Fenicki układ

Jakie są filmy Wesa Andersona, każdy widzi. Styl wizualny jest bardzo charakterystyczny i rozpoznawalny od pierwszych kadrów, co czyni go jednym z najciekawszych autorów kina. Jednak treściowo jest za każdym razem inaczej, choć najczęściej mamy do czynienia z dysfunkcyjnymi rodzinami. I tak też jest z „Fenickim układem”, mieszanką komedii, filmu szpiegowskiego (to coś nowego) oraz dramatu.

Tym razem jesteśmy w latach 50., zaś bohaterem jest potentat finansowy Zsa Zsa Korda (Benicio Del Toro). Ma masę wrogów, którzy chcą go zabić (lecz są w tym kompletnie nieudolni), sprawia wrażenie bardzo zdecydowanego i chytrego, że nawet rządy chcą go udupić. W sensie zinfiltrować firmę i zabrać całą kasę. Jednak Korda ma plan na potężną inwestycję w Fenicji, która ustawiłaby go oraz jego wspólników na 150 lat. Postanawia wtajemniczyć do swojego planu jedyną córkę, przyszłą zakonnicę Liesl (Mia Threapletone) zamiast jej dziewięciu (!!!) braci. Może dlatego iż są jeszcze bardzo młodzi i niepełnoletni. Dwójce towarzyszy jeszcze nauczyciel, specjalista od owadów, profesor Bjorn Lund (Michael Cera). Jednak od samego początku Kordę prześladuje pech (manipulacja rynkiem) i dość ryzykowne przedsięwzięcie może okazać się katastrofą.

„Fenicki układ” pozornie jest taki sam jak zawsze. Nadal mamy mocne, pastelowe kolory, symetryczne kadry i specyficzną pracę kamery czy bogatą w detale scenografię. Jednak tutaj Anderson nie wali wątkami jak szalony, nie tworzy opowieści w opowieści, tylko w całości skupia się na trójce postaci oraz ich dynamice. A jednocześnie mamy całą tą kombinację związaną z tytułowym układem oraz „Wyrwą”, czyli dołożeniem troszkę piniądzorów do tej inwestycji. Próby negocjacji, gdzie tak naprawdę sporo zależy od szczęścia i zbiegów okoliczności potrafią rozbawić, zaskoczyć, a nawet zadziwić kreatywnością (jak rozwiązanie sporu przez… grę w koszykówkę czy nagłe wkroczenie grupy terrorystycznej). Jednak tak naprawdę mamy zderzenie dwóch światów: religijnej, głęboko wierzącej, idealistycznej Liesl z bezwzględnym, wyrachowanym kapitalistą Kordą. Jeszcze bardziej widać tą konfrontację w czarno-białych, surrealistycznych scenach osadzonych w zaświatach. Więc czy wygra interes czy może więzy rodzinne?

Realizacyjnie jest jak zawsze, ale jednocześnie czuć pewne drobne szczególiki. Nadal mamy tu mocne kolory, imponującą scenografią i kostiumy oraz skupienie na detalach. O zadziwiających rekwizytach w postaci zminiaturyzowanego wykrywacza kłamstw i wersji zdalnego telefonu nie mówiąc. Jednak parę razy kamera bawi się ujęciami (uderzenia z liścia pokazane z oczu czy pogoń za postaciami w finałowej konfrontacji), muzyka pojawia się o wiele rzadziej, zaś humor kilkukrotnie łapie z zaskoczenia.

A wszystko działa dzięki (jak zawsze imponującej) obsadzie, choć najważniejsze jest tutaj trio: Del Toro/Threapletone/Cera. Pierwszy jest absolutnie charyzmatyczny, sprytnie lawirujący między różnymi siłami/potencjalnymi sojusznikami oraz szorstki, wręcz pozbawiony jakichkolwiek emocji (co wynika z dość trudnego życia rodzinnego). Jednak coś powoli zaczyna się w nim zmieniać, choć nie jest to widoczne na pierwszy rzut oka. Prawdziwym odkryciem jest Theapletone, czyli głęboko wierząca przyszła zakonnica. Pozornie jest naiwna, mocno oderwana od rzeczywistości, jednak okazuje się być o wiele sprytniejsza niż się wydaje. Ich wspólne wymiany zdań, docinki to dla mnie prawdziwe serce tego filmu. Jednak całość kradnie Michael Cera i jest to dziwne, że dopiero teraz pojawia się w filmach Andersona. Od rozbrajającego akcentu aż po niemal obsesję na punkcie owadów potrafią zaserwować sporą ilość zabawnych dialogów. Jak zawsze mamy na drugim planie masę znajomych twarzy: od Toma Hanksa i Bryana Cranstona przez Mathieu Amalrica aż po Jeffreya Wrighta oraz Benedicta Cumberbatcha z dziwaczną bródką.

