Dzień Matki

Polskie kino sensacyjne ostatnimi czasy jest w nie najlepszym stanie. Bo poza marnym Patrykiem Vegą i trochę lepszym Pasikowskim Władkiem, reszta albo jest całkiem przyzwoita („Jak zostałem gangsterem” Macieja Kawulskiego), albo słabo (produkcje Daniela Markiewicza – „Diablo. Gra o wszystko”, „Bartkowiak”, „Plan lekcji”). Teraz z tym gatunkiem postanowił się zmierzyć młody reżyser Mateusz Rakowicz.

Fabuła „Dnia matki” skupia się na Ninie (Agnieszka Grochowska) – uznanej za zmarłą byłą agentkę tajnych służb. Jest wycofana, zamknięta w sobie i prowadzi życie żywego trupa. Po co ta maskarada? Żeby chronić swojego biologicznego syna, który mieszka z rodziną zastępczą. Ku jej zaskoczeniu, 17-letni Maks (Adrian Delikta) zostaje uprowadzony. Podobno stoi za tym pewien serbski mafiozo, który chce się zemścić za śmierć ojca. I wykorzystuje do swoich celów młodego gangstera o ksywie Woltomierz, który macza palce we wszystkim – handlu narkotykami, ludźmi, praniu brudnych pieniędzy. Nina korzysta z pomocy dawnego kolegi z pracy – Igor (Dariusz Chojnacki).

Na papierze fabuła jak coś w stylu „Uprowadzonej”, gdzie Grochowska jest Liamem Neesonem, choć obiecywano coś a’la „John Wick”. Rakowicz, co już pokazał w debiutancko „Najmro”, ewidentnie stawia tu na styl. Kolory są mocne i nasycone, momentami wręcz jaskrawe, klimat troszkę wzięty z kina lat 90., ale przeniesiony do dzisiejszych czasów. Sama fabuła i intryga jest prosta jak konstrukcja cepa, ale nie po to się ogląda tego typu filmy. Tylko dla egzekucji, czyli mięsistych scen walenia sobie w mordę i/lub strzelania i wyrazistych bohaterów. Już sam początek zapowiada młóckę, gdy Nina idzie do sklepu po piwo. Wracając do domu widzi grupkę „narodowców” zaczepiających młodą kobietę. Zamiast przejść obojętnie i pójść do domu, kończy się to bójką z użyciem browarów (co za marnotrastwo alkoholu!!!).

Dalej nie brakuje kreatywnych momentów, z których najbardziej wybija się młócka w kuchni. Tutaj kamera niemal przyklejona jest do Niny, jedynie w zbliżeniach zwraca uwagę na detale i jest to świetnie zmontowane. W takich chwilach widać jak reżyser bawi się konwencją i odnajduje rytm. Nie brakuje tu małych twistów czy bardzo charakternego antagonisty (a właściwie to dwoje), których z pamięci nie da się wymazać. Nieważne, czy to absolutnie przejaskrawiony Woltomierz (szalony Szymon Wróblewski) czy piorąca brudne pieniądze dyplomatka ze wschodu (zaskakująca Jowita Budnik) – to mocne postacie, jakich dawno nie było i pasuje do tego, trochę campowego tonu.

Mnie się to podobało, ALE jest parę problemów. Po pierwsze, parę scen akcji nie ma tak mocnego uderzenia czy tempa, a nawet widać markowane ciosy. Po drugie, syn bohaterki jest dość irytujący, co na początku jeszcze jest zrozumiałe, bo znalazł się w sytuacji, która go przerasta. I nie może się odnaleźć, a jego relacja z matką (o której nic nie wiedział) jest szorstka, niełatwa. Ale budowanie więzi między tą dwójką jest trochę bardziej przyjmowane na słowo, przez co nie kupiłem tego. A po trzecie, gdzieś w połowie „Dzień matki” traci impet i gdzieś pod koniec zaczynał wracać do dawnego rytmu.

