Trauma

Ray Monroe właśnie wraca z żoną oraz córką od jej rodziców podczas Święta Dziękczynienia. Mówiąc krótko, wizyta nie była zbyt udana i wyczuwalne są spięcia między małżonkami. Podczas powrotu do domu dochodzi do wypadku – dziewczynka spada w przepaść na plac budowy i ma złamaną rękę. Udaje się małżonkom trafić do szpitala, gdzie mają zostać przeprowadzone badania. Żona idzie z córką, a mąż zostaje i idzie do motelu. Kiedy idzie jeszcze raz do szpitala okazuje się, że nikogo takiego nie było. Czyżby Ray miał jakieś urojenia, czy może ktoś coś tu ukrywa?

trauma1

Brad Anderson już pracował z Netflix tworząc zaskakująco dobry „Bejrut”. Na pierwszy rzut oka „Trauma” wydaje się być co najmniej intrygującym dreszczowcem. Niby motyw człowieka, który widzi jedno, a wmawia mu się drugie jest dość znany („Memento”, „Plan lotu”). Jednak wskoczenie na tory thrillera odbywa się mniej więcej w połowie dzieła. Wtedy nasz bohater zderzony zostaje z biurokracją (już podczas rejestracji mamy przedsmak), kiedy nikt mu nie wierzy, zaś wszelkie dowody działają na jego niekorzyść. I przez większość czasu można odnieść wrażenie, że idziemy w bardzo oczywiste tory: albo to jest jakiś większy spisek (podczas rejestracji padło pytanie m.in. o możliwość pośmiertnego pobrania organów), albo Ray’owi zwyczajnie mózg zwariował. I przez większość tego czasu reżyser zgrabnie lawiruje między tymi przypuszczeniami.

trauma2

Po drodze coraz bardziej zaczyna się nam mącić w głowie (jest podejrzenie morderstwa), by pod koniec całkiem nieźle zakończyć całość. I powiem, że troszkę się tego nie spodziewałem. Chociaż chwile przed wyjaśnieniem całej intrygi były troszkę zbyt efekciarskie. Cały ten włam do piwnicy z pistoletem oraz wybuchowe pokonanie lekarzy dla mnie było zbyt wielkim odlotem. Sama realizacja jest naprawdę niezła, głównie praca kamery oraz minimalistyczna muzyka sprawdzają się bez zarzutu.

trauma3

Aktorsko nie ma jakichś fajerwerków, a największe zadanie miał Sam Worthington w roli zagubionego i zdezorientowanego Raya. Wypada on naprawdę dobrze, a w jego oczach widać coraz bardziej nasilającą się desperację, upór oraz walkę, a także poczucie paranoi. Reszta aktorów wypada poprawnie ze Stephenem Tobolovsky’m oraz Adjoą Andoh na czele.

„Trauma” jest całkiem solidnym thrillerem, czerpiącym z dość ogranego motywu i dostarczającym odrobinkę rozrywki. Pod koniec potrafi odlecieć poza logikę i to może przeszkadzać, ale nie ma się czego wstydzić.

6/10

Radosław Ostrowski

Porwanie Heinekena

Alfred Heineken był jednym z największych potentatów przemysłu alkoholowego – zresztą piwa marki Heineken są dzisiaj równie cenione przez koneserów tego trunku. Jednak w 1983 roku człowiek ten został porwany razem z szoferem i zażądano za niego ponad 35 milionów guldenów okupu. O tej dziwnej sytuacji opowiada film Daniela Alfredsona z tego roku.

heineken1

Reżyser skupił się na grupie porywaczy, którzy decydują się na taki odważny krok. To było pięciu młodych biznesmenów, którzy mieli problem z firma, lokatorami swojej kamienicy oraz brakiem funduszy. Reżyser próbuje znaną historię opowiedzieć w sposób atrakcyjny i inteligentny, jednak wychodzi mu film chłodny, nudny i pozbawiony jakichkolwiek emocji. Niemożliwe? A jednak. Od momentu porwania, brak odzewu od policji wywołuje niepokojące czekanie na jakiekolwiek posunięcie. Nawet spory między porywaczami wydają się nudne i jałowe – kompletnie nic tu nie gra. Nawet scena odebrania okupu, odbicie porwanego przez policję czy pościg wywołują zwyczajne znużenie. Owszem, strona techniczna jest porządna, a scenografia i kostiumy oddają realia epoki, jednak to wszystko za mało, by skupić uwagę.

