Missing

Pamiętacie taki film „Searching”? Thriller pokazywany z perspektywy ekranu laptopa okazał się powiewem świeżości w gatunku. Po latach część ekipy odpowiedzialnej za tamten film powróciła z niejako duchowym sequelem. Ale jeśli spodziewacie się prostego „kopiuj-wklej”, to twórcy nie są aż takimi leniami, co chcą zrobić film dla kasy. Ani dla kupy kasy.

Bohaterką jest 18-letnia June (Storm Reid), której relacje z matką (Nia Long) w zasadzie są poprawne. Kobieta wybiera się z nowym facetem Kevin do Kolumbii. We dwójkę, być może na romantyczny tydzień, gdzie na końcu może dojść do bardzo poważnej sytuacji. Nastolatka ma ją odebrać z lotniska w poniedziałek, a w tym czasie będzie sama w domu. Co do tego czasu? Impreza, balowanie i picie napojów wysokoprocentowych. Jest taka wixa, że troszkę się spóźnia na lotnisko. Problem w tym, że mamusia z przyszłym ojczymem się nie pojawiają. Może pozostali na dłużej? Jeden telefon do hotelu, gdzie można porozmawiać po hiszpańsku i zaczyna się problem: „pani dzwoni w sprawie walizek?”. Wygląda na to, że oboje zaginęli lub mogli zostać porwani.

Za „Missing” odpowiadają Nicholas Johnson i Will Merrick, którzy montowali „Searching”. Pozornie znowu mamy tajemnicę rozwiązywaną przy pomocy laptopa, telefonu oraz wszystkich elektronicznych wynalazków. Różnica jest jednak w tym, że nasza bohaterka (w przeciwieństwie do poprzednika) jest o wiele bardziej obcykana z Internetem i do pewnych rzeczy dociera szybciej. Choć podejrzewam, że pewne rzeczy trochę za łatwo jej wychodzą (zatrudnienie „złotej rączki” z Kolumbii do pomocy o prostym i pięknym imieniu Javi, zhakowanie skrzynki faceta mamy, użycie programu do dekryptażu czy zapisywanie tego samego hasła do wszystkich kont). Jednak muszę przyznać, że twórcom udaje się cały czas trzymać w napięciu, dzięki powoli odkrywanym informacjom.

Pojawiają się kolejne przewrotki, twisty, niespodzianki, przez który cały czas weryfikowałem kolejne teorie, hipotezy, przypuszczenia. Bo mamusia ma pewną skrytą tajemnicę, do akcji wkracza policja lokalna, FBI, ambasada, telewizja, social media. W dwóch ostatnich przypadkach zaczyna się totalny młyn, z powodu podcasterów, postów, gdzie niejako oczerniają zaginioną. Z każdym twistem przeżywałem to, co bohaterka znakomicie zagrana przez Storm Reid: konsternację, szok, niedowierzanie (zdarzyło mi się kilka razy – nie na głos – powiedzieć: co tu się odpierdala!!! Wierzcie mi, nie zdarza mi się to często). Ale June jest też zdeterminowana, uparta, ryzykująca i bardzo mi na niej zależało. Ale jak teraz myślę (po paru godzinach), to pod koniec jest tych twistów więcej niż w filmach Shyamalana (jednak w porównaniu do nich tu jest więcej sensu). Czy psuło mi to przyjemność z seansu? Absolutnie nie.

Choć wszystko, co widzimy na ekranie ogranicza się do ekranu monitora, włączonych przeglądarki, różnych zakładek, aplikacji. To wszystko płynnie zmontowane, sfilmowane (ekran wygląda bardzo wiarygodnie i wygląda ostro) oraz trzymane na barkach Reid. „Missing” utrzymuje poziom poprzednika, o wiele mocniej bawi się formą, co pozwala w budowaniu suspensu. Wchodzisz w to od razu i wciągasz się w tą zagadkę. Świetnie zagrane (trzeba wspomnieć Joaquin de Almeida jako Javi – Javi jest super), zmontowane i zrealizowane, choć pod koniec trochę film się plącze i potyka.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Niewidzialny człowiek

Ile już było opowieści o człowieku, który jest w stanie stać się niezauważalny? Powieść Herberta George’a Wellsa była inspiracją oraz źródłem dla opowieści o człowieku, którzy – pod wpływem nowej mocy – zmieniali się w zabójców i gwałcicieli. Nie wracając do dawnego, widzialnego trybu. Tym bardziej zadziwiający jest fakt, że dopiero teraz postanowiono pokazać historię z innej perspektywy. do tego za małe pieniądze przez Blumhouse, które ostatnio raczej zawodzi niż dostarcza. A czy reżyser Leigh Whannell zadziałał?