Wszystko na swoich barkach trzyma Agnieszka Grochowskiej, jakiej nigdy nie mieliśmy szansę zobaczyć. Nina to twarda, szorstka, wycofana emocjonalnie, z twardymi pięściami oraz… poczuciem pustki. A wszystko to pokazane z jednej strony oszczędnie, mową ciała, a z drugiej w scenach akcji wypada bardzo przyzwoicie. Świetnie wypada też Dariusz Chojnacki jako pomagający protagonistce (ale czy na pewno?) Igor. Bardzo przekonująco pokazuje pewną nerwowość, poczucie presji (mruczenie pod nosem, dziwaczny coś jakby śmiech) oraz dość niełatwą relację z nastoletnią córką. Film jednak skradła zaskakująca Jowita Budnik, cały czas mówiąca pa ruski, kompletnie nie do rozpoznania oraz równie jaskrawy Szymon „Woltomierz” Wróblewski.

„Dzień Matki” nie zrobił na mnie aż tak piorunującego wrażenia jak debiutancki „Najmro”, ale to kawałek całkiem niezłego kina. Czuć tu pasję, sercę oraz kilka ciekawych pomysłów inscenizacyjnych, jednak doszło do paru potknięć. Niemniej jest to krok w dobrym kierunku, zaś zakończenie zostawia otwartą furtkę na ciąg dalszy i szansę na lepszy sequel. Czego bym sobie bardzo życzył.

6,5/10

Radosław Ostrowski

#BringBackAlice

W zeszłym roku HBO Max ogłosiło, że więcej zagranicznych produkcji (z powodu obcinania kosztów) już nie powstanie. ALE w kwietniu premierę miał polski serial od… HBO Max. Jakim cudem? Prace nad nim były tak zaawansowane, że władze stacji zdecydowały o dokończeniu produkcji i premierze. BTW, tak samo będzie z drugim sezonem „Odwilży” (o tym jednak będzie innym razem). Ale teraz skupmy się na serialu w reżyserii Dawida Nickela.

Akcja toczy się w Gdańsku wśród uczniów elitarnego liceum im. Batorego. Tutaj chodziła też influencerka Alicja Stec (Helena Englert) – dziewczyna zaginęła bez śladu po tym, jak z kumplami poszła na imprezę na statku. Wyparowała i nikt nic nie wie. Świat poszedł do przodu, jej przyjaciele też. Aż tu nagle, po rok Alicja zostaje znaleziona. Ubrudzona, zdezorientowana, w szoku i – jak się okazuje – niczego nie pamięta. Ale jest ktoś, kto nie bardzo wierzy w zanik pamięci celebrytki. Niejaki Tomek Bielecki (Sebastian Dela), którego siostra zaginęła tego samego dnia, co Alicja. I tylko on wierzy, że te dwie sprawy są ze sobą powiązane.

Od razu uprzedzę wszelkie pytania: „#BringBackAlice” jest w założeniu thrillerem zbudowanym na tajemnicy. Z jednej strony dotyczy tego, co się w ciągu roku stało z naszą influencerką. Czy jej zniknięcie jest powiązane z drugą dziewczyną? A może to wszystko jest ustawką i utrata pamięci to jedna wielka mistyfikacja? Bo tak wierzą jej „przyjaciele”. Czemu to ostatnie słowo wziąłem w cudzysłów? Bo ta paczka znajomych: jej chłopak Michał (Marcel Opaliński), jej przyjaciółka Monika (Katarzyna Gałązka), szkolny diler Patryk (Bartłomiej Deklawa), spec od komputerów Janek (Vitalik Havryla) raczej nie sprawia wrażenia zadowolonych z „cudownego” powrotu. W końcu nic tak nie tworzy mocnych więzów jak tajemnica czy wspólna zbrodnia, czymkolwiek ona jest.

