Diuna

Wielu przez lata próbowało przenieść na ekran powieść Franka Herberta z 1965 roku. najpierw w 1971 przymierzał się meksykański wizjoner Alejandro Jodorovsky, jednak nie udało mu się zebrać funduszy na realizację swojego szalonego pomysłu (film miał trwać 12 godzin!!!). W końcu prawa do ekranizacji nabył włoski producent Dino De Laurentiis i po odrzuceniu propozycji wyreżyserowania przez Ridleya Scotta na stołku reżyserskim trafił David Lynch. Z dzisiejszej perspektywy wybór ten może wydawać się absurdalny, a efekt… no, cóż. Powiedzmy, że dla fanów książek filmowa adaptacja nie spełniła ich oczekiwań, a w box office też poszedł na dno. Czy słusznie?

diuna1

Jest rok 10191. Wszechświatem rządzi Imperator Shaddam IV, a najcenniejszą substancją jest przyprawa zwana melanżem. I nie daje ona odporności na poimprezowego kaca, ani nie zmienia w króla parkietu. 😉 Narkotyk ten poszerza świadomość, przedłuża życie i jest jedynym sposobem na podróżowanie po kosmosie. Wydobywana na zlecenie Gildii Planetarnej znajduje się tylko na planecie Arrakis zwanej Diuną. Planetę dostaje w lenno książę Leto Atryda, jednak władca tak naprawdę chce wykorzystać sytuację do usunięcia lennika, który zaczyna stanowić dla niego zagrożenie. Wykorzystuje do tego celu pełniących dotychczasową rolę nadzorców ród Harkonnenów.

Osoby spodziewającego się klasycznego SF mogą poczuć się zdezorientowani zawiłą, polityczną intrygą oraz bardzo intrygującym światem. Wprowadzenie do tego świata trwa godzinę, zaś rzucane terminy (memtaci, zakon Bene Gennesit, Kwisatz Haderach, Fremeni, Czerwie) oraz galeria postaci jeszcze bardziej mieszają w głowie. I to powoduje, że całość należy oglądać w ogromnym skupieniu, by wiedzieć kto jest kim dla kogo, kto jest zdrajcą, kto komu służy. Bez znajomości powieści Herberta można bardzo łatwo się pogubić. Sytuację troszkę ratuje narracja z offu od księżniczki Irulany (śliczna Virginia Madsen) oraz dialogi wypowiadane spoza kadru przez bohaterów. Niemniej jednak od momentu przybycia Atrydów na Arrakis sprawa zaczyna się komplikować, by w połowie filmu (ucieczka Paula i lady Jessiki) sytuacja zaczynała nabierać jasności. Widać tutaj bardzo interesujące wątki jak kwestia przeznaczenia czy prób wejścia w konkretną rolę (motyw Mesjasza planety/nadnaturalnej istoty Kwisatz Haderacha) lub sterowania losami ludzi przez rodzenie dzieci konkretnej płci, ale to wszystko tylko nadbudowa do tego świata.

diuna3

Ale mimo tego chaosu oraz niezbyt jasnej narracji, „Diuna” potrafi zafascynować oraz intrygować. Sama wizja świata ma w sobie coś unikatowego oraz politycznych knowań, gdzie mamy walkę o władzę. Bo melanż jest tak cenny, że osoba posiadająca ją jest w stanie w zasadzie być istotnym graczem i wykorzystać do zmiany układu sił. Nadal wrażenie robi niesamowita strona wizualna z bardzo szczegółową scenografią oraz kostiumami. Pałac Imperatora, stroje Fremenów czy bardzo niepokojąca siedziba Harkonnenów zostają w pamięci na długo, budząc skojarzenia troszkę z pracami H.R. Gigera. Nie brakuje też onirycznych scen snów Paula, które mogą budzić skojarzenia z późniejszymi filmami Lyncha. Nawet efekty specjalne godnie znoszą próbę czasu, chociaż nie wszystkie (kuleją sceny z użyciem blue screenu czy niszczenia statków są tandetne). Także zakończenie wydaje się strasznie niedorzeczne, przez co wywołuje ono śmiech.

