Fotokłopoty

Pecker pozornie wydaje się zwykłym nastolatkiem z Baltimore. Do szkoły już nie chodzi, pracuje w restauracji, ma dziewczynę i kumpla. Ale jego prawdziwą pasją jest fotografowanie, gdzie robi zdjęcia wszystkiemu. I wszystkim, co początkowo traktowane jest jako niegroźne. Życie chłopaka zmienia się, kiedy organizuje wystawę, a jednym z gości jest nowojorska krytyk sztuki.

pecker1

John Waters to reżyser bardzo specyficzny, realizujący świadomie tandetne kino. Nakręcone w 1998 roku “Fotokłopoty” są jednym z bardziej przystępnych filmów tego twórcy. Pozornie jest to znajoma opowieść o wyborze między karierą a najbliższymi. Wszystko to jednak zostaje pokazane w bardzo przerysowany, wręcz groteskowy sposób. Wszystko przez bardzo ekscentryczne postacie, sprawiające wrażenie dziwacznych istot. Jest ojciec-barman, matka sprzedająca bezdomnym ciuchy, siostra lubiąca słodycze czy starsza siostrzyczka w barze ze striptizem dla gejów. Mało wam wrażeń? To jeszcze jest babcia-brzuchomówczyni z podobizną… Maryi czy kumpel-złodziejaszek, a jedyna w miarę normalna osoba to dziewczyna Peckera. Pracuje w pralni i jedynym jej odchyłem jest obsesja na punkcie pracy. Ta cała groteskowa otoczka może odstraszyć, a bardzo specyficzne poczucie humoru reżysera odrzucić. Ja jednak znając “W czym mamy problem” mniej więcej czułem, co może się wydarzyć.

pecker2

Sam film pokazuje dość wariacką rodzinę, ale jednocześnie jest to bardzo wspierająca się grupka. I zostaje ona zderzona z szołbiznesem – wielkim miastem, które przeżuwa i wypluje. Wystawa jednak wywołuje więcej złego niż dobrego. Sława pokazana jest jako coś, co psuje, niszczy relacje oraz doprowadza do konfliktów z otoczeniem. Włamanie do domu, likwidacja knajpy przez policję czy dość trudna relacja z kuratorką. To wszystko zmusza Peckera do decyzji: rodzina i przyjaciele czy sława. A może jest jeszcze trzecie wyjście? Na to odpowiedź znajduje się w pokręconym finale, którego wam nie zdradzę?

pecker3

Wszystko to na swoich barkach trzyma absolutnie fantastyczny Edward Furlong. Pecker w jego wykonaniu to pełen entuzjazmu i szczerości obserwator, napędzany swoją pasją. Tylko, że nawet ona ma swoją cenę i to odkrywa sam bohater, szczery aż do samego końca. Bardzo dobrze mu partneruje Christina Ricci jako jego dziewucha. Wygląda delikatnie, ale czuć tą chemię między nią z Furlongiem. Wszystko to spuentowane w cudnej scenie podczas głosowania.

“Pecker” to przykład bardzo wywrotowego kina niezależnego z bardzo specyficznym humorem, skrywającym bardzo konserwatywne przesłanie. Naprawdę ciekawe doświadczenie, choć trzeba być fanem Watersa, by się zachwycić.

7/10

Radosław Ostrowski

Gizmodrone – Gizmodrone

f43d0c53-9ba7-4ecb-93ec-5c94a53616e6

Bardzo nie lubię terminu supergrupa. Termin ten oznacza grupę indywidualistów, którzy mieli wielkie sukcesy jako soliści czy członkowie innych zespołów, którzy postanowili się spotkać i razem coś zagrać. Zazwyczaj ma się wrażenie, że jest to bezczelny skok na kasę. Czy tak jest w przypadku Gizmodrone? Grupa powstała w tym roku we Włoszech, a należą do niej: gitarzysta i wokalista Adrien Belew (King Crimson, Talking Heads), basista Mark King (Level 42), klawiszowiec Vittorio Cosma oraz perkusista Stewart Copeland (The Police). Co z tego wyszło?

Bardzo energetyczne I dynamiczne granie, czerpiące z rocka, bluesa i jazzu. Tak jest w otwierającym całość “Zombies in the Mall”, gdzie mamy dęciaki, chórek, mocne riffy (pod koniec), delikatne klawisze, wspólny zaśpiew w refrenie. A im dalej w las, tym ciekawsze pomysły, aranżacje oraz potężna dawka energii. Zabarwione “orientalnie” brzmiącymi fletami, surowe “Stay Ready”, reagge’owa perkusja w lekko podchmielonym “Man In The Mountain”, przypominającym The Police czy nawet skoczna akustyczna gitara w przyjemnym “Summer’s Coming”. Swoje też robi pozornie spokojny “Sweet Angels (Rules The World)”, zmieniający tempo w refrenie ku reggae (gitarka fajnie buja) czy wybrana na singla “Amaka Pipa”, pełna egzotycznych dodatków, świetnego solo na gitarze i przerobionego wokalu, jakby śpiewającego przez megafon. Z dalszej części płyty najbardziej zapada w pamięć mroczne, niemal hard rockowe “Ride Your Life”, pełne “latynowskich” zaśpiewów oraz odgłosów ptaków “Zubatta Cheve” czy najdłuższe w zestawie “Spin This” z wybijającym się basem z organowymi klawiszami.

Słychać, ze muzycy świetnie się bawili podczas realizacji, co także czuć w kazdym z utworów. Belew na wokalu nadal ma w sobie to coś, co przykuwało uwagę, a reszta muzyków równie wywiązuje się bardzo dobrze ze swoich zadań. Co pokazuje, że istnienie supergrup może nie być tylko skokiem na kasę. Pytanie tylko czy to będzie jednorazowy project, czy będzie coś na więcej. Ale na odpowiedź trzeba będzie jeszcze troszkę poczekać.

8/10

Radosław Ostrowski