„Fenicki układ” nie jest rewolucją czy gruntowną zmianą w plastycznym świecie Wesa Andersona, jednak inaczej rozkłada akcenty, co wnosi o wiele więcej świeżości niż się można było spodziewać. Wracamy do rodzinnej opowieści, która potrafi zaskakująco trzymać w napięciu, oszołomić wizualnie i (w nieoczywistym finale) nawet wzruszyć. Czego takiego u tego reżysera nie czułem od czasu „Grand Budapest Hotel”, pokazując jak wiele mogą zmienić drobiazgi.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Here. Poza czasem

Był kiedyś taki czas, że filmy Roberta Zemeckisa były dla mnie sporym wydarzeniem. Żaden inny reżyser nie był tak blisko bycia drugim Stevenem Spielbergiem, który potrafił zarówno zaangażować emocjonalnie oraz zachwycić kolejnymi technologicznymi sztuczkami. Ostatnimi czasy jednak twórca „Powrotu do przyszłości” za bardziej się skupia na aspekcie technologicznym, gdzie postacie oraz emocje zanikają. Czy tak będzie w przypadku adaptacji komiksu Richarda McGuire’a?

here2

Sam pomysł jest prosty i frapujący – kamera cały czas stoi w jednym miejscu, zaś akcja toczy się na przestrzeni kilku milionów lat. Czyli od czasów prehistorycznych, gdy nie było jeszcze Amerykanów przez XVIII wiek z nieślubnym synem Benjamina Franklina aż do czasów dzisiejszych i czarnoskórą rodziną. Choć większość czasu spędzimy wokół Richarda (Tom Hanks) oraz przyszłej żony Margaret (Robin Wright) – z radościami i smutkami.

here1

Cała sztuczka polega na tym, że te historyjki są a) poszatkowane chronologicznie, b) dzieją się równolegle. Jak to możliwe? Za pomocą pojawiających się okienek niczym w komiksowych kadrach, które zostają ożywione na naszych oczach. Jest to jednocześnie siła i słabość „Here”. Z jednej strony trudno nie oderwać oczu od tych dziejących się rzeczy, ale z drugiej nie wszystkie wątki są aż tak angażujące. Przeplatanie się czasów zaczyna wywoływać dezorientację, próbując sobie przypomnieć kto jest kim oraz KIEDY jesteśmy. Niczym oglądanie rozbitych kawałków zwierciadeł i próba sklejenia ich. Gdy jesteśmy bliżej Richarda oraz jego familii (szczególnie rodziców granych przez Paula Bettany i Kelly Reilly), tym bardziej byłem zaangażowany. Są tu drobne perełki i piękne sceny (scena ślubu, urodziny czy ostatnie spojrzenie na dom przed sprzedażą), odmłodzeni komputerowo Hanks z Wright wyglądają naprawdę dobrze, zaś scenografia świetnie pomaga wejść w epoki.

here3

Zemeckis w „Here” nadal próbuje znaleźć tą równowagę, która wyróżniała jego najlepsze filmy. Niemniej udało się zrobić co najmniej interesujący, choć nie wykorzystujący w pełni swojego potencjału dzieło. Dobrze zagrane, z niezłymi dialogami oraz solidną realizacją.

6/10

Radosław Ostrowski

Elvis

Podobno mówi się, że w muzyce rozrywkowej król był tylko jeden, a imię jego Elvis. Mieszał country z rhythm’n’bluesem i gospel, budując na tym nowy gatunek muzyczny: rock’n’rolla. Był bohaterem wielu filmów (także dokumentalnych), ale kolejny mu nie zaszkodzi. Zwłaszcza jeśli reżyserem jest tak wyrazisty stylista jak Baz Luhrmann, który wizualny styl jest łatwo rozpoznawalny.

Narratorem nie jest jednak sam Król, lecz jego menadżer, tajemniczy „pułkownik” Tom Parker (Tom Hanks). Gdy go poznajemy jest rok 1997 i trafia do szpitala. Czy kasyna. Wszystko się tutaj miesza – czas, przestrzeń i miejsca. Zaczyna snuć swoją historię jak to odkrył Elvisa i zrobił z niego gwiazdę. Niektórzy nawet powiedzieliby, że także go zniszczył oraz zamordował. Tak cofamy się do lat 50., gdy nasz biznesmen prowadził szoł muzyka country, Hanka Snowa (David Wenham). Cała jednak sytuacja się zmienia, gdy trafia do jego uszu nagranie młodego chłopaka z Memphis. Parker wyrusza na jego występ, który ma się odbyć za kilka godzin. Widząc zza kulis, chłopak (Austin Butler) wydaje się niepewny, nieśmiały, spięty. Wchodzi na scenę i… zaczyna się szaleństwo, a panie osiągają ekstazę. Przez to jak rusza biodrami. Parker proponuje umowę w zamian stając się jego menadżerem oraz zarządcą pieniędzy.

„Elvis” jest dziwnym filmem, który wywołuje dość mieszane uczucia. Luhrmann miesza chronologię, muzykę (mieszanka bluesa, country, gospel i… rapu) oraz estetykę. Postmodernistyczna jazda bez trzymanki, doprowadzająca do wizualnego oczopląsu, w bardzo teledyskowym montażu. Niemal w pigułce mamy karierę filmową („był świetnym aktorem, ale nie chcieliście iść na jego filmy, jeśli w nich nie śpiewał”), pierwsze występy, kupienie Graceland czy występ, przez który Elvis musiał iść do wojska (alternatywą było więzienie). Jednak reżyser za bardzo się skupia na relacji z Parkerem, która jest bardziej toksyczna niż chce się przyznać sam zainteresowany. Młody, cholernie uzdolniony, lecz naiwny i zbyt ufny kontra król ściemy, hazardzista, manipulator, chcący błyszczeć tym samym światłem co jego gwiazda. Wiedziałem jak to się skończy, przez co ten wątek najmniej mnie interesował.

