The Nightingale

Słowik jak wszyscy wiemy to ptak cudnie śpiewający i pięknie wyglądający. Jak kobieta. Ale jedno i drugie nie bardzo przepada za byciem uwięzionym. Nie inaczej jest z Claire – irlandzką kobietą, która trafiła w XIX wieku do Tasmanii. A był to czas, kiedy w tej brytyjskiej kolonii trafiali skazańcy wszelkich płci. Kobieta została wypuszczona z więzienia, gdzie trafiła za kradzież dzięki porucznikowi Hawkinsowi. Ten miał napisać jej list, dzięki któremu mogłaby swobodnie przebywać, jednak odwleka sprawę i traktuje Claire jak swoją własność. To bardzo nie podoba się mężowi kobiety, doprowadzając do ostrej awantury oraz braku awansu dla oficera. Ten z zemsty zabija mężczyzna oraz niedawno urodzone dziecko razem z dwoma żołnierzami, gwałcą ją oraz ciężko poturbowaną zostawiają w buszu. Co pozostaje Claire do zrobienia? Jedna, oczywista rzecz – zemsta, w czym ma jej pomóc rdzenny przewodnik Billy, który nie zna jej motywacji. Oboje wyruszają w pościg za Anglikami.

Pochodząca z Australii reżyser Jennifer Kent zwróciła na siebie uwagę horrorem „Babadook” w 2014 roku. „The Nightingale” to drugi film w dorobku reżyserki i potwierdza, że warto uważniej przyglądać się tej twórczyni. Tutaj jest to mieszanka filmu historycznego z thrillerem i kinem zemsty. Ale nie spodziewajcie się czegoś w stylu „Johna Wicka” czy popisów a’la Charlize Theron. Czyli co, mamy wolnego snuja z żółwim tempem, doprowadzającego do wczesnego zaśnięcia? Na szczęście nie. Kent spokojnie opowiada swoją historię, tylko pozornie chłodną i z masą statycznych ujęć. Jednak w środku widać, że się tam pod skórą gotuje. Samo wprowadzenie trwa ponad 30 minut, kończąc się bardzo nieprzyjemną sceną gwałtu oraz morderstwa. Niby widziałem takich scen wiele, a ta wygląda zwyczajnie. Jednak czułem mocno dyskomfort, spotęgowany przez bardzo ciasne zdjęcia.

Sama historia zemsty dla reżyserki jest także pretekstem do pokazania historii Tasmanii oraz relacji między rdzennymi mieszkańcami a białymi ludźmi. Ci pierwsi zostali wypchnięci ze swoich domów, terenów łowieckich, stając się niejako niewolnikami. Robią za przewodników po swoim własnym kraju, niby są „cywilizowani” przez białych, a tak naprawdę tracą swoją tożsamość, język czy duchowe życie. A nawet tylko swoje życie – czy można dokonać większej podłości niż wywyższanie się nad innymi na niby swoim terenie? To jednak nie jako toczy się przy okazji pokazując sojusz dwójki outsiderów w nieprzyjaznym dla nich świecie. Nie brakuje tu zarówno onirycznych momentów, gdy bohaterkę prześladują koszmary jak i bardzo intensywnych, choć krótkich scen przemocy.

Ta intensywność wynika też z absolutnie rewelacyjnego aktorstwa. Odkryciem są tutaj Aisling Franciosi (Claire) oraz Baykali Ganambarr (Billy, przewodnik), którzy byli dla mnie kompletnie nieznani. Oboje niejako odrzuceni przez świat, początkowo niechętni i obcy, z czasem zaczynają się zbliżać (nie fizycznie). Ta więź była dla mnie prawdziwym paliwem, poprowadzona absolutnie bezbłędnie i są to role zasługujące na wszelkie nagrody. Ale największą niespodzianką był Sam Claffin jako porucznik Hawkins. Taki przystojny facet, a taki skurwysyn z krwi i kości, za wszelką cenę dążący do awansu. Tak obrzydliwego, odpychającego degenerata nie widziałem od bardzo dawna. I ta rola pokazuje inne, niespotykane predyspozycje tego aktora.

„Słowik” pokazuje jak rozwija się Jennifer Kent i jedno mogę wam powiedzieć – delikatnych filmów ta osoba robić nie będzie. Mocny, powalający i trzymający w napięciu do krwawego finału, przebijający debiut. Kolejny przykład pokazania niewygodnej przeszłości, pokazując do czego był (i nadal jest) zdolny biały człowiek.

8/10

Radosław Ostrowski

41 dni nadziei

Poznajcie Tami. To młoda dziewczyna, marząca tylko o jednym – podróżowaniu. Bez zatrzymywania się nigdzie na stałe. Jest rok 1983, a jesteśmy na Tahiti. I nasza dziewucha posiedziałaby sobie na tej wyspie jeszcze parę lat, ale pojawia się, a właściwie wpływa, On. Jest Anglikiem, samotnym żeglarzem, co przepłynął świat więcej razy niż ona. No i ma na imię Richard. Klasyczna miłość od pierwszego wejrzenia. I mogliby tak spokojnie siedzieć na tej wyspie, gdyby nie pewne zlecenie: dopłyniecie wynajętym okrętem do San Diego. Co może pójść nie tak? Pojawia się na drodze huragan, doprowadzając do poważnych zniszczeń.

