Flash

Chyba żadna superbohaterska produkcja w ostatnich 3-4 latach nie miała tak pod górkę jak solowy film o Flashu. Długie prace nad scenariuszem, zmiany zarządu, dokrętki, grający główną rolę Ezra Miller robiący jakieś pojebane akcje i mocno niszczący swoją reputację, a także nie pomagający marketingowo, większe koszty produkcji – smród ciągnął się za tym „dziełem”, że dla Warnera stał się gorącym kartoflem. Zwłaszcza, że doszło do kolejnej roszady w studiu i wśród ludzi od spraw DC, więc to ostatni etap przed nowymi produkcjami, tym razem z producenckim wsparciem Jamesa Gunna. Więc jaki ostatecznie jest film Andy’ego Muschettiego? Trochę chaotyczny i pokręcony, ALE… Po kolei.

Skupiamy się całkowicie na Barrym Allenie (osławiony Ezra Miller) aka Flashu, czyli supermocą jest zasuwanie szybciej niż Usain Bolt i wszyscy lekkoatleci razem wzięci (niczym A-Train aka Pospieszny z „The Boys”). Kiedy Batman oraz reszta Ligi Sprawiedliwości zajęta jest zajmowaniem się grubymi rybami i WIELKIM SYFEM, Barry zajmuje się troszkę mniejszym kalibrem typu zawalenie się szpitala. A poza tym jest bardzo wycofanym outsiderem, który pracuje w kryminalistyce (analiza dowodów) i życia prywatno-towarzyskiego nie posiada. I nie może pogodzić się z jedną rzeczą: śmiercią matki oraz oskarżeniem o tę zbrodnię ojca. Przypadkiem Flash odkrywa, iż jest w stanie tak szybko biec, że… może się cofać w czasie.

I chyba się zaczynać domyślać, co się stanie – pod warunkiem, że oglądaliście „Powrót do przyszłości”. Cofa się w czasie, jednak podczas powrotu do siebie, wpada w alternatywną linię czasową. Co to oznacza? Że jest go dwóch, nawiązuje z nim interakcję, co doprowadza do zaburzenia continuum czasoprzestrzennego. Mało wam? Może i oboje rodzice żyją, ALE „nasz” Barry traci swoje moce (wskutek pewnego działania), superherosi z supermocami nie istnieją, a jakby mało było problemów, przylatuje generał Zod (Michael Shannon) i chce rozwalić Ziemię. MASAKRA.

Więc zrobił się chaos, zaś Flashów 2-óch musi opanować cała sytuację. Tak jak reżyser próbuje opanować całą tą historię, która też wydaje się chaotyczna. Skoro jednak mamy podróżowanie w czasie i demolowanie przeszłości oraz przyszłości, nie mogło być inaczej. Ku mojemu zaskoczeniu sama historia jest bardzo zgrabnie opowiedziana, choć miejscami jest przewidywalna. Miejscami, bo jest tu kilka zaskoczeń i twistów, ale najbardziej zaskoczyły mnie dwie rzeczy.

Po pierwsze, to jak bardzo działa humor. Zwłaszcza, kiedy mamy na ekranie dwóch Barrych, co powinno być męczące, irytujące i działające na nerwy. Szczególnie w podwójnej dawce. Jednak dynamika między tą dwójką, gdzie „nasz” Barry jest o wiele dojrzalszy i poważniejszy, zaś drugi jest… niczym królik z reklam baterii to prawdziwe paliwo tego filmu. To jak się próbują dogadać, jeden próbuje być mentorem dla drugiego wciągało. Tak samo jak odnalezienie się w tej „nowej” rzeczywistości. Drugą rzeczą było pojawienie się Batmana, do którego powrócił Michael Keaton. Czyli to, czym ten film był promowany i reklamowany. I jest on absolutnie fantastyczny, wchodząc po latach z taką łatwością, jakby nie minęło ponad 30 lat odkąd nałożył strój Mrocznego Rycerza. ALE nie odwraca uwagi od głównego bohatera i jego problemów, tylko stanowi bardzo mocne wsparcie na drugim planie. Nawet wkroczenie tematu Danny’ego Elfmana pasuje tu idealnie, nie wywołując zgrzytów.

Niemniej jest tu kilka problemów. Największym jest bardzo nierówna jakość efektów specjalnych, których jest wręcz za dużo. O ile w scenach akcji (ze spowolnieniem czasu przez Flasha) są przyzwoite, zaś praca kamery miejscami zapiera dech, to głównie przy naparzaniu się w slow-motion (pierwsze wkroczenie Supergirl w Rosji czy pościg Batmana-Afflecka za bandziorem) widać, iż postacie są robione komputerowo. Tak samo w momentach jak Flash jest takiej kuli, gdzie są wydarzenia z przeszłości – sam koncept jest ciekawy, ale wykonanie jest ciężkie do oglądania. Tam postacie wyglądają jakby były z plasteliny. Po tylu latach post-produkcji (i takim budżecie) liczyłem na coś lepszego.