Z tego powodu Elvis staje się tak naprawdę postacią drugoplanową, bardzo rzadko wchodzimy do jego głowy. Innym problemem tej decyzji narracyjnej jest zepchnięcie do roli tła zarówno rodziców przyszłego Króla (przede wszystkim matki, która była dla niego kompasem moralnym), jak i poznanej w Niemczech żony. Późniejsze uzależnienie od leków i narkotyków też pojawia się nagle, w zasadzie ciemna strony sławy jest ledwo zaznaczona.

Jeszcze wracając do Parkera, grający go Tom Hanks wypada… dziwnie. Aktor ten nigdy nie schodził poniżej pewnego poziomu, ale tutaj nie da się go traktować poważne. Nienaturalny akcent, groteskowy makeup, przeszarżowany sposób mówienia. Jeśli celem aktora było zdobycie Złotej Maliny (to chyba jedyna nagroda, jakiej jeszcze nie zdobył), Hanks może meldować wykonanie zadania. A co działa? Wszystkie muzyczne wstawki i zapisy koncertów Elvisa, których energia niemal mi się udzielała, sceny interakcji Elvisa z „czarną” muzyką (wizyta w namiocie jako dziecko czy odwiedzanie knajpy, gdzie grał m.in. B.B. King) oraz absolutnie magnetyzujący Austin Butler. Może i nie jest wizualnie jeden do jeden jako Elvis, ale mówi jak Elvis, śpiewa jak Elvis (tak, to jego głos, a nie lip-sync) oraz rusza się jak Elvis. W rzadkich scenach poza sceną bardzo przekonująco zarówno pewność siebie, zagubienie czy (już zbliżający się do 40-tki) pogodzenie się z życiem w złotej klatce.

„Elvis” ma tutaj dwa oblicza: płytkiej, powierzchownej biografii pokazującej bardziej jego wpływ na kulturę oraz barwnego, imponującego audio-wizualnie spektaklu z charyzmatycznym Butlerem. Każdy z was musi sam zdecydować się czy chce iść na ten film spodziewając się biografii albo bogatego szoł w stylu Luhrmanna.

7/10

Radosław Ostrowski

Nowiny ze świata

Jakim aktorem jest Tom Hanks każdy widzi. Od lat jego role wydają się być ucieleśnieniem wszystkiego, co najlepsze mają Amerykanie. Rzadko jednak wyskakując ze swojego emploi, mierzył się w zasadzie każdym gatunkiem. Oprócz dwóch – kina superbohaterskiego i westernu. Do jakiego gatunku zaliczają się „Nowiny ze świata”?

Amerykanin gra tutaj kapitana Jeffersona Kidda – weterana wojny secesyjnej, który walczył po stronie Południa. Ale już minęło 5 lat i czas wojny minął. Teraz jest kimś, kogo można nazwać sprawozdawcą czy prezenterem wiadomości. Tylko, że w 1870 roku telewizji nie było, lecz tradycyjna prasa. Mężczyzna przyjeżdżał od miasteczka do miasteczka z gazetami i wieczorem przekazywał im wieści. Jak sam mówił, by zapomnieć o bólach oraz troskach. Zwłaszcza, że dla wielu ciągle wspominana jest wojna i droga do zjednoczenia narodu jest bardzo wyboista. Podczas jednej z wędrówek kapitan odnajduje rozbity wóz, a w niej białowłosą dziewczynę. Johanna została porwana przez Indian i żyła z nimi wiele lat, aż jej nowa rodzina została wybita przez wojsko. Dziewczynka miała trafić do krewnych w oddalonym kilka tysięcy kilometrów miasteczku. Kidd decyduje się dowieść do wujostwa.

nowiny ze swiata2

Najbardziej zaskoczyło mnie to, że „Nowiny ze świata” to film Paula Greengrassa – brytyjskiego filmowca, realizującego filmy w niemal paradokumentalnym stylu. Z nerwowo trzęsącą się kamerą, ujęciami z ręki, wypranymi kolorami oraz mniej znanymi aktorami. Tym bardziej byłem zdziwiony realizacją. Wizualnie film bardzo przypomina niemal klasyczne westerny, z obowiązkowymi wielkimi krajobrazami i bardzo dobrze pokazanymi miasteczkami. Na niepogodzonym z porażką Południu, pełnym ludzi rozczarowanych, zgorzkniałych, nieakceptujących nowych zmian. Czasami egzekwujących swoje przekonania za pomocą rewolweru.