Nickel buduje ten znajomy (choćby z „Patointeligencji”) światek młodych ludzi ze szkoły, gdzie rodzice muszą być dziani. Wszystko jest takie sterylne, czyste i… fałszywe. No bo jakie ma być, gdzie liczy się „poza”, spełnia się bardziej plany swoich rodziców, co przyszłość przygotowali już dawno i myślą, że wszystko ujdzie im płazem. Ale wszystko zaczyna powoli niczym cebula odkrywać kolejną warstwę i (nawet jeśli przez chwilę) poznajemy bliżej tą dzieciarnię. Problem jednak w tym, że tak naprawdę to jest tylko (lub aż) tło dla całej tej gry między rzekomymi przyjaciółmi. Wszystko wydaje się umowne, jednak w tej konwencji to działa.

Udaje się zbudować napięcie, w czym na pewno pomagają bardzo krótkie (i szybko zmontowane) przebitki. Wszystkie z takim czerwonym filtrem, co może przypominać horror. Gdzieś w połowie zaczynałem się domyślać rozwiązania tajemnicy, jednak zostałem wyprowadzony w pole. Niemniej muszę przyznać, że samo wyjaśnienie budzi we mnie parę pytań. Tak samo jak niemal wszyscy dorośli wydają się nie mieć zbyt dużego wpływu na wydarzenia. Dialogi miejscami mogły wywołać drobne zgrzyty, jednak nie zdarzało się to zbyt częste. Albo ja mam większą tolerancję na rzeczy, co mogą wywołać żenadę.

Co najbardziej mi się podobało w serialu, to przede wszystkim zdjęcia. I nie chodzi tylko o wspomniany wcześniej filtr (oraz zmianę formatu ekranu), ale jest kilka mastershotów oraz zabaw formą. W połączeniu z dobraną warstwą muzyczną (oprócz nijakiej muzyki instrumentalnej) i świetnym montażem przypomina on troszkę eksperymentalnego „Wilka”. Tamten serial był o wiele krótszy, intensywniejszy oraz bardziej skręcający ku dystopijnej przyszłości. Czyli poza wizualną estetyką nie ma nic wspólnego z „#BringBackAlice”.

Aktorstwo jest tutaj na granicy przerysowania, jednak tutaj sprawdza się co najmniej solidnie. Nawet jeśli jest przejaskrawione (zwłaszcza w przypadku Katarzyny Gałązki), jest ono bardzo celową zagrywką. Najjaśniejszym punktem jest tu zdecydowanie Sebastian Dela jako Tomek. Trochę cwaniak, trochę cynik zbyt mocno znający reguły świata. Jako chłopak z nizin nie ma zbyt dużych perspektyw, zaś jego determinacja w rozwiązaniu tajemnicy pakuje go czasem w tarapaty. Staje się ona wręcz obsesją, dzięki której kibicowałem mu do końca. Równie wyrazista jest Mila Jankowska – zbuntowana Paola, która chodzi swoją drogą i ma gdzieś swoją przebogatą rodzinę, zaś jej relacja z przypadkowo poznanym Tomkiem jest jedną z ciekawszych na naszym podwórku. A co mogę powiedzieć o Helenie Englert, czyli Alicji? To jest dla mnie pozytywna niespodzianka, gdzie lawiruje między zagubioną i niepewną, a coraz bardziej nieufną, podejrzliwą wobec przyjaciół. Łatwo można było tutaj przesadzić w którąś ze stron, jednak aktorce bardzo dobrze udało się zachować tą potrzebną równowagę, co czyni ją niełatwą do rozgryzienia. Z kolei dorośli w zasadzie po prostu są, choć strasznie niewykorzystani (szczególnie Jowita Budnik jako inspektor policji czy Marieta Żukowska jako matka Alicji).

