Jeden bilet na dwóch

Neal Page to zwykły, szary facet z miasta Nowy Jork. Pracuje jako spec od marketingu i w tej chwili marzy o jednej rzeczy: przybyciu do Chicago, by spędzić Święto Dziękczynienia w gronie rodziny. Bilet na samolot jest zarezerwowany od miesiąca i czeka na realizację. Jednak los jest bardzo nieprzewidywalny, bo kiedy wydaje się, że nic złego nie może się wydarzyć, cały misterny plan sypie się. Wtedy na jego drodze pojawia się Del – rubaszny i sporych gabarytów sprzedawca. Pech (albo i szczęście) powoduje, że panowie są skazani na siebie.

Polski tytuł nie do końca oddaje to, czego możemy się spodziewać. „Plains, Trains & Automobiles” bardziej sugerowałoby kino akcji, pełne pościgów wszelkimi środkami komunikacji jak „Zdążyć przed północą”. Ale John Hughes idzie w zupełnie inną stronę, bo jest to komedia drogi. Tutaj humor wynika nie tylko ze zderzenia dwóch charakterów: rubasznego, troszkę rozgadanego Dela i coraz bardziej sfrustrowanego Neala, z trudem zachowującego spokój w niesprzyjających dla niego okolicznościach. To wszystko kumuluje wiele zabawnych, wręcz nawet absurdalnych sytuacji (jazda samochodem pod prąd w dwie ciężarówki naprzeciwko czy wynajem auta, którego nie ma), cały czas jednak pozostając na granicy prawdopodobieństwa. Reżyser wie, kiedy podkręcić humor, nigdy jednak nie gubi swoich bohaterów. zwykłych, szarych ludzi ze swoimi problemami, troskami i smutkami, których czasem nie zauważamy pod wpływem gwałtownych emocji czy własnych ciężarów.


Czy to jest film o rodzącej się przyjaźni pod wpływem wspólnych przeżyć? Bardziej jednak o empatii, której czasem w biegu zapominamy, a Hughes pokazuje w krótkich chwilach oddechu. Najbardziej widoczne jest to w postaci Dela (rewelacyjny John Candy), którego łatwo można wziąć na celownik. Że jest za bardzo rozgadany, że flejtuch i bałaganiarz, jednak pod tą twarzą zaradnego, złotoustego handlarza, skrywa się melancholia oraz smutek. Neal (odpowiednio cięty i wybuchowy Steve Martin) wydaje się być w porządku gościem, tylko okoliczności czynią z niego antypatycznego buca. Chociaż on też ma moment pewnego przebudzenia, doprowadzając wręcz do wzruszenia. A tego się raczej nie spodziewałem po – pozornie prostej i przewidywalnej – komedii z wieloma cięciami montażowymi oraz mocno pachnącą latami 80-tymi muzyką.

To jest przykład ciepłego, refleksyjnego i bardzo zabawnego filmu, co stało się dla Hughesa znakiem rozpoznawczym. Dziś rzadko pojawia się taka mieszanka, pokazując pewną wyjątkowość tego nieobecnego już od 2006 roku reżysera/scenarzysty. Na pewno będę do tego filmu wracał, bo warto.

9/10 + znak poleca

Radosław Ostrowski

Najdłuższy marsz Billy’ego Lynna

Irak – wojna, w którą Amerykanie przestali wierzyć i podzieliła mieszkańców tego kraju tak samo jak kiedyś Wietnam. I nie ma co się dziwić, bo motywacje okazały się wielkim kłamstwem (nie było broni masowego rażenia), społeczeństwo padło ofiarom manipulacji, a heroizm i poświęcenie żołnierzy wystawiane są na ciężką próbę. Dlatego ten naród potrzebuje bohaterów, by wierzyć, że ta wojna ma sens. Kimś takim jak Billy Lynn – 19-letni chłopak z Teksasu, który stanął w obronie ranionego dowódcy, sierżanta Shrooma. I to staje się pretekstem do krajowego tournée.

