kontakt z córką, którą wychowuje jego była żona. Poza tym został zwolniony z pracy.  Z kolei Clyde walczył na wojnie, co przyniosło mu stratę dłoni i obecnie pracuje jako barman w knajpie. Dodatkowo ich cała rodzina jest „naznaczona” klątwą. Ale w końcu Jimmy ma plan na poprawę sytuacji – skok na tor wyścigowy NASCAR. Trzeba tylko zebrać zespół i zrealizować każdy element układanki.

lucky_logan1

Pamiętacie, jak Steven Soderbergh pięć lat temu się zarzekał, że nie nakręci więcej filmów i skupi się na pracy dla telewizji? Skłamał albo po prostu nie wytrzymał i musiał wrócić. „Lucky Logan” wydaje się takim typowym heist movie, gdzie mamy grupę ludzi przygotowujących duży skok na wielką kasę. Czuć tutaj mocno ducha „Ocean’s Eleven”, co jest na pewno zasługą pewnej i stylowej realizacji oraz eleganckiej muzyki jakby żywcem wziętej z lat 60. i 70. Z nieśmiertelnym Johnem Denverem oraz Credence Clearwater Revival na czele. Ale reżyser jest troszkę za sprytny, by skupić się tylko na kryminalne intrydze. Bo próbuje się skupić także na pokazaniu życia na prowincji oraz portrecie bohaterów, których marzenia nigdy nie miały zostać spełnione. Pozornie takie scenki poboczne (konkurs na Mała Miss Virginii, spotkania z córką czy wyścig NASCAR) mogą wydawać się odciągające od całej intrygi. Jednak to wszystko jest bardzo sprawnie poprowadzoną układanką, gdzie każdy detal ma znaczenie.

lucky_logan2

Jestem pod dużym wrażeniem pracy kamery – pozornie statycznej, opartej na długich kadrach oraz bardzo dobrym montażu, podbijającego rytm całych wydarzeń. Klimatyczna muzyka współgra idealnie ze sposobem realizacji, jakby żywcem wziętej z lat 70. Nie mogło zabraknąć pewnych drobnych komplikacji, finałowej wolty pokazującej skąd dochodzi do zmiany, bez zgrzytu, fałszu, ale za to z humorem (bomba czy bunt w więzieniu oraz reakcje naczelnika – perełki) czy nawet wzruszeniem (występ córeczki podczas konkursu).

lucky_logan3

Za to Soderbergh ma dobrą rękę do obsady, która daje z siebie wiele. Kolejny raz zaskakuje Channing Tatum (może to zasługa tej brody) jako Jimmy – prosty facet z dobrym sercem, zmuszony do przejścia na ciemną stronę życia. Trudno nie polubić takiego prostego faceta. Partneruje mu Adam Driver jako brat i czuć chemię oraz silne więzi między nimi. I jeszcze ten akcent, co brzmi cudnie. Ale i tak film bezczelnie kradnie Daniel Craig jako spec od eksplozji Joe Bang. Sam widok aktora w tlenionych włosach, lekko przypakowany i mający dużo luzu wobec całej reszty daje ogromną frajdę. Nawet drobne epizody Katherine Waterston (lekarka), Sebastiana Stana (kierowca rajdowy)  czy Hilary Swank (agentka FBI) są małymi wisienkami na torcie.

lucky_logan4

Czy „Lucky Logan” może mierzyć się z „Ocean’s Eleven” oraz jego sequelami? Myślę, że tak. To najbardziej komercyjny film Soderbergha jaki widziałem, ale jednocześnie posiadający jego własny styl wizualny. Inteligentnie poprowadzony, wodzący za nos daje nie tylko świetną rozrywkę, ale i pokazuje troszkę inne oblicze Ameryki.

8/10

Radosław Ostrowski

To przychodzi po zmroku

Głównymi bohaterami tego filmu jest rodzina mieszkająca gdzieś w leśnej chacie. Mąż z żoną (Paul i Sarah) oraz 17-letnim synem (Travis), psem i teściem zarażonym paskudną, roznoszącą się chorobą. Gdy ich poznajemy starszy pan zaczyna coraz mniej przypominać siebie, więc musi umrzeć. Ale spokojną egzystencję familii zmienia obecność mężczyzny, szukającego jedzenia dla rodziny. Paul decyduje się sprowadzić resztę rodziny Willa do siebie.

po_zmroku1

Nie brzmi to zbyt ciekawe jak na fabułę horroru. Ale reżyser Trey Edward Shults postanowił zrobić film kompletnie niepasujący do konwencji kina grozy. Bardziej jest to psychologiczny thriller, skupiającym się na lękach świata w stanie rozpadu. Jakaś postapokalipsa znana choćby z gry „The Last of Us”, gdzie najbardziej boimy się nie tylko tego, czego nie widać, ale całego otoczenia. Zawsze trzeba było być przygotowanym, uzbrojonym w broń, nie zostawiać nigdy otwartych drzwi. Poczucie paranoi, każdy obcy jest traktowany jako zagrożenie, udaje się zbudować za pomocą ciasnych korytarzy, niemal kompletnego mroku, oszczędnego oświetlenia. A żeby było jeszcze ciekawiej, historię poznajemy z perspektywy Travisa. Dla niego powinien to być czas, w którym poznaje dziewuchy, kończy collage i spędza więcej czasu z rówieśnikami, ale zamiast tego, musi pilnować bezpieczeństwa, nosić maskę na zewnątrz i rękawiczki, by się nie zarazić. By jeszcze bardziej namieszać we łbie, chłopak ma niepokojące koszmary. I to mocno miesza w głowie.

po_zmroku2

Reżyser pamięta o tym, by podkręcić napięcie (pojawienie się intruza, strzelanina, zaginiecie psa), ale jednocześnie bardzo wolne tempo działa osłabiająco. Do tego jeszcze majaki Travisa wywołują totalną dezorientację, mając na celu tylko dokonania finałowej wolty. Sama historia nie jest tutaj najważniejsza i parę razy było mi wszystko jedno, co się działo na ekranie. Wnioski o przekraczaniu granic oraz tego, do czego można dopuścić, by chronić najbliższych są bardzo oczywiste i to ogromny minus.

po_zmroku3

Mimo, że realizacja jest pierwszorzędna (bardzo mroczne zdjęcia, nerwowa muzyka), a do aktorów ze świetnym Joelem Edgertonem na czele nie można mieć żadnych zastrzeżeń, to film był dla mnie zbyt hermetyczny i nie dałem się wciągnąć w tą tajemnicę. Troszkę żałuję, bo punkt wyjścia dawał ogromne pole do popisu i mogło wyjść z tego mocne kino.

6,5/10

Radosław Ostrowski