Drugim problemem była dla mnie Supergirl. Żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie mam nic ani do postaci, ani do grającej ją Sashy Calle. Problem z nią mam taki, że pojawia się zbyt późno w całej historii, przez co nie poznałem jej zbyt dobrze. Jej przemiany od wystraszonej i pełnej gniewu dziewczyny po stającej po stronie dobra wojowniczki jest poprowadzona za szybko. No i mój trzeci problem, czyli absolutnie niewykorzystany Michael Shannon w roli Zoda. Wydaje się tu kompletnie niepotrzebny, wypowiada parę zdań jakie mówi typowy antagonista i mówi je jeszcze tak, jakby w ogóle mu się nie chciało. Jak można w ogóle zrobić coś takiego? Za takie coś posłałbym parę osób na galerę albo pozbawiłbym życia w możliwie najmniej humanitarny sposób.

Nie jest to najlepszy film superbohaterski jak twierdzi James Gunn, ani nawet najlepsze dzieło DC ostatnich lat. Jest na pewno wiele lepszy niż się spodziewałem i przez większość czasu dostarcza masę frajdy, a także działa emocjonalnie. Bez chodzenia na skróty ani na łatwiznę. Nie bez wad, ale ma w sobie tyle serca i energii, że warto mu dać szansę.

7/10

Radosław Ostrowski

Człowiek, który zabił Hitlera i Wielką Stopę

Tytuł tego filmu rzuca się w oczy, czy się to komuś podoba, czy nie. I wiele osób już sobie wyobrażało (w tym i ja), że będzie to jakieś zwariowane, zakręcone kino klasy B w stylu „Iron Sky” czy jakiegoś innego „Kung Fury”. Tylko, że debiut Roberta Krzykowskiego idzie w zupełnie inną stronę niż można się było tego spodziewać. Ale po kolei.

czlowiek, ktory zabil hitlera1

Poznajcie Calvina Barra – na pozór wydaje się zwyczajnym, starszym panem z wąsami oraz przyprószonymi włosami. Mieszka sam, prowadzi spokojne życie emeryta i w zasadzie na nic już specjalnie nie czeka. Problem w tym, że nasz bohater skrywa głęboko tajemnicę. W czasie wojny dokonał (na zlecenie rządu) zabójstwa Adolfa Hitlera, co zostało utajnione przez obie strony konfliktu. Ale rząd znowu prosi mężczyznę o wykonanie trudnego zadania. W okolicy panoszy się Wielka Stopa, która roznosi śmiertelnie groźną chorobą, zaś Barr – jako nieliczny jest odporny na chorobę – jest jedyną nadzieją na zabicie monstrum.

czlowiek, ktory zabil hitlera2

Może i opis fabuły brzmi jak coś szalonego i niepoważnego, to jednak reżyser idzie w stronę czysto kampowego, niepoważnego kina. Ale „Człowiek, który zabił…” jest przede wszystkim dramatem skupionym na Barrze – zmęczonym, troszkę zgorzkniałym człowiekiem, który nie jest dumny z tego, co zrobił, choć wydaje się być traktowany niczym mityczny heros przez ludzi władzy. Jednak to miało pewną cenę w postaci zerwania kontaktów, rozstania z ówczesną dziewczyną, zgorzknieniem. Przeplatanka retrospekcji z teraźniejszością działa tutaj dobrze, mieszając ze sobą klimat przygody, akcji i melancholii. To się powinno gryźć i nawzajem wykluczać, lecz jakimś dziwnym cudem zazębia się w spójną całość. Nie brakuje akcji (zamach na Hitlera wzięty z niemal jakiegoś wariackiego kina szpiegowskiego – zrobienie broni to jakieś wariactwo czy atak na złodziei), pięknych kadrów (widok martwej strefy i polowanie na Wielką Stopę) oraz surviwalowej walki (ostatnie pół godziny).

czlowiek, ktory zabil hitlera3

Do tego trudno przyczepić się do filmu pod względem realizacyjnym. Zgrabnie odtwarza zarówno okres przedwojenny oraz realia lat 70. (sprzęt wojskowy), do tego muzyka też odpowiednio buduje nastrój, ale jest też odpowiednio epicka. No i sam stwór stworzony przy pomocy legendarnego Douglasa Trumbulla (tworzył efekty specjalne m.in. do „Blade Runnera” czy „2001: Odysei kosmicznej”), sprawiający wrażenie niezłomnej bestii.

czlowiek, ktory zabil hitlera4

Jednak to wszystko by nie zadziałało, gdyby nie grający główną rolę Sam Elliott (i będący jego młodszym wcieleniem Aidan Turner) – bardzo wycofany, małomówny, ale mający w sobie sporo siły oraz determinację i wiele demonów do pokonania. Jest to bardzo złożona postać, choć na pierwszy rzut oka nie wygląda. Swoje robi też solidny Ron Livingston jako agent FBI oraz Caitlin Fitzgerald jako miłość Calvina.