Dziwne to było doświadczenie, ale jednak wciągnąłem się w tą historię. „#BringBackAlice” to bardzo wciągający thriller, który ewidentnie potrafi zrobić wrażenie audio-wizualne (poza dialogami), pewną reżyserską ręką poprowadzony i z wieloma nieogranymi twarzami. Jest pozostawiona furtka na ciąg dalszy, ale czy należy ją ruszać? Tu już wam nie odpowiem.

7/10

Radosław Ostrowski

Wilk – seria 1

Czy jest sens oglądać seriale, których odcinki trwają kilka minut? Kilka odcinków po maksymalnie 15 minut – gdyby była to antologia w stylu „Miłość, śmierć i roboty”, nie jest to aż taki problem. Co innego w przypadku serialu, próbującego stworzyć spójną opowieść. Jak jest w przypadku serialu Canal+ „Wilk”?

wilk1-1

Dzieło niejakiego Jana Dybusa (debiutanta) toczy się w świecie, gdzie wprowadzony zostaje stan wyjątkowy. Wszyscy są zamknięci w swoich domach, nie można nigdzie wyjść. Chyba że chcesz zorganizować zamieszki to możesz, ale wtedy zaczną do ciebie strzelać i pacyfikować. Więc nie jest za ciekawie. Cała historia skupia się na dwójce młodych ludzi: Tymku oraz Adzie. Oboje pochodzą z różnych domów i jakimś cudem są razem, choć chyba wydaje się tylko seks. Stan wyjątkowy zmienia to wszystko, chociaż…

wilk1-2

Historia jest prościutka jak konstrukcja cepa, gdzie większość czasu spędzamy z chłopakiem. Bardzo wycofanym, niezbyt rozmownym (przynajmniej wobec dziewczyny) i wydaje się bardziej imprezowy. Jego rodzice (Magdalena Boczarska i Grzegorz Damięcki) chyba bardziej żyją obok siebie niż ze sobą. On bardziej w jakieś dużej korporacji, ją widzimy biorącą jakieś piguły. Jeszcze jest młodsza córka w wieku raczej przedszkolno-wczesno-podstawówkowym. Z drugiej strony jest Ada, mieszkająca z matką (Agata Kulesza). Kobieta jest w depresji po śmierci męża na raka i dziewczyna zajmuje się nią. Ją bliżej poznajemy dopiero pod koniec. Chyba, że jeszcze za dodatkowe źródło informacji potraktujemy pisane SMS-y. W tle jeszcze są wiadomości z ulicy oraz komunikaty przekazywane przez jakiegoś chłopaka, będącego jakby liderem tego buntu.

wilk1-3

Reżyser może treściowo nie zaskakuje, ale za to formą bawi się na wszelkie sposoby. Nie chodzi tylko o wplecenie krótkich retrospekcji (niektóre jak pokazanie rozwijanej kariery ojca Tymka płyną niczym teledysk) czy kilku szybkich sztuczek montażowych (impreza), lecz częste używanie czwartej ściany. I to w najmniej oczekiwanym momencie przez niemal każdego, biorąc mnie z zaskoczenia. Do tego w tle grająca muzyka hip-hopowa (m. in. PRO8L3M, Bedoes, OIO), budująca klimat.

wilk1-4

Ogląda się to naprawdę dobrze, mimo że jest to strasznie krótki tytuł (obejrzenie go może zająć trochę ponad godzinę). Tak krótki, że sprawia wrażenie urwanego i troszkę chciałoby się głębiej wejść w ten świat. Niemniej jest to intrygujący eksperyment ze sporym potencjałem, pokazujący wycinek świata lockdownu z perspektywy młodych ludzi. Niedawno wyszła druga seria i chętnie sprawdzę, czy coś się zmieniło w tym temacie.