diuna4

Za to dobrze dobrano aktorów, którzy wywiązują się ze swoich zadań, bez względu na swoją ekranową obecność. W główną rolę, czyli Paula Atrydy wcielił się debiutujący na ekranie Kyle MacLachlan. I trzeba przyznać, że podołał zadaniu, niemal od początku kupując sympatię, z czasem nabierając sporej dawki charyzmy. Oprócz niego najbardziej wybija się przerysowany, lecz przerażający Kenneth McMillan w roli barona Harkonnena oraz bardzo eteryczna Francesca Annis (lady Jessica, matka Paula), tworząca bardzo opanowaną, ale i władczą kobietę z nieprzeciętnymi mocami. Nie brakuje też bardzo znajomych twarzy (m.in. Max von Sydow, Jurgen Prochnow, Brad Dourif czy Sean Young), ładnie uzupełniających pierwszy plan.

diuna2

„Diuna” była bardzo ambitnym projektem SF, do którego jeszcze próbowano wrócić w formie miniserialu. Teraz z dziełem Herberta zmierzy się Denis Villeneuve i czy podoła zadaniu? W międzyczasie warto wrócić do najdroższego filmu Lyncha, który – mimo niedoskonałości – intryguje i wygląda nadal zjawiskowo.

7/10

Radosław Ostrowski

Sting & Shaggy – 44/876

1524139360_sting-shaggy-44-876

Tego duetu nie spodziewał się nikt. Stinga przedstawiać nie trzeba, a Shaggy swoje najlepsze lata wydaje się mieć za sobą. Więc kooperacja ta wydawała się być ratowaniem kariery ziomka z Jamajki, ale czy może wyszłoby z tego coś więcej? Byłem bardzo sceptyczny do “44/876”, wyprodukowanym przez Martina Kierszenbauma (producent Stinga, były współpracownik Shaggy’ego), dodatkowo nie jestem fanem reggae. Ale może tym razem miało być inaczej?

Sam początek to utwór tytułowy, gdzie panów wsparli Aidonia z Morganem Heritagem i brzmi to… nieźle. Bardziej reggae’owate jest “Morning is Coming” z bujającymi dęciakami oraz “ciachającą” gitarą. Ale gdy wchodzi saksofon robi się jeszcze bardziej chilloutowo. Jednak dla mniej najciekawsze są element spoza tego gatunku (pianistyczny początek “Waiting for the Break of Day”, mocniejsza perkusja w niemal soulowym “Gotta Get Back My Baby”), chociaż czysto jamajskie klimaty brzmią przyjemnie (niezłe “Don’t Make Me Wait” czy oparte na dęciakach “Just One Lifetime”). Wymienianie poszczególnych utworów wydaje się troszkę na siłę, choć złego słowa nie powiem ani o gitarowym “22nd Street” czy przypominającym nagrania The Police “Dreaming in the U.S.A.”, które najbardziej się wybijają.

Dla obydwu panów brzmienia z Jamajki są znane nie od dziś i obaj panowie tworzą bardzo zgrabny duet. Lekko szorstki głos Stinga połączony z rapowaniem Shaggy’ego pasują do tej muzyki tak, że już bardziej się nie da. Dodajmy do tego teksty o miłości, pozytywnej energii oraz nostalgii i mamy murowany hit stacji radiowych, przypominającym o zbliżających się wakacjach. To co, bujamy się?

7/10 

Radosław Ostrowski

Sting – 57th & 9th (deluxe edition)

57th%269thAlbumCover

Wraca Grzegorz Lato. I nie, nie chodzi mi o tego piłkarza oraz ex-prezesa PZPN, tylko o Gordona Matthew Summera znanego w muzycznym półświatku jako Sting. Ostatnie płyty bardziej skręcały w nieoczywiste kierunki (muzyka dawna, kolędy, symfoniczna, musical), że właściwie zwątpiono w talent i umiejętności kompozytorskie Anglika. „57th & 9th” to powrót (po 13 latach!!!) do pop-rockowego grania. Wrócili sprawdzeni muzycy (gitarzysta Dominic Miller, bębniarz Vinnie Colaiuta oraz klawiszowiec Martin Kierszenbaum, pełniący rolę producenta) i wydaje się, że powinno być dobrze.