nowiny ze swiata1

I w tym krajobrazie porusza się ta dwójka bohaterów – oboje z naznaczoną mrokiem przeszłością, nie pasujący troszkę do otaczającego się świata. Jak w klasycznym kinie drogi, mężczyzna i dziewczynka zaczynają poznawać się coraz bliżej, budując – w jakimś sensie – relacje ojciec-córka. Ta droga nie będzie, a spotkani po drodze ludzie będą różni: od bandytów przez lokalnego watażkę, terroryzującego swoją osadę po Indian. Reżyser nie boi się pokazać mniej przyjaznej strony Ameryki, zakończonych strzelaninami. Nie oznacza to jednak, że „Nowiny ze świata” zmieniają się w dynamiczną rzeźnię czy kino akcji, o nie. To staroszkolny western z pietyzmem odtwarzający epokę oraz jej realia, z powoli budowaną atmosferą.

nowiny ze swiata4

Co najbardziej działa to ewidentnie duet grający główne role. Tom Hanks jest standardowym Tomem Hanksem, czyli budzącym sympatię nosicielem nadziei z przeszłością. Niemniej wie, że świat nie zawsze jest przyjazny i bezpieczny, więc trzeba być gotowym na wszystko. Ale prawdziwym objawieniem jest Helena Zengel, czyli Johanna. Dziecko zbyt dzikie, by żyć w zgodzie z cywilizacją, nie pamiętające swojej przedindiańskiej przeszłości. Oboje mają wiele do zapomnienia i próbują jakoś żyć dalej, ale z czasem ta relacja zaczyna się pogłębiać. Droga przechodzona przez Hanksa i Zengel to najmocniejsza część tego filmu.

nowiny ze swiata3

„Nowiny ze świata” są filmem tak niedzisiejszym, że powstanie tego dzieła jest cudem samym w sobie. Jeśli macie Netflixa i lubicie jeździć na koniach ku zachodzącemu słońcu, jest to pozycja dla was. Dla mnie jest to jeden z przyjemniejszych seansów i nieoczywista robota Greengrassa.

7/10

Radosław Ostrowski

Misja Greyhound

Ten film miał trafić do kin, ale pandemia koronawirusa wywróciła plany dystrybutorów oraz producentów do góry nogami. Tak było w przypadku filmu “Misja Greyhound”, której premiera planowana na czerwiec nie doszło do skutku. Studio Sony sprzedało prawa do dystrybucji platformie Apple Tv+, a szkoda, bo film mógł nieźle zarobić i przyciągnąć tłumy fanów kina marynistycznego.

Tytułowy Greyhound to kryptonim niszczyciela USS Kealing pod wodzą kapitana Ernesta Krause. Kapitan razem z dwoma brytyjskimi niszczycielami zabezpiecza konwój statków płynących do Wielkiej Brytanii. Załogi są zabezpieczane przez wsparcie lotnicze po obu stronach Atlantyku. Jednak kiedy znajdują się w Grzbiecie Śródaltantyckim, marynarze są zdani tylko na siebie, a do celu mają ponad 50 godzin. By nie było tak łatwo na morzu pojawiają się U-Booty, które mają tylko jeden cel: zatopić wszystkie okręty.

Film oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, choć nazwy okrętów oraz nazwiska postaci zostały zmienione. Reżyser Aaron Schneider niejako rzuca nas w sam środek wydarzeń, gdy okręty już wypłynęły, a towarzyszące im samoloty wracają. I powoli odpalany jest łańcuch wydarzeń, który zmieni się w walkę na śmierć i życie. Nie poznajemy załogi ani samego dowódcy (poza prologiem), praktycznie cały czas będąc na morzu. Zagrożenie morze pojawić się praktycznie z każdej strony, a los  zależy zarówno od decyzyjności dowódcy, jak i działania całej załogi: od oficerów przez strzelców po speca od radaru. Byli szkoleni do takich akcji mnóstwo razy, a jeden błąd może skończyć się klęską. Akcja jest tak intensywna, że dowódca nie ma nawet czasu zjeść ani wypić kawy. Nawet gdy pojawia się chwila spokoju (scena pogrzebu), jest ona bardzo gwałtownie przerywana meldunkiem. Czy to o wystrzelonej flarze, petardzie czy informacji od innego niszczyciela. Ta adrenalina będzie nam towarzyszyć niemal do samego końca, przez co nie ma tutaj miejsca na nudę. A to była dla mnie największa niespodzianka tego filmu, obok rzadko obecnego tutaj patosu.

Dla wielu problemem może być fakt, że bohaterowie posługują się bardzo fachowym językiem, niezrozumiałym dla takich szczurów lądowych jak ja. Na szczęście nie boli to tak bardzo, ale większym problemem może być anonimowość załogi. Poza kapitanem (świetny jak zawsze Tom Hanks) jest to spora masa, nawet jeśli mająca jakieś personalia, nie poznajemy ich. Zupełnie jak w przypadku “Dunkierki”, gdzie więcej mają o nich mówić ich czyny niż słowa i – podobno – nie daje to zbyt wielu emocji. Z tym ostatnim się nie zgodzę, a inspiracją dla reżysera zamiast filmu Christophera Nolana była… ostatnia część “Mad Maxa”.