adrift3

Kino z gatunku survival, gdzie mamy bohaterów w trudnej sytuacji pozornie wydaje się być łatwe i proste do realizacji. Ale najnowszy film Baltasara Kormakura pokazuje, że taśma zniesie wszystko, ale widz niekoniecznie. Oparte na faktach „Adrift” wydaje się bardzo znajome i oparte na sprawdzonych motywach: brak komunikacji, brak jedzenia, halucynacje. Do tego bardzo otwarta przestrzeń, czyli od groma wody oraz brak jakiegokolwiek kontaktu z resztą świata. Powinno się czuć zagrożenie oraz stawkę, tylko że to kompletnie mnie nie interesowało. Dlaczego? Scenarzyści popełnili jeden istotny błąd, przez który całe napięcie oraz dramat siadło. Sceny survivalowe, gdzie Tami z rannym Richardem próbują przeżyć są przeplatane ze scenami z przeszłości. Tego, jak się poznali, pierwsza randka, pierwszy taniec itd.

adrift1

I właśnie te przeskoki strasznie pozbawiały jakiegokolwiek klimatu. Ani to romantyczne (w założeniu), ani przerażające, ani trzymające w napięciu. Reżyser kompletnie nie jest w stanie przełamać tego stanu, zupełnie jakby mu związano ręce. Jest jeszcze jedna wolta, która na chwilę wybudziła mnie z tego znużenia, jednak zadziałało to tylko na dłuższą metę. Bronią się zdjęcia, za które odpowiada Robert Richardson, wyglądające pięknie. Także sam moment ataku huraganu robi spore wrażenie. Ale to wszystko za mało, by uznać ten film za udany.

adrift2

Sytuację próbuje ratować Shailene Woolley, budując pozornie typową rolę dla tego typu produkcji. To bardzo fizyczna rola, wymagająca siniaków, potłuczeń, wyczerpania oraz mieszanki uporu i zwątpienia. I to wszystko jest pokazane bez cienia fałszu, podnosząc troszkę ten film. Partnerujący jej Sam Claflin wypada całkiem przyzwoicie, chociaż kompletnie nie czułem chemii między nimi. Co też jest dość sporym problemem.

Czy warto w ogóle obejrzeć „Adrift”? To był film, po którym nie oczekiwałem zbyt wiele, a i tak byłem rozczarowany. Film pozbawiony własnego charakteru i tak nudny, że jakiekolwiek kadry z obrad sejmowych są przy tym thrillerem najwyższej próby.

4/10

Radosław Ostrowski

 

 

Klub dla wybrańców

Elity, ach te elity. Ludzie światli, inteligentni i mający spore wpływy – znajomości i finanse. Gdzie można spotkać takich ludzi, poza środowiskiem politycznym, ekonomicznym i społecznym? Oczywiście, na wyższych uczelniach takich jak Cambridge, Oxford czy Uniwersytet Warszawski 😉 Z tym ostatnim może przesadziłem, ale jaki kraj taka elita. Wróćmy do Oksfordu – właśnie tam spotykamy dwóch chłopaków, Alistaira Ryle’a oraz Milesa Richardsa. Obydwaj panowie zostają członkami elitarnego The Riot Club, który skupia najmądrzejszych i najodważniejszych studentów, a imprezy inicjacyjne przechodziły do legend.

riot_club1

Luźna historię tego klubu (naprawdę nie nazywał się Riot Club, tylko Bullington Club) postanowiła opowiedzieć duńska reżyserka Lone Scherfig, która po sukcesach w swoim kraju („Włoski dla początkujących”, „Wilbur chce się zabić”) przeniosła się do Wielkiej Brytanii. Na początku film możemy traktować jako historię hedonistycznych studentów, który postanawiają po raz ostatni zaszaleć. Wydaje się to całkiem niezłą komedię – etapy inicjacji mają w sobie coś z wygłupu (polanie się winem, odpowiadanie na pytania i popijanie alkoholu z… prezerwatywy), a humor jest dość rubaszny. Jednak niewinne zabawy i wygłupy mijają, gdy dochodzimy do punktu kulminacyjnego – kolacji w knajpie na obrzeżach miasta. Zazwyczaj takie imprezy kończyły się ostrą popijawą, demolką miejsca oraz seksem. Wtedy widzimy prawdziwą twarz chłopaków – ludzi uważających się za bezkarnych i myślących, że za pieniądze można wszystko załatwić (nieudana próba zamówienia prostytutki) oraz gardzący ludźmi z niższej pozycji społecznej. Alkohol się leje, hamulce puszczają i wtedy zdaje się poważny test dojrzałości. Problem w tym, ze wnioski serwowane przez panią reżyser (elita jest moralnie zdegenerowana, wszystko można załatwić za forsę) nie jest dla mnie niczym nowym, jednak w kulminacji emocje są tak mocne, że nie da się przejść obojętnie.

riot_club2

Ale „Klub…” potrafi skupić uwagę dzięki świetnym, młodym aktorom. Najbardziej błyszczą grający na kontraście Sam Claflin (Alistair) oraz Max Irons (Miles). Obydwaj są zafascynowani klubem Riota, jednak mocno się różnią. Ten pierwszy niemal całkowicie się angażuje, idąc po bandzie, o tyle ten drugi ma dość silny kręgosłup moralny, poddany testowi. Obydwaj płacą za to swoją cenę. Właściwie każdy członek klubu stanowi barwną postać (z wybornym Freddie Foxem jako prezesem), z którą na początku możemy sympatyzować, ale ta sympatia trwa do czasu. Kontrastem dla nich są panie, które jako jedyne stają się postaciami z wyraźnymi zasadami (tu błyszczy Holliday Granger jako Lauren, dziewczyna Milesa).

riot_club3

Nie brakuje tutaj cierpkiego oraz ironicznego humoru, jednak „Klub…” to mocny dramat z dość przewrotnym finałem. Udana obserwacja współczesnych elit, chociaż tylko brytyjskich. A może się mylę?

7/10

Radosław Ostrowski