6,5/10

Radosław Ostrowski

W lesie dziś nie zaśnie nikt

Pierwszy polski horror – tak reklamowano najnowszy film Bartosza M. Kowalskiego, który ostatecznie trafił na Netflixa. Marketingowcy troszkę minęli się z prawdą (w Polsce pierwszym horrorem był „Dybuk” Michała Waszyńskiego z 1937 roku), chyba że mówimy tutaj o pierwszym polskim slasherze. To wtedy tak – to już bliżej prawdy. Czy warto sięgnąć po „W lesie dziś nie zaśnie nikt”, czy lepiej sięgnąć po polską komedię romantyczną? Bo jest bardziej przerażająca niż śmieszna.

Punkt wyjścia jest tutaj prosty: mamy grupę nastolatków trafiającą do obozu offline. Z dala od Internetu, telefonów komórkowych mają przejść coś jakby obóz survivalowy. Wiecie, składanie namiotów, zbieranie jedzonka i takie tam. Skupiamy się na piątce z nich oraz ich opiekunce, co niejeden obóz przeżyła. Jednak na to, co czeka ich w lesie, nie można być przygotowanym. No i są bardzo duże szanse, że nie wszyscy z tego wyjdą cało.

Widać, że reżyser niejeden slasher widział i wie, jak to wszystko ma działać. Jednocześnie wie, że nie może za bardzo trzymać się tych szablonów, bo dziś strachu to nie wywołuje. Zbyt wiele już widzieliśmy, znamy te klocki oraz tricki, więc wyjścia są dwa. Albo ubrać to wszystko w nawias i polać humorem jak w „Krzyku” czy „Domu w głębi lasu”, albo zalać wszystko wiadrami krwi, rzeźnią oraz posoką. Kowalski idzie gdzieś tak pośrodku tymi ścieżkami. Jest to samoświadomy slasher, gdzie oblewa to żartem, zna reguły gry (wypowiadane są przez jednego z bohaterów – nerda Julka) oraz szablonowe postacie: twarda laska z mroczną przeszłością, wysportowany chłopak, nerd, puszczalska blondynka. Las wygląda pięknie i imponująco, co jest pewną niespodzianką. Bohaterowie niby są znani, a jednak niektórzy mnie obchodzili. To drugie zaskoczenie, choć jest tutaj parę wad.

Po pierwsze, tempo czasem szwankuje. Gwałtownie przyspiesza, by równie szybko się zatrzymać. I nie zawsze można zaangażować się w tą historię. Po drugie, jest to przewidywalne jak cholera, a ludziom podczas zagrożenia IQ spada na łeb na szyję. Ale tego po gatunku należało się spodziewać. To tak jakby się czepiać, że w komedii jest dużo żartów. Chociaż nie wszystkie trafiają w punkt (ostatnia scena). No i jeszcze chciałoby się dać więcej czasu kilku postaciom pobocznym (komendant obozu, smolarz, ksiądz, policjant). Ale zakończenie w pełni satysfakcjonuje i daje obietnicę na ciąg dalszy.

Jeszcze bardziej dziwi, że jest tutaj co grać. Zarówno cała ta młoda ekipa z Julią Wieniawą oraz Wiktorią Gąsiewską na czele wypadają dobrze. Mają też troszkę zarysowaną przeszłość, więc ich los potrafi zaangażować. Z doświadczonej ekipy najbardziej zaskakiwał Mirosław Zbrojewicz (smolarz) oraz Piotr Cyrwus (ksiądz) w innej roli niż zwykle. No i niezapomniany epizod Wojciecha Mecwaldowskiego jako komendanta obozu – tak nakręcony oraz pełen energii, że głowa mała. Szkoda, że potem znika.

Jest to dla mnie pewna niespodzianka, bo mimo znajomych tropów oraz szablonów „W lesie dziś…” to bardzo porządny, kompetentny slasher. Aż dziwne, że do tej pory nikt nie spróbował tego gatunku. Pozostaje mieć nadzieję, że pojawią się naśladowcy, idąc krok dalej, czego sobie życzę.

6,5/10

Radosław Ostrowski