“Greyhound” może i trwa tylko półtorej godziny, ale to prawdopodobnie najbardziej intensywne półtorej godziny tego roku. Film trzyma za twarz, podkręcają adrenalinę świetnymi scenami akcji oraz impulsywną muzyką. Dawno film osadzony w realiach II wojny światowej nie grał tam mocno suspensem.

7/10

Radosław Ostrowski

Cóż za piękny dzień

Fred Rogers to postać w USA wręcz ikoniczna. Dzięki swojemu programowi telewizyjnemu („Mister Rogers’ Neighborhood”) uczył dzieci jak radzić sobie z bardzo trudnymi kwestiami: rozwód rodziców, wojna, śmierć, rasizm, nietolerancja. Robił to jednak w sposób delikatny, nienachalny, stając się niejako wychowawcom wielu pokoleń dzieci. Powstał już o nim film dokumentalny w 2018 roku, ale rok później postanowiono zrobić film fabularny.

Punktem wyjścia dla dzieła Marienne Heller jest artykuł prasowy z 1998 roku. Jego autorem był dziennikarz Esquire, Tom Junod, który miał reputację człowieka bardzo ostrego, budzącego strach wśród rozmówców. Poza tym miał bardzo trudne, wręcz szorstkie relacje z ojcem, unikając go jak ognia. Ale to właśnie ten dziennikarz śledczy dostaje za zadanie napisać artykuł o panie Rogersie. Nie mogąc wycofać się z tego, wyrusza do Pittsburga, gdzie przygotowywany jest program. I ten wywiad będzie miał spory wpływ na jego życie.

pan rogers1

Reżyserka ubiera całą historię w formę odcinka programu Freda Rogersa, co rzuca się przez trzy czynniki. Po pierwsze, dość ciasny ekran ze sporymi czarnymi paskami. Po drugie, bardziej „podniszczona”, przypominająca programy sprzed lat kolorystyka. No i trzecia istotna rzecz, sceny poza „mieszkaniem” Rogersa, a bez udziału dziennikarza (tutaj nazywającego się Lionel Vogel) pokazane są w formie miniaturowych makiet, co buduje klimat retro. Nie to jednak jest najważniejsze, jednak powoli budowana relacja między otwartym, serdecznym, ciepłym Rogersem a cynicznym, rozgoryczonym, szorstkim Vogelem. Rozmowy między nimi stawiały jedno pytanie: kto tu tak naprawdę prowadzi wywiad z kim? Bo to Rogers zaczyna przejmować inicjatywę i powoli wchodzić do umysłu dziennikarza, odkrywając przyczyny trudnej relacji z ojcem. A wszystko robi bardzo spokojnie, wręcz delikatnie, bez zmiany głosu czy gwałtownych momentów.

pan rogers2

Obawiałem się troszkę, że postać pana Rogersa (całkowicie prawdziwa, a większość wypowiadanych przez niego dialogów naprawdę miało miejsce) zostanie bardzo przesłodzona jako mędrzec, który zna odpowiedzi na wszystkie pytania oraz niemal idealny rodzic znany z telewizyjnego wizerunku. Ale na szczęście, dzięki znakomitej roli Toma Hanksa, udaje się pokazać człowieka, a nie tworzyć pomnik. Najbardziej czułem to w chwili, kiedy opowiada o problemach z wychowaniem dzieci w wieku nastoletnim czy kiedy podczas programu próbuje rozłożyć namiot, co się nie udaje. Nie brakuje prostych, ale wzruszających scen jak choćby ta, gdy podczas jazdy metrem pasażerowie śpiewają piosenkę z programu na widok Rogersa czy minuta ciszy w trakcie posiłku w restauracji. Na mnie wrażenie zrobiła oniryczno-groteskowa scena, gdy dziennikarz rusza za Rogersem, by… zostać uczestnikiem jego programu. Ale to dopiero początek, bo dalej jest jeszcze dziwniej i poznajemy demony naszego dziennikarza.

pan rogers3

A propos niego, postać grana przez Matthew Rhysa, z którego perspektywy poznajemy najsympatyczniejszą osobowość telewizyjną jest bardzo trudna do polubienia. To prawdziwy buc, skupiony na sobie, swojej pracy (a właściwie wkurzanie swoich rozmówców), gniewie wobec ojca (trzymający fason Chris Cooper), olewając żonę i dziecko. Bardzo szorstki, skryty, pełen gniewu zaczyna powoli się zmieniać, a jest to pokazane – tak jak reszta filmu – bardzo powoli i delikatnie. Zaś sama postać zaczyna mieć ciekawszą barwę.