Już wybrany na singla opener „I Can’t Stop Thinking About You” zapowiada zwyżkę formy oraz powrót do przebojowego, chwytliwego grania. Nieźle brzmi gitara, sekcja rytmiczna robi swoje, chórek w refrenie fajnie dopełniają obrazu. Bardziej epicki wydaje się „50,000” z mocnym wstępem gitarowym, bardziej wyciszonymi zwrotkami (bas ma wiele do powiedzenia), z kolei „Down, Down, Down” przypomina dawne czasy The Police.

Wyciszenie oraz spokój serwuje „One Fine Day” (ślicznie wpleciony fortepian do całości), a także „Pretty Young Soldier” z przyjemną perkusją, a także sprytnie wplecionymi klawiszami oraz delikatną niczym wiatr gitarą. I kiedy wydaje się, że będzie spokój do samego końca, strzela jak rakieta „Petrol Head” z brudniejszą gitarą wspartą, a także mocniejszymi uderzeniami perkusji. Pod koniec robi się spokojniej, ale nie trwa to zbyt długo. Zaskakuje akustyczna wręcz „Heading South on the Great North” oraz niezła ballada „If Yu Can’t Love Me”. Z kolei „Inshallah” to powrót do eksperymentów Stinga z orientalnym brzmieniem i moim zdaniem, wyszedł z tego obronną ręką, by w finale uderzyć akustycznym „The Empty Chair”.

Sting sięga garściami do wszystkiego, co robił do tej pory i wychodzi z tego naprawdę przyzwoity miks. Wolniejsze kompozycje mogą się wydawać tylko zapchajdziurami, ale sam wokal Stinga – mocno podniszczony, czasami zmęczony, ale też niepozbawiony ognia („Petrol Head”) robi robotę. Fani mogą sięgnąć po wersje deluxe zawierającą trzy dodatki: koncertową wersję „I Can’t Stop Thinking About You” (klawisze mocniej obecne), pochodząca z sesji w Berlinie wersja „Inshallah” oraz nagrane z triem The Last Bandoleros „Next to You”. Milutko. Innymi słowy jest bardzo przyzwoicie, troszkę w starym, pop-rockowym stylu.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Phil Collins – No Jacket Required (deluxe edition)

no jacket required

Kontynuujemy – po dłuższej przerwie – podróż muzyczną ze zremasterowanym dorobkiem Phila Collinsa. Jest rok 1985. Po dużych komercyjnych sukcesach poprzednich płyt, artysta postanowił jeszcze raz pokazać swoje umiejętności razem z producentem Hugh Padhamem (wiadomo, zwycięskiego składu się nie zmienia), co zaowocowało kolejnym sukcesem kasowym. „No Jacket Required” to kontynuacja szlaku wyznaczonego przez poprzedników.

Innymi słowy – przebojowy pop-rock z domieszką jazzowych klimatów. I to dostajemy na sam początek – „Sussudio” to mieszanka dęciaków, dyskotekowej perkusji, funkowej gitary. Szybki rytm i jednocześnie potężny energetyk, będący murowanym kandydatem na parkiety. Szybkie tempo jest podtrzymywane przez „Only You Know And I Know” z kojarzącą się z… „Jump” Van Halen klawiszami oraz niezawodnymi trąbeczkami w tle, a połowie jeszcze zaszaleje gitarka. Wszystko się zmienia w orientalnym „Long Long Way To Go”, gdzie klawisze i perkusja pachną Dalekim Wschodem, a żeby było jeszcze fajniej, to w refrenie śpiewa… Sting. To jednak tylko chwilka na złapanie oddechu, gdyż wracamy do szybkiego, parkietowego grania pod postacią „I Don’t Wanna Know”, by poprzytulać się w stonowanym „One More Night” z saksofonem na końcu. Co jak co, ale Collins i ballada to zawsze było idealne połączenie.

