Bikini Blue

Manchester, rok 1953. To właśnie tutaj mieszka małżeństwo polsko-brytyjskie: Eryk i Dora Szumscy. Ona jest pielęgniarką w szpitalu, on – no cóż, jest pacjentem szpitala psychiatrycznego dla Polaków, walczył na wojnie. Pewnego dnia, kobieta odwiedza swojego męża, mając ze sobą listy z Czerwonego Krzyża, jednak lekarz zabrania jej informowania o tym. Mężczyzna po wizycie postanawia uciec z ośrodka i postanawia spędzić czas z kobietą.

bikini_blue2

Jarek Marszewski po 16 latach postanowił o sobie przypomnieć idąc w stronę psychologicznego dramatu. Trzeba przyznać, że to mało znane tło dla tej historii dawało spore pole do działania, a reżyser postanowił skupić się na tajemnicy związanej z Erykiem. Bardzo powoli zaczynamy odkrywać elementy układanki, skupiając się na informacjach z dialogów oraz (głównie w przypadku męża) dziwacznych zachowań, pozornie normalnych jak w momencie nafaszerowania kobiety podczas postoju (dosypanie do alkoholu środków i przyjazd na plażę) czy ucieczki. Cała historia się strasznie wlecze, składając się z paru scenek nie koniecznie ze sobą powiązanymi (scena w barze, wizyta w kinie, gdzie widzimy parodię „Godzilli”) czy finał zakończony wyjaśnieniem tajemnicy, doprowadzając mnie do… śmiechu oraz ciosem łopaty.

bikini_blue1

Z jednej strony nie jestem w stanie odmówić niczego warstwie wizualnie, tej stylizacji na lata 50., gdzie film uderza swoimi filtrami oraz pięknymi kolorami. Do tego jeszcze słyszymy bardzo gitarową muzykę Bartka Chajdeckiego, która nie gryzie się z resztą. Nawet naleciałości etniczne (flety) dodają tylko smaczku. Aktorzy robią, co mogą, by wycisnąć ze swoich postaci jakieś emocje (Tomasz Kot i Lianne Harvey), co udaje się wtedy, gdy są osobno. Jak pojawiają się razem, kompletnie odpychają się, a ja nie byłem w stanie uwierzyć im.

bikini_blue3

Na „Bikini Blue” mimo krótkiego czasu trwania (niecałe półtorej godziny) działało bardzo przysypiająco, nieangażująco oraz bardzo nudno. Pseudopsychologiczny dramat pełen (pozornej) tajemnicy oraz kompletnie nieprzekonujących bohaterów, do tego jeszcze z lektorem (bo film po angielsku). Ładne obrazki to za malutko.

3/10

Radosław Ostrowski

Pokot

Kotlina Kłodzka to miejsce, gdzie cisza, spokój i harmonia są czymś absolutnie normalnym. Pięknie zachodzi słońce, przyroda budzi się jak ze snu, a telefony komórkowe mają słaby zasięg. Tam przyszło żyć Janinie Duszejko – emerytowanej inżynierce, która w miejscowej szkole uczy angielskiego. Poza tym uwielbia wiersze Blake’a, jest astrologiem (amatorem) i bardzo ruszą ją los zwierząt. A cała historia zaczyna się w momencie, gdy zostaje znaleziony martwy pewien kłusownik, co w gardle miał… kość. Ale to nie jest ostatnia ofiara, bo wkrótce zaczynają ginąć kolejni ludzie, którzy – co nie jest przypadkiem – polowali na zwierzęta.

pokot1

Jedna z najbardziej rozpoznawalnych polskich reżyserek, Agnieszka Holland, tym razem postanowiła pójść w stronę kina gatunkowego. „Pokot” to dziwaczny koktajl thrillera, satyry i baśni, gdzie wszystko jest polane groteskowym sosem. Sama intryga kryminalna (czyli coś, na co się bardzo nastawiłem) zostało zepchnięte na dalszy plan i toczy się przy okazji, a wszystko skupia się bardziej na interakcjach Duszejko z pozostałymi bohaterami: księdzem, komendantem, dziećmi ze szkoły, sąsiadem Matogą, właścicielką second handu. Jest też jeszcze grupa ludzi związanych wokół prezesa Wolskiego, polująca na zwierzęta. Całość ma oprzeć się na konflikcie między naszą ekscentryczną bohaterką i myśliwymi, którzy polują dla przyjemności, traktują to niemal jak sport, pewien rytuał dnia codziennego. Symbolem tego staje się plansza, gdzie mamy miesiąc i informacje na co się wtedy poluje. Nawet ksiądz jest w to zaangażowany (nie chodzi tylko o nawoływanie przez ambonę, że myśliwi to posłannicy Boga, ale uczestnictwo w polowaniach) i jedynie nasza bohaterka stoi w opozycji do tego całego morderczego zapędu. Sam wniosek, że przyroda bierze odwet na człowieku był dla mnie bardzo intrygujący i brzmiał na tyle groteskowo, iż mogło to wypalić. Ale niestety, trzeba to wszystko wytłumaczyć, a Holland bierze ulubione narzędzie reżysera: łopatę.