Heller jako reżyserka potwierdza swoje predyspozycje do realizacji kameralnych dramatów i obserwowania ludzkich charakterów. „Cóż za piękny dzień” to na razie jej najlepsze dzieło z dobrymi dialogami, świetnym aktorstwem oraz słodko-gorzkim klimatem. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie jedna, mocno przesłodzona scena, która jest dla mnie zbędna.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Inferno

Profesor Robert Langdon budzi się gdzieś w szpitalu z ostrym bólem głowy, osłabiony oraz nic nie pamiętając. A jeden rzut okiem zza okna wystarczy, by zauważyć, że zamiast Bostonu jest we Florencji. Jednocześnie ktoś próbuje zabić profesora, a jedynym tropem jest tajemniczy cylinder. W sprawę zamieszany jest pewien szalony miliarder Zobrist, tajemnicza firma oraz WHO. A jedynym sojusznikiem staje się lekarka, opiekująca się profesorem.

inferno1

Tak jak w poprzednich częściach, tak i w „Inferno” dostajemy mieszaninę łamigłówek, symboli oraz wskazówek mających nas doprowadzi do wirusa, mającego na celu wymordować połowę ludzkości. Bo ludzkość jest dla siebie największym wrogiem i ta idea miała w sobie spory potencjał. Ale Ron Howard bardziej skupia się na pędzącej akcji, tajemnicy oraz wątku sensacyjnym. I na początku ta aura tajemnicy działa na plus: chaotyczny, dynamiczny montaż, ostra gra świateł, sceny „wizji” naszego bohatera (efekciarskich, pełna detali), próbującego rozgryźć co się stało. Poczucie dezorientacji, chaos i zaczynamy poznawać kolejnych graczy w tej rozgrywce, a motywacje kilku postaci pozostają niejasne. Przenosimy się z miejsca na miejsce (niczym u Jamesa Bonda), zagadki są rozwiązywane dość szybko (Langdon to niemal chodząca encyklopedia), a cała intryga tak zapieprza, że nawet nie mamy czasu na pomyślunek oraz zastanowienie się, kto, co, jak (prawie jak w „Aniołach i demonach”).

inferno2

Tylko, że im dalej w las, tym mniej logika szwankuje, a całość nie angażuje tak bardzo jak w poprzedniej części. Retrospekcje sprawiają wrażenie troszkę zbędnego balastu (parę razy łopatologicznego), zaś zakończenie jest typowym tworem made in Hollywood, gdzie napięcie ma kumulować oraz trzymać za gardło. Jednak to nie zadziałało tak bardzo, jak powinno. Wydawało mi się takie mechaniczne, włącznie z woltą dotyczącą „partnerki” (tylko niezła Felicity Jones), a wyjaśnienie całej intrygi przez inne osoby – co odkrywamy dość szybko – denerwowało mnie.

inferno3

Podobnie jak wkurza niewykorzystanie potencjału obsady. Tom Hanks tym razem porządnie sobie radzi w roli Langdona, który znów musi uratować świat, ale robi to z wdziękiem. Jednak drugi plan (zwłaszcza Ben Foster i Omar Sy) są kompletnie zmarnowani, robiąc za dodatek i nie mając zbyt wiele rzeczy do roboty. Troszkę szkoda, bo można było z tego wycisnąć więcej.

inferno4

„Inferno” wobec filmowej serii o Robercie Langdonie jest gdzieś pośrodku. Nie jest aż tak dynamiczna i ekscytująca jak „Anioły i demony”, ani tak kretyńska jak „Kod da Vinci”. Nie dostarcza też tyle frajdy jak część druga. Pytanie, czy jest sens dalej ciągnąć tą serię.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Czwarta władza

Cała historia zaczyna się w Wietnamie. Trwa wojna, jest rok 1966. By opisać jej historię zostaje wysłany analityk korporacji Rand, Daniel Ellsberg. Po powrocie z kraju w 1969 roku mężczyzna podejmuje bardzo trudną i ryzykowną decyzję – wykrada z korporacji raport szefa Departamentu Obrony, Roberta McNamary (tzw. Pentagon Papers), robiąc fotokopie. Dwa lata później zaczyna przekazywać je do prasy. Biały Dom odkrywa przeciek i próbuje wszelkimi sposobami zablokować rozpowszechnianiu tych dokumentów. Wtedy do gry włącza się Washington Post, znajdujący się w dość trudnej sytuacji ekonomicznej.

czwarta_wladza1

Jak wiele osób, które tu zaglądają wiedzą, że jestem fanem Stevena Spielberga. Właściwie ten film, mógłby nie powstać, gdyby nie jeden drobny szczegół. Reżyser ukończył zdjęcia do filmu „Ready Player One”, trwały pracę nad post-produkcją i szukając czegoś do roboty, trafił na scenariusz Liz Hannah (lekko podrasowany przez odpowiedzialnego za skrypt do „Spotlight” Josha Singera), uznając ten materiał za interesujący. Szczególności temat dotyczący roli mediów.

Punktem zapalnym jest wyciek tajnego raportu, z którego wynika, że od czasów administracji Trumana planowano podjęcie interwencji w sprawie Wietnamu (wtedy Indochin) oraz fakt, iż wojna jest z góry skazana na przegraną. Mimo to jest kontynuowana, a opinia publiczna wprowadzona w błąd. I teraz zaczyna się pytanie: publikować, idąc na konfrontację z ludźmi władzy czy może zachowywać z nimi dobre kontakty? Sprawa jest o tyle istotna, że stawką jest reputacja tej (wtedy) lokalnej gazety z ambicjami na coś więcej oraz jej status finansowy.