Choć tytuł zapowiadał coś zwariowanego, film Krzykowskiego tylko ociera się o kino campowe, stając się pełnokrwistym dramatem psychologicznym z miejscami odjechanymi pomysłami realizacyjnymi. Powinno się to gryźć ze sobą, ale reżyserowi udaje się stworzyć spójne, intrygujące kino. Mam dziwne wrażenie, że jeszcze o reżyserze usłyszymy.

7/10

Radosław Ostrowski

Tully

Wydaje się, że temat macierzyństwa już został porządnie wyeksplorowany przez filmowców. Ale Jason Reitman do spółki ze scenarzystką Diablo Cody pokazał, iż to nie do końca prawda. Cała historia obraca się wokół Marlo – kobiecie powoli wchodzącej w wiek średni, z dwójką dzieci (jedno z nich,  Jonah, jest atypowe) oraz trzecim w drodze. Nie trzeba być geniuszem, że poród wywraca całe życie do góry nogami. Dzieciak (o wdzięcznym imieniu Mia) nie jest w stanie dać spokoju, zaś mąż próbuje jakoś wesprzeć kobietę, ale praca dość mocno męczy. Wtedy brat Marlo decyduje się wynająć dla niej nocną nianię – osobę opiekującą się dzieckiem w nocy, pozwalając odpocząć oraz wyspać. Obecność Tully dokonuje dość intrygujących zmian.

tully1

Reitman jest na tyle ciekawym reżyserem, że ciągle próbuje pokazać pozornie znane tematy w mniej oczywisty sposób. Tutaj mamy kwestię macierzyństwa, powszechnie uważane za najlepszą rzecz w życiu każdej kobiety (oprócz zakonnic). Ale mało kto mówi i wspomina, jak bardzo potrafi zmęczyć, mimo bycia supermamą. Pokazuje to świetnie zmontowana sklejka, gdzie mamy Marlo co noc idącą do niemowlaka, zmienia mu pieluszkę, produkuje mleko, karmi dziecko, by pójść spać. I tak przez kilka dni, tygodni, nawet miesięcy. Jakim cudem nasza bohaterka jeszcze nie zamieniła się we wrak człowieka? Reżyser przygląda się naszej Marlo, a kiedy pojawia się Tully, film nagle zaczyna odlatywać i dzieją się rzeczy, których nie umiałem wytłumaczyć. Nagle cała kuchnia jest posprzątana, pojawiają się wypieki z ciastek, zaś Marlo zaczyna znajdować czas dla siebie. Kim jest ta laska, która sprawia wrażenie wszechwiedzącej? Powiedzmy, że rozwiązanie mnie nie zaskoczyło, jednak wspólne sceny rozmów Marlo z Tully potrafiły parę razy mnie zaskoczyć nie tylko szczerością, humorem, ale też stawiając pewne pytania. Jak mimo bycia matką, nadal znaleźć czas na siebie i czerpać radość z życia, a nie tylko widzieć ciężar związany z wychowywaniem, jaki przygniata. I po potrafi zmusić do myślenia.

tully2

Sama konstrukcja tego filmu wydaje się pewnym zbiorem scenek, których pewne wątki nie zostają w pełni rozwinięte. Kwestia nowej szkoły dla atypowego syna, sugerowany trójkącik, mocno popsuta relacja Marlo z bratem – te wątki sprawiają wrażenie patchworka, który ma tak naprawdę pokazać kolejne warstwy i problemy, z jakimi musi zmierzyć się nasza bohaterka. Ale mimo tego pomieszania z poplątaniem, ogląda się to z niemałą satysfakcją.

tully3

To wszystko tak naprawdę działa dzięki dwóm rewelacyjną kreacjom: Charlize Theron oraz Mackenzie Davis. Pierwsza w roli Marlo kompletnie zaskakuje, mocno odcinając się od swojego wizerunku. Pozbawiona hollywoodzkiego blichtru aktorka bardzo naturalnie wypada w roli kobiety, która z jednej strony jest wyrozumiała żona oraz kochająca matka, choć z drugiej strony sprawia wrażenie troszkę zmęczonej całodobową pracą jako rodzic. Z kolei Davis to postać pozornie dziwaczna: wygląda jak jakaś małolata świeżo po studiach, a jednocześnie serwuje teksty godne jakiegoś terapeuty lub osobistego trenera, mając umiejętności godne perfekcyjnej pani domu. I ta więź między tą dwójką wydaje się być najmocniejszym punktem tego dzieła.

