Message from the King

Nazywali go King, ale nie był królem żadnego państwa. Imię mu dali Jacob i pochodził z kraju zwanego RPA. Przyjechał do Los Angeles, by odwiedzić swoją siostrę, z którą od dawna nie utrzymywał kontaktu. Na miejscu jednak okazuje się, że jej pod tym adresem nie ma. Powoli odkrywane informacje doprowadzają do dość makabrycznego odkrycia: kobieta zostaje zamordowana. King próbuje wyjaśnić sprawę.

wiesci_od_krola1

Belgijski reżyser Fabrice Du Welz postanowił zrobić dla Netflixa film akcji, ale troszkę inny niż zwykle. Sama intryga jest tutaj poprowadzona bardzo powoli, a wszystko skupia się na odkrywaniu kolejnych elementów układanki. A sama sprawa jest pełne klasycznych elementów tego typu kina: szantaż, narkotyki, seks, pedofilia, polityczna kampania oraz ludzie z wyższych sfer, umoczeni w brudne sprawy. Do tego jeszcze mamy przypadkowo wplątaną osobę w całą układankę. Niemal klasyczne kino zemsty, gdzie z góry wiadomo, kto jest kim, kto okazuje się zdrajcą oraz o co może toczyć się stawka. Pytanie tylko, jak można całą tą konwencję ugrać?

wiesci_od_krola2

Reżyser stosuje tutaj niemal paradokumentalny styl (bez trzęsącej się kamery z ADHD) oraz krótkie, montażowe przebitki na przeszłość naszego bohatera, co wywołuje pewien chaos w narracji. Samo tempo jest więcej niż wolny, zaś sceny akcji wyglądają zwyczajnie niechlujnie, zbyt chaotycznie i miejscami nieczytelne. Jak tu w ogóle można zaangażować się w tą całą opowieść? Pojawiają się pewne drobne wolty, jednak to za mało by zaintrygować (wliczając w to końcówkę).

wiesci_od_krola3

Jest tylko jedna rzecz, która przyciąga uwagę: Chadwick Boseman w roli Kinga. Niby klasyczny mściciel, bo uparty, zdeterminowany, pełen sprytu oraz mrocznej przeszłości. Jego charyzma napędza ten film i trzyma go za pysk do końca. Sytuację jeszcze wspierają solidni Luke Evans (śliski Wentworth) oraz Alfred Molina (Preston), którzy poniżej pewnego pułapu nie schodzą, chociaż stać ich na więcej.

Czy „Message from the King” jest w stanie sprawdzić się jako kino zemsty? Dla mnie było zbyt spokojne, mocno przewidywalne oraz z wyrazistym protagonistą (zaskakująco stonowanym jak na tego typu kino). Ale można było z tego więcej wycisnąć i to boli.

6/10 

Radosław Ostrowski

Przełęcz ocalonych

Wojna zawsze była okrutna, brutalna i bezwzględna. Niszczy charaktery, ale potrafi pokazać bardziej ludzkie oblicze w zdehumanizowanym świecie. To tego brutalnego świata trafia szeregowy Desmond Doss, który nie może (i nie chce) zabijać, ze względu na wiarę. A dokonał najbardziej heroicznego wyczynu z nich wszystkich. To jego historię poznajemy w „Przełęczy ocalonych” – największym filmowym powrocie roku 2016, gdyż reżyserem tego fresku jest najbardziej znienawidzony człowiek w Hollywood – Mel Gibson.

przelecz_ocalonych1

Opowieść o żołnierzu, co chciał być sanitariuszem i nie zamierzał dotknąć broni, można (wręcz trzeba) podzielić na trzy etapy. Pierwsza to dzieciństwo i młodość, podczas którego poznajemy naszego bohatera, jego rodzinę, w końcu przyszłą żonę. Drugi to szkolenie w wojsku, szykany oraz proces. Wreszcie trzeci, czyli walka o przełęcz Hacksaw na Okinawie. Każdy z tych wątków Gibson opowiada inaczej, nie unikając kwestii wiary oraz wierności samemu sobie. Na początek dostajemy ostrą i krwawą migawkę z walki na wzgórzu, gdzie nasz bohater jest niesiony na noszach. A wtedy cofamy się wiele, wiele lat wstecz. Początek jest bardzo barwny oraz odrobinę sentymentalny (ten związek między nim a pielęgniarką rozwija się dość szybko), jednak reżyser nie jest ani nadekspresyjny, tandetny i kiczowaty, chociaż pozornie dzieje się niewiele.