czwarta_wladza2

Sam początek jest dość spokojny i ospały, a narracja jest prowadzona dwutorowo. Z jednej strony mamy szefową gazety – Katherine Graham (świetna Meryl Streep), która jest bardzo wycofaną, zagubioną kobietą, próbującą się odnaleźć w nowej roli, niejako zmuszona do tego (jej mąż popełnił samobójstwo). Otoczona doradcami, czyli facetami w średnim wieku, musi podjąć bardzo trudną decyzję (mocna scena rozmowy telefonicznej na kilka osób), a jej przemiana budzi uznanie i jest pokazana bez fałszu. Drugim bohaterem jest naczelny gazety, czyli Ben Bradlee („tylko” solidny Tom Hanks), szukający od dłuższego czasu jakiegoś dobrego materiału do gazety, uparcie dążącego do celu oraz hołdującemu prawu do wolności prasy. Te postacie rzadko się spotykają ze sobą, przez co na początku trudno wejść w rytm. Wszystko się zmienia w momencie znalezienia dokumentów oraz źródła, doprowadzając do przyspieszenia akcji oraz walki o publikację. Reżyser trzyma w napięciu (świetnie zmontowana scena „drukowania” tekstu od czcionek czy składanie raportu do kupy, bez numerowanych stron), parę razy bawi się montażem (kopiowanie dokumentów) i wykorzystuje archiwalne materiały (sceny z Białego Domu, gdzie „słyszymy” Nixona), prowokując do pytań o relację dziennikarz-polityk. Czy te strony mogą utrzymywać dobre relacje, czy można wykorzystać do roli informatorów, czy można posunąć się do manipulacji? To daje wiele do myślenia, ale odpowiedzi nie do końca są rzucane nachalnie.

czwarta_wladza3

Film ogląda się świetnie, także dzięki realizacji. W końcu to Spielberg, który zachowuje swój poziom. Kamera miejscami wręcz pędzi płynnie z postaci na postać, podkręcone montażem oraz zachowując realia lat 70. Bardzo miękkie, ładne kolory, miejscami surowa, realistyczna scenografia oraz stonowana muzyka w tle potrafi zbudować napięcie. Owszem, pod koniec jest lekko patetycznie (sceny w sądzie), a epilog wydaje się niepotrzebny. To na szczęście, nie psuje dobrego wrażenia.

Aktorsko też się trudno przyczepić, mając takie osoby w rolach głównych. Jednak drugi plan został całkowicie zdominowany przez fantastycznego Boba Odenkirka (Ben Bagdikan), dającego wiele energii oraz napięcia podczas tak pozornie drobnych scen jak rozmowa telefoniczna. Oprócz niego zobaczymy tak rozpoznawalne twarze jak Sarah Paulson (żona Bradlee’ego), Tracy Letts (Fritz Beebe, doradca Graham), Matthew Rhys (Daniel Ellsberg) czy Jesse Plemons (adwokat gazety).

czwarta_wladza4

Kiedy już straciłem nadzieję, że Spielberg wzniesie się pod swój solidny poziom, „Czwarta władza” przypomina, za co pokochałem tego filmowca. To film zrobiony na dobrym poziomie, z mocną obsadą oraz ponadczasowym tematem, będącym (w Stanach) dziwnie aktualnym. Szkoda, ze takich mediów już nie ma. A może są, tylko ich nie dostrzegłem?

7/10

Radosław Ostrowski

The Circle. Krąg

Czym jest tytułowy Krąg? To duża korporacja, która tworzy aplikacje pomagające ludziom. Chyba, bo mamy urządzenie do mierzenia zdrowia czy kamery wbudowane niemal wszędzie i aplikacja pozwalająca na pełną transparentność (znaczy się pełną inwigilację). I to tam dostaje pracę Mae Holland, a to dzięki swojej przyjaciółce, a kariera nabiera przyspieszenia. Ale zaczyna dostrzegać, że coś nie tak.

krg1

Powieść Dave’a Eggersa była niemal skrojonym materiałem na film, jednak musieli pojawić się goście z Hollywood i wszystko spieprzyć. A zadania ekranizacji podjął się James Ponsoldt, czyli specjalista od kina niezależnego („Cudowne tu i teraz”, „Koniec trasy”). Powinno być dobrze, ale kompletnie nic tu nie pasuje. Nawet to ostrzeżenie przed współczesną technologią, która może służyć do inwigilacji oraz kontroli w imię poprawy naszego życia. Ale w zamian za to musimy zrezygnować z życia prywatnego, a jeśli będziemy przeciwko nie będzie dobrze (przykład pani senator). Problem jednak w tym, że kompletnie mnie to nie obchodziło, a nie to było celem. Nawet sceny pozornie mające trzymać w napięciu (pościg za przestępczynią czy ucieczka byłego chłopaka zakończona wypadkiem) kompletnie nie interesują, a wnioski wyciągane z filmu są bardzo banalne. Wszystko jest tak czarno-białe (owszem, książka była taka, lecz pewne wątki wyrzucone w filmie jak aplikacja pozwalająca poznać swoich przodków czy kompletnie zmieniony finał), zrealizowane sterylnie i bezpiecznie. Brakuje konfliktu, wyrazistych bohaterów oraz emocji. I nie wiem, co poszło nie tak.