Powrót do lekko orientalnych klimatów jest obecny w „Don’t Lose My Number” – szybka perkusja, „japońskie” klawisze, zadziorniejsza gitara i czuć ten power, a „Sussudiowy” klimat wraca w bardzo energetycznym „Who Said I Whould?”, gdzie Phil bawi się wszystkim – dęciakami, klawiszami, nawet obrabianiem głosu, a w „Doesn’t Anybody Stay Toghther Anyone” miesza szybki, perkusyjny rytm z delikatnym fortepianem, łącząc ogień z wodą. Nie inaczej jest w „Inside Out”, gdzie Phil znowu popisuje się na perkusji, a towarzyszą mu pulsujące klawisze i „garażowa” gitara w refrenie, a w zwrotkach bardziej reggae’owa. Na koniec dostajemy dwa równie przebojowe kawałki jak reszta – „Take Me Home” na skoczne klawisze, a w refrenie słyszymy Stinga oraz Petera Gabriela, z kolei „We Said Hello Goodbye” jest wyciszoną, łagodną balladą z prześlicznym orkiestrowym wstępem.

Poza dźwiękowym remasteringiem (brzmi to znakomicie), dostajemy jeszcze drugą płytę z dodatkami. Dominują tutaj nagrania koncertowe z lat 90., gdzie widać jak wielkim, scenicznym zwierzęciem jest Collins. Jak kontaktuje się z widownią i ma taki ogień w sobie, jakiego wielu muzyków rockowych mogłoby mu pozazdrościć. Plus jeszcze trzy utwory w wersjach demo.

Mimo upływu lat „No Jacket Required” pozostaje świetnym popowym albumem, który godnie znosi próbę czasu. Nadal potrafi uwieść i oczarować, a słuchanie sprawia ogromną przyjemność.

8/10

Radosław Ostrowski

Sting – The Last Ship

The_Last_Ship

Ten człowiek to jedna z żywych legend muzyki popularnej. Najpierw działał w zespole The Police, potem już 25 lat działał samemu. W końcu zdecydował się nagrać album z autorskimi piosenkami (ostatni taki nagrał 10 lat temu), po płycie z muzyką renesansową, świąteczną i symfoniczną, Gordon Matthew Summer (po polsku: Grzegorz Lato) Sting pojawia się z 11 albumem.

Za produkcję tego albumu odpowiada Rob Mathes, z którym Sting współpracował wiele razy. I jest to concept-album bazujący na sztuce teatralnej pod tym samym tytułem, gdzie artysta opowiada m.in. o powrocie do domu, drodze do samoświadomości czy rodzinie. A całość brzmi bardzo jesiennie – instrumenty grają bardzo oszczędnie i o dziwo najbardziej dominuje tutaj akordeon („The Last Ship”), czasem pojawi się gitara akustyczna, werble (skoczny „What Have We Got?”), fortepian (singlowe „Practical Arrangement”), harmonijka ustna („August Winds”) czy gitara elektryczna („And Yet”). Całość jest zaskakująco lekka, na pewno elegancka i przyjemna w odbiorze. Może chciałoby się czegoś bardziej dynamicznego, ale to już chyba nie wróci.

Sam wokal Stinga już ma swoje lata, ale to jest plus. Zdarzają się pewne drobne fałsze, ale raczej przez to zyskuje na naturalności i jest taki ciepły. Tak samo teksty trzymają dobry poziom, do którego Sting nas przyzwyczaił.

Powrót może nie w wielkim i spektakularnym, ale na pewno dobrym stylu. Elegancko, przyjemnie i tak jak tylko Sting potrafi. Ciepły album na chłodne wieczory.

7,5/10

Radosław Ostrowski