przelecz_ocalonych2

Znacznie ciekawiej robi się w koszarach, gdzie bohater trafia ofiarą szykan, a dla przełożonych jest prawdziwym problemem, którego szybko by się pozbyli. Koledzy uważają go za tchórza i nie dają mu spokoju (pięści idą w ruch), by wreszcie wydalić go z wojska, co się nie udaje. Tutaj poznajemy jego przyszłych towarzyszy: Polaka wyglądającego jak Indianiec, krewkiego rednecka, Włocha oraz sierżanta Powella, który jest (pozornie) typowym sierżantem, czyli drze mordę i rozstawia wszystkich po kątach. Ale i tak czekamy na front. Co jak co, ale Gibson w takich epickich klimatach czuje się najlepiej, bo te momenty zapierają dech w piersiach realizacją na mistrzowskim poziomie. Pamiętacie scenę lądowania w Normandii z „Szeregowca Ryana”? Reżyser niebezpiecznie blisko jest klasykowi Spielberga, gdyż krew i flaki lecą tutaj niemal z prędkością wystrzeliwanych pocisków, nie oszczędzając nieprzyjemnych detali. Rozpadające się zwłoki zjadane przez szczury, robaki, same flaki, obcinane nogi, ręce – to robi gigantyczne wrażenie, zostając w pamięci na długo. Jedyne co przeszkadza to stereotypowe przedstawienie Japończyków jako bezwzględnych zabijaków, próbujących w razie porażki zabić siebie oraz jak najwięcej wrogów.

przelecz_ocalonych3

A w tym całym szalonym i bezwzględnym świecie jest Doss (świetny Andrew Garfield), który nie zabija, lecz niesie pomoc. Każdemu komu się da, zawierzając swoje życie Bogu. Nie jest to jednak religijny fanatyk, ale człowiek chcący żyć tylko i wyłącznie w zgodzie ze swoimi przekonaniami. Początkowo spotyka go opór i niezrozumienie, lecz zmienia się to w szacunek (sceny, gdy wyciąga ludzi SAM z urwiska – rewelacja) oraz podziw. Poza Garfieldem największym aktorskim zaskoczeniem był dla mnie Vince Vaughn jako sierżant Howell, będący lżejszym wcieleniem niezapomnianego Hartmana z „Full Metal Jacket”. Surowy, ostry i bardzo chamski, ale oddany i waleczny do końca. Właściwy człowiek we właściwym miejscu. Nie sposób zapomnieć też trzymającego fason Hugo Weavinga jako ojca Dossa, prześladowanego przez wojnę złamanego człowieka, ślicznej Teresy Palmer (Dorothy) czy dobrego Sama Wortingtona (kapitan Glover).

przelecz_ocalonych4

„Przełęczą ocalonych” Gibson powrócił do łask Hollywood i pokazał jak ze skromnego budżetu zrobić spektakularne kino wojenne, pełne krwi, brutalności oraz precyzyjnej realizacji (zdjęcia, montaż, dźwięk, popisy pirotechniczno-kaskaderskie), jakiej dawno w tym gatunku nie było. Do tego w odpowiednich proporcjach zachowano patos, bezwzględną rzeź i wiarę. Piorunujący koktajl, który popija się jednym łykiem.

8/10

Radosław Ostrowski

Wiecznie żywy

Osiem lat temu wybuchła epidemia, która zamieniła ludzi w zombie. Ludzie, którzy przeżyli odgrodzili się murem od reszty, rządzeni przez wojsko i wychodzą na zewnątrz, by szukać lekarstw. Podczas jednej takiej akcji, córka generała zostaje porwana przez jednego z zombie, niejakiego R, który się w niej… zakochuje.

zombie1

Komedia romantyczna i zombie? Wiem, to brzmi dziwnie, ale Amerykanie nie znają słowa „nierealne”, tylko „nieopłacalne”. Reżyser Jonathan Levine nakręcił wcześniej znakomite „Pół na pół”, które łączyło komedię z rakiem, więc stworzenie tego pokręconego mariażu w „Wiecznie żywym”, nie powinno sprawiać żadnego problemu. Nie brakuje dowcipnych, ale i niepozbawionych refleksji dialogów i dość przekonująco pokazano miłość niemożliwą, bo między żywym a martwym, po raz kolejny pokazując siłę miłości. Więcej treści nie podam, bo za spojlerowanie grozi knebel, a efekt jest pozytywnie zaskakujący. Cała reszta też trzyma dobry poziom – zaczynając od zdjęć i montażu, poprzez charakteryzację i efekty specjalne, aż po ścieżkę dźwiękową, gdzie obok Boba Dylana i Bruce’a Springsteena pojawia się Bon Iver i The National. Nie brakuje też scen strachu (przecież to jest horror, nie), ale są pozbawione krwi i brutalności (poza jedzeniem mózgu, który wywołuje wspomnienia zmarłego, ale wiadomo, że to nie wegetarianie).

zombie2

Muszę przyznać, że w przypadku tej pokręconej opowieści, wszystko było w rękach aktorów, którzy zrobili wszystko, by ten romans uwiarygodnić. Między Nicholasem Houltem (introwertyczny R, który jest narratorem całej opowieści) a Teresą Palmer (delikatna Julie, przy okazji wygląda trochę jak Kristen Stewart, ale lepiej gra) jest chemia, choć początkowo jest przerażenie (wiadomo dlaczego). Poza nimi na drugim planie wybijają się Rob Corddry (zombie Marcus) i John Malkovich (generał Grigio).

Rzadko zdarzają się takie połączenia. Trochę szkoda, bo dzięki temu kino byłoby bogatsze. Sprawnie zrobione, ciekawie opowiedziane i oryginalne.

7/10

Radosław Ostrowski