heineken2

Aktorsko też jest słabo. Mimo obecności na ekranie Anthony’ego Hopkinsa (Heineken), Jima Sturgesa (Cor) oraz Sama Worthingtona (Willem), żaden z nich nie wykorzystuje swoich umiejętności i zwyczajnie przynudzają, a ich bohaterowie są zwyczajnie nieciekawi. Co w przypadku każdego filmu jest zbrodnią niewybaczalną. Bo skoro nie interesują bohaterowie, to czemu miałoby nas obchodzi to, co się dzieje na ekranie?

„Porwanie Heinekena” nie jest filmem ani złym, ani dobrym. To zaledwie przeciętna produkcja, próbująca skupić uwagę znanymi nazwiskami, ale to tylko zmyłka i odwrócenie uwagi. Nie dajcie się nabrać.

5/10

Radosław Ostrowski

Cake

Grupy wsparcia w szpitalach służą, by pomagać innym ludziom wyjść z traumy na wskutek dramatycznych zdarzeń. Dla Claire Simmons czymś takim był wypadek, w którym straciła syna i sama mocno oberwała (chroniczny ból kręgosłupa). Od tej pory jej życie wydaje się puste i pozbawione jakiegokolwiek sensu. Wrażenie to potęguje samobójstwo jednej z członkiń grupy wsparcia – młoda Nina, która pozostawiła w żałobie męża oraz syna.

cake1

Dramat psychologiczny niejakiego Daniela Barnza pozornie może wydawać się jedną z tysiąca opowieści, gdzie mamy bohatera „trawiącego” własną traumę. I poniekąd tak jest – to zbiór scenek z życia Claire, która otoczyła się wewnętrznym murem, zamykając się od reszty świata. Unika kontaktu z byłym mężem, coraz bardziej pogrąża się w zgorzknieniu, odnosi się do innych z ironią oraz sarkazmem, świadomie zmierzając ku samozagładzie. Alkohol, leki, przypadkowy seks nie pozwalają stłumić tego bólu i odnaleźć sensu życia. Próby wyrwania się z tego letargu spełzają na niczym, jakby kompletnie na niczym nie zależało. I ten dramat ogląda się całkiem nieźle, choć taka luźna konstrukcja scenariusza zawsze mnie odpychała.

cake2

Sama słodko-gorzka tonacja byłaby dobrym kluczem, gdyby troszkę głębiej udało się „wejść” w umysł i psychikę Claire. Niby jest tam widoczny ból, gorycz i depresja, ale po pewnym czasie oglądanie kolejnych irracjonalnych zachowań bohaterki wywołuje znużenie. Chybiony jest też pomysł „nawiedzania”  przez ducha zmarłej Niny, co niepotrzebnie spłyca całość. Twórcy miotają się jak główna bohaterka, nie do końca wiedząc w jakim kierunku pójść i na której relacji się skupić – czy na byłym mężu, na wdowcu oraz jej synu czy na ciężko znoszącej ją gosposi Meksykanki. Dostajemy wszystkiego po trochu, a zakończenie (tylko pozornie) wydaje się szczęśliwe.

cake3

„Cake” trzyma się tak dobrze, co jest zasługą aktorki, po której nie spodziewałem się takiej kreacji. Jennifer Aniston w tym filmie to największa niespodzianka i skarb tego filmu, zawłaszczając każdą scenę, sytuację i zachowanie – od leżenia w samochodzie na cofniętym siedzeniu po kupno leków w Meksyku czy próbę samobójstwa na torach. Pozostali aktorzy, choć znani i doświadczeni (Felicity Huffman, Anna Kendrick czy William H. Macy) są tylko tłem dla jej popisu Aniston. Szkoda, że ekipa nie dorównała do jej poziomu, bo mógł być to dobry, a nawet świetny film.

6/10

Radosław Ostrowski