Cała historia została uwspółcześniona i poznajemy z perspektywy Cecilii – młodej kobiety, żyjącej w związku z ekscentrycznym naukowcem. Kiedy ją poznajemy ucieka od męża w nocy, dzięki pomocy swojej siostry. Mija parę tygodni, lecz strach przed pojawieniem się Adriena paraliżuje ją. Dlatego cały czas przebywa w domu przyjaciela-policjanta oraz jej córki. i wtedy pojawia się wiadomość, że Adrien popełnił samobójstwo oraz przekazał cały majątek Cecilii. Wtedy wokół niej zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Jakby jej mąż znalazł sposób na to, by sfingować śmierć oraz stać się niewidzialnym. Tylko, że nikt jej nie wierzy, co doprowadza kobietę do obłędu.

Whanell z bardzo niewielkim budżetem potrafi wyczarować cuda, co pokazał w poprzednim filmie „Upgrade”. Tutaj też to potwierdza, choć – z oczywistych powodów – ma zupełnie inne tempo. Tutaj czuć echa staroszkolnych horrorów, gdzie najpierw poznajemy bohaterkę oraz jej historię. Dopiero po 30 minutach zaczynają dziać się dziwne rzeczy, budzące skojarzenia z filmami w rodzaju „Poltergeista”. A tu zabrana kołdra, a tu przypalone danie na patelni, a tu włączona woda itp. Obecność tajemniczego mężczyzny zaczyna budzić, choć początkowo jeszcze można to wszystko zwalać na wyobraźnię zwichrowanego umysłu. To jednak tylko złudzenie.

Jednak by zachować wiarygodność, trzeba było pokazać przekonująco jak człowiek mógłby się stać niewidzialny. Czasy mikstur czy skomplikowanych formuł poszły do lamusa, ale od czego jest technologia. A dokładnie specyficzny kombinezon z masą kamer w środku – jest tak skuteczny, że osoba nosząca go nie wydaje żadnego dźwięku. Choć to ostatnie to jedna z paru głupot tego dzieła, na które można przymknąć oko. Dlaczego? Bo od momentu pierwszego ataku, film zaczyna trzymać w napięciu. Od chwili ataku w kuchni po kulminacyjną jatkę w szpitalu psychiatrycznym (scena niemal w całości zrobiona jednym ujęciem) aż do finału. Udaje się nie tylko podnieść adrenalinę, ale też kilka razy zaskoczyć (np. tożsamością niewidzialnego człowieka).

To, co jest najmocniejszą kartą w talii reżysera i czyni całość angażującą jest znakomita kreacja Elisabeth Moss jako Cecilia. To jest tak rolą, którą określam jako silno-słaba, gdzie momenty wycofania, bezsilności, wręcz paranoi przeplatają się z chwilami stabilności, by przejść w walkę, determinację oraz siłę. Wszystko jest pokazane samym spojrzeniem, mową ciała oraz drobnymi grymasami, tworząc bardzo efektywną, wyrazistą przemianę. Reszta aktorów wypada więcej niż dobrze, jednak to Moss wznosi całość na wyższy poziom.

Czyżby to miał być kierunek dla nowego oblicza klasycznych monstrów Universala? Leigh Whanell odświeża klasyczną historię w opowieść o wyzwoleniu się z toksycznej więzi. Na dzisiejsze czasy pod znakiem #MeToo jak znalazł z obietnicą na kolejne odświeżenia. Ja czekam z niecierpliwością.

7/10

Radosław Ostrowski