pokot2

Reżyserka z subtelnością godną bandyty próbuje przekonać mnie, że życie w zgodzie z przyrodą (czytaj: nie zabijaj zwierząt) jest jedynym słusznym sposobem. Racje pani Duszejko są tutaj wręcz krzyczane, nie mówione, co ma podkreślić powagę sytuacji. Zamiast jednak przekonywać, odstręczają i pokazują naszą bohaterkę jako „psychiczną”, z której zdaniem się nikt nie liczy. Z kolei myśliwi są strasznie przerysowani i kawał skurczybyków: biją kobiety, donoszą, są strasznie bogaci i kręgosłup moralny jest wykrzywiony jak słup po zderzeniu z samochodem. Tylko, że ani bohaterowie nie są zbyt pogłębieni, dodatkowo zero-jedynkowi i jednakowo odpychający. Tempo jeszcze psują zbędne wstawki z przeszłości paru postaci (poprzedzone horoskopem), które są zupełnie zbędne. I jeszcze to cudowne zakończenie, czyli ucieczka zrobiona niemal z SF. To trzeba samemu zobaczyć, bo słowa tego nie opiszą. Ale pochwalić trzeba zdjęcia, bo natura tutaj wygląda przepięknie. Aż chciałoby się tam zamieszkać.

pokot3

Aktorsko jest bardzo nierówno, a postacie nie zawsze są mocno zarysowane. Najlepiej wypadł Wiktor Zborowski jako sąsiad Matoga, skrywający pewną tajemnicę, ale wspierający naszą bohaterkę w działaniach, a scena wspólnego palenia skręta jest rewelacyjna. Agnieszka Mandat jako Duszejko jest dość trudna w ocenie: sprawia wrażenie mającej obsesję na punkcie zwierząt oraz ich praw, z drugiej zaś ta astrologia oraz sfera (nazwijmy ją duchowa) ma uczynić ją bardziej poukładaną, sympatyczną. To jednak nie zadziałało, ale jest to postać intrygująca i potrafiąca skupić uwagę. Czego nie można powiedzieć o reszcie, która jest albo przerysowana jako ci źli (Andrzej Grabowski, Borys Szyc, Marcin Bosak) lub irytują swoim zachowaniem (Jakub Gierszał jako superinformatyk drażnił swoim głosem i nie tylko).

pokot4

„Pokot” to takie dziwne kino, które chce ostro zaatakować środowisko myśliwych oraz ich polowania, żeby pokazać, jaką krzywdę człowiek robi naturze. Problem w tym, że forma obrana przez Agnieszkę Holland do mnie nie przemawia. Jak thriller też się nie sprawdza, bo zaprzecza regułom, nie dając nic w zamian, czekając na kolejne tropy i trupy. Jest zaledwie nieźle, a można z tego było wycisnąć więcej.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Żyć nie umierać

Bartek Kolano – kiedyś to był facet. Aktor, który mógłby powalić cały świat (albo przynajmniej cała Polskę), gdyby nie to, ze lubił pójść w cug. Żona (w zasadzie dwie żony) i córka tego nie wytrzymały, wiec facet został sam. By się jakoś utrzymać (wyrzucony z teatru) dorabia sobie zarówno jako rozbawiacz widowni w telewizyjnym show i prezenter reklamujący towary. I to niestabilne życie zostaje wywrócone do góry nogami. Badania lekarskie i wyrok – nowotwór. Zostaje mu kilka miesięcy i co dalej?

zyc_nie_umierac1

Debiutujący samodzielnie Maciej Migas inspiruje się prawdziwą historią aktora Tadeusza Szymkowa. Wydawałoby się, że w tematyce ostatecznego rozstania ze światem nie da się niczego opowiedzieć. I to potwierdza ten tytuł. Pozornie jest tak jak być powinno – Bartek chce naprawić i poukładać swoje relacje z dawno nie widzianą córką, mieszkającą na Węgrzech. Jednak sam film to przede wszystkim zbiór scenek, luźno ze sobą powiązanych. Mamy rozmowy zarówno z przyjacielem Żukiem, obserwujemy Bartka w pracy, wreszcie jego rozmowa przez Skype’a z pierwszą żoną, z druga żoną, wreszcie córką. Nie muszę mówić, że wszystkie panie nie chcą go znać. A w tle leci delikatna, ładna muzyka, nie współgrająca z tym, co się dzieje na ekranie.

zyc_nie_umierac2

Nic tutaj się klei, a sceny mające poruszyć (próba samobójcza, rozmowa z córką i jej mężem), wprawiły mnie w obojętność. Nawet Tomasz Kot, grający główną rolę, nie jest w stanie tego udźwignąć. Robi, co może, ale scenariusz nie pozwala rozwinąć mu skrzydeł. Sytuację lekko ratuje Janusz Chabior jako Żuk i sceny rozmów wspólnych potrafią nawet rozbawić. Ale nie zmienia to faktu, że jest to film mocno średni. Kompletnie nieangażujący, co w przypadku filmu z rakiem w tle jest poważną wadą. Po czymś takim naprawdę trudno żyć.

5/10

Radosław Ostrowski

Disco Polo

Czy jest ktoś w Polsce, komu musiałbym tłumaczyć, co to jest disco polo, zwane też muzyką chodnikową? Lata 90. to był złoty czas dla tego gatunku, który obecnie dzięki przebojowi „Ona tańczy dla mnie” grupy Weekend przeżywa renesans oraz własną stację telewizyjną. O tych początkach i czasach boomu opowiada debiut Macieja Bochniaka.

Punktem wyjścia jest historia niejakiego Tomka – młodego chłopaka, syna kolejarza. Chce zostać gwiazdą muzyki disco polo i próbuje włączyć do pomocy kolegę Rudego. Razem z koleżanką o ksywie Mikser zakłada kapelę Laser i rusza na podbój Polski. A że droga jest dość wyboista, to już inna kwestia