krg2

Ale czasami nawet słabe postaci można zbudować, jeśli odpowiednio poprowadzi się aktorów. Tylko trzeba im dać pole do popisu. Niestety, tutaj zmarnowano potencjał obsady, tak jak wszystko. Grająca protagonistkę Emma Watson jest bardzo przezroczysta, niemal ślepo zapatrzona w działalność Kręgu. Tylko, że potem następuje przemiana, chociaż nie jestem tego pewny. Za to strzałem w stopę było obsadzenie Toma Hanksa jako szefa Kręgu, Baileya. Niby facet w stylu Steve’a Jobsa, czyli wizjoner, wyluzowany i zdystansowany. Tylko, że ma być demoniczny i straszny, ale kompletnie mu nie wychodzi. Jedynymi wartymi uwagi postaciami są rodzice Mae (Glenne Headey oraz nieodżałowany Bill Paxton), ale oni mają za mało czasu.

krg3

W rozmowie do Kręgu na pytanie czego się boi, odpowiada: zmarnowanego potencjału. Tutaj zepsuto niemal wszystko, co się dało: brakuje fajnych postaci, intryga jest prowadzona ślamazarnie i bez polotu, aktorsko jest średnio. Nawet lęk przed Internetem wywołuje znużenie, a tym miało uderzyć. Z tego Kręgu będziecie się chcieli wypisać.

4/10

Radosław Ostrowski

Hologram dla króla

Alan Clay to biznesmen w wieku średnim, który najlepsze lata w swojej karierze wydaje się mieć dawno za sobą. Czuje się już wypalony, rozwiódł się z żoną i próbuje zachować kontakt z córką. Od szefa dostaje nowe zadanie: zrobić duży interes w Arabii Saudyjskiej, by sprzedać samemu władcy nową technologię: hologram pozwalający na telekonferencje. Wydaje się, że sprawa jest prosta, gdyż Clay zna bratanka króla. Tylko, że nic nie jest takie proste.

hologram_dla_krla1

Tom Tykwer korzysta z książki Dave’a Eggera, by opowiedzieć historię w zasadzie nam znajomą. Bohaterem jest człowiek w średnim wieku, który nie potrafi się odnaleźć i stracił życiową energię. Ale czy nowe miejsce i umowa pozwolą odnaleźć dawną pewność siebie i przynieść wewnętrzny spokój? Po tym jak zamknął swoją poprzednią firmę, rozwiódł się z żoną i nie jest w stanie zapewnić kasy na studia córce? Niby takich opowieści było tysiące, ale i tą ogląda się dobrze. Kluczem wydaje się tutaj zderzenie mentalności zachodniej z klimatem i krajobrazem Bliskiego Wschodu. Tutaj kraj arabski nie jest pokazany ani z przesadnym, bombastycznym przepychem, ani jako nieufne miejsce walki z terroryzmem. Arabia Saudyjska jest krajem pełnym paradoksów: biurokratyczna ospałość i niekompetencja (postać sekretarki Mahy) może doprowadzić do szału – prawie jak w PRL-u, a przepisy dotyczące alkoholu (zakaz picia) są bardzo sprytnie omijane i nie dotyczą najbogatszych. I perspektywa zwykłych ludzi mieszkającym w kraju, gdzie nie widzą dla siebie miejsca uatrakcyjnia tą opowieść.

hologram_dla_krla2

Tykwer konsekwentnie trzyma się określonego kierunku, ale wprowadza wiele retrospekcji, podkreślając skomplikowany charakter zagubionego Alana. Nawet delikatnie poprowadzony wątek miłosny między mężczyzną a poznaną lekarką Zahrą, staje się spójnym fragmentem całości. Na szczęście twórca wnosi odrobinę humoru (żart z CIA czy strach z powodu domniemanej bomby w aucie Yousefa), podnosząc mocno na duchu i dając nadzieję.

hologram_dla_krla3

Wszystko to uwiarygodnia swoją świetną rolą Tom Hanks, który pozornie wciela się w kolejnego everymena, ale tym razem jest to bohater po wielu ciężkich przejściach, próbujący robić dobrą minę do złej gry. Zmęczony życiem, w obcym świecie z nieznaną mu kulturą, ale jednocześnie nie pozbawiony determinacji oraz uporu. Wszystko to jest bezbłędnie wygrane. Wsparciem (nie tylko komediowym) jest Omar Elba jako młody szofer Yousef, który staje się przewodnikiem oraz przyjacielem naszego bohatera. Sceny wspólnych podróży stanowią popis komedii. Cała reszta postaci stanowi raczej tło dla Hanksa, ale nie ma mowy o nijakich bohaterach.

hologram_dla_krla4

„Hologram dla króla” to słodko-gorzka historia szukania (i odnalezienia) nowego miejsca na Ziemi oraz nadziei. Kino powstałe ku pokrzepieniu, ale nie przesłodzone. Pachnące Orientem (piękne zdjęcia oraz cudowna muzyka), ale nie kiczowate. Nawet jeśli nie zostanie w pamięci na długo, to daje sporo do myślenia, a to już coś.

7/10

Radosław Ostrowski