Reitman nadal trzyma się kina niezależnego w duchu, ale „Tully” nie do końca mnie powaliła. Być może ta nietypowa narracja mnie odstraszyła, niemniej świetne dialogi oraz aktorstwo są w stanie przyciągnąć uwagę do końca. Nawet mimo poczucia pewnego niedosytu, seans nie będzie czasem straconym.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Szczęściarz

Rzadko zdarza się osiągnąć 90 lat i nadal być sprawnym fizycznie, zachowującym świeżą energię. Taki szczęściarzem jest Lucky – bardzo starszy pan, co mieszka sam, pali za dwóch i jego rozkład dnia w większości wygląda tak samo: poranna gimnastyka, wizyta w kawiarni, sklepie z papierosami, by wieczorem zajść do baru. Rutyna dnia codziennego, aż pewnego dnia upada. Tak zwyczajnie, bez przyczyny, a badania nic nie wykazują. I to zdarzenie zmusza Lucky‘ego do pewnych przemyśleń.

lucky1

Pewnie nie kojarzycie Johna Carrolla Lyncha? To jeden z takich charakterystycznych aktorów, co pojawiają się na krótką chwilę, zapada w pamięć ich twarz, lecz nazwisko już niekoniecznie. Grał m.in. w takich filmach jak „Zodiak”, „McImperium” czy serialu „Anatomia zbrodni”. „Lucky” to był jego debiut reżyserski, który jest takim bardzo spokojnym kinem obyczajowym. Nikt nigdzie się tu nie spieszy, wszystko wręcz płynie swoim rytmem. Czy to znaczy, że „Lucky” jest nudnym, nie ciekawym filmem? Absolutnie nie, bo w tym wszystkim jest pewien urok oraz magia. W zwykłych rozmowach, pozornie o niczym, jednak tak naprawdę dzieje się tu dużo. Każdy bohater (nawet drobny epizod) jest bardzo wyrazistą postacią – nieważne, czy to prawnik, weteran wojenny czy szefowa sklepu. Tych rozmów słucha się z przyjemnością, nie popadają w pretensjonalne filozofowanie, a nawet są okraszone odrobiną humoru (kwestia zaginionego… żółwia).

lucky2

Nawet te proste sceny (początek dnia Lucky’ego czy impreza urodzinowa) mają w sobie wiele ciepła oraz momentów chwytających zwyczajnie za serce. Nie ważne czy mówimy o śpiewaniu „Volver” przez Lucky’ego w towarzystwie mariachi, rozmowach o prezydencie Roosevelcie czy dialogu o swoim dziecku. W tle przygrywa folkowo-westernowa muzyka, krajobrazy miejscami wyglądają jakby wzięte z Dzikiego Zachodu (co nie jest wadą), co tworzy fajny klimat. Reżyser prowadzi to bardzo delikatnie oraz spokojnie.

lucky3

Największą furorę robi Harry Dean Stanton, który bardzo rzadko grywał główne role w karierze. Tutaj w roli głównej magnetyzuje, choć jest to postać bardzo tajemnicza, o której nie wiemy zbyt wiele. Z czasem dostrzegamy w tej postaci kolejne fragmenty z życia samotnika, choć wiele rzeczy pozostaje zagadkowymi (rozmowy przez telefon). Ten aktor wystarczy, że pojawiał się na ekranie i już skupiał na siebie uwagę. Dla mnie film jednak ukradł David Lynch w roli Howarda, który okazuje się niezłym źródłem humoru, choć jeden jego monolog potrafi poruszyć jak diabli. Nie można też zapomnieć drobnych ról Toma Skeritta (weteran), Rona Livingstone’a (adwokat) czy Jamesa Darrena (Paulie), wnoszących wiele życia w tym filmie.

„Szczęściarz” okazał się pożegnaniem Harry’ego Deana Stantona z kinem i jednocześnie bardzo ciepłym, bezpretensjonalnym kinem obyczajowym. Po jego obejrzeniu – jakkolwiek to zabrzmi – poczujecie się lepiej i będziecie chcieli mieć tyle siły w sobie, co Lucky.

7/10 

Radosław Ostrowski