billy_lynn1

Tym razem o wojnie w Iraku postanowił opowiedzieć Ang Lee – jeden z najbardziej intrygujących reżyserów spoza Ameryki, który przygląda się temu krajowi dość uważnie. Tym razem oparł swoją opowieść na książce Bena Fountaina, bardzo krytycznie odnoszącej się do wojny. I nie tylko, bo reżyser miesza tutaj trzy przestrzenie czasowe. Pierwsza, czas wojny z kulminacyjnym momentem ataku wygląda porządnie. Druga to powrót Billy’ego do rodziny oraz jego relacja z siostrą, przeciwniczką wojny. Trzecia to występ dla telewizji podczas meczu footballu amerykańskiego w Święto Dziękczynienia. I wszystkie te wątki przeplatają się ze sobą, pozornie wywołując wielką konsternację, ale wychodzi z tego bardzo spójne dzieło.

billy_lynn2

Lee dotyka tutaj wiele rzeczy. Z jednej strony mamy poczucie lojalności oraz silne przywiązanie do drużyny, ale z drugiej Billy zaczyna dostrzegać bezsensowność nie tyle działań wojny, ile postawy społeczeństwa wobec żołnierzy. Niby doceniają to, co robisz i są w szoku, ale tak naprawdę chcą cię wykorzystać do celów propagandowych (brzmi jak „Sztandar chwały”), obiecuje się im złote góry (dużą kasę za ekranizację), ale i tak będą musieli wrócić na wojnę. By jeszcze bardziej podkręcić immersję, reżyser nakręcił całość z kamerami w prędkości 120 klatek na sekundę w formacie 4K, co było przyczyną komercyjnej porażki, bo nie było tyle kin, gdzie można było pokazać tą wizję. Czy ta immersja działa? Dla mnie ta bardzo intensywna płynność wywołuje dość surrealistyczne doznania, jakby to wszystko się działo na moich oczach. I to dotyczy zarówno sceny batalistycznej, jak i widowiska na stadionie, gdzie nie brakuje efekciarskich popisów oraz fajerwerków. A wszystko polane jest bardzo gorzkim finałem, zostawiając losy bohatera pod znakiem zapytania.

billy_lynn3

Lee świetnie realizuje film, ale aktorsko nie brakuje tutaj paru strzałów na oślep. Dramatyczne oblicze próbuje pokazać Vin Diesel (sierżant Shroom), jednak brzmi bardzo średnio. Dialogi w jego wykonaniu (pełne karmy oraz odniesień do filozofii hinduskiej) przyprawiają o ból uszu, a sama postać wydaje się nieciekawa. Kontrastem dla niego jest dość wyrazisty Garrett Hadlund (sierżant Dunn), który jest twardy, acz uczciwy i ma kilka mocnych scen. Solidnie prezentuje się za to Kristen Stewart (siostra), co dla wielu może być ogromnym zaskoczeniem, a tło tej postaci potrafi poruszyć. Podobnie zaskakuje Chris Tucker (cwany Albert) oraz Steve Martin (śliski Oglesby) w zupełnie nie komediowych rolach. A jak sobie radzi debiutujący Joe Alvyn? Lynn w jego wykonaniu to bardzo zagubiony chłopak rozdarty między lojalnością, a chęcią prowadzenia zwykłego życia. I to wszystko pokazuje wiarygodnie do samego końca, za pomocą oszczędnych środków (tutaj oczy robią wielka robotę).

Ktoś powie, że opowiadanie o Iraku jest już pozbawione sensu, zwłaszcza będąc bardzo krytycznym do tego wydarzenia. Jednak Lee w swojej eksperymentalnej formie trafia w punkt, nawet jeśli motywy wydają się dziwnie znajome, to jednak unika patosu oraz napuszenia. Hipokryzja tego kraju nie przestaje mnie zadziwiać.

7,5/10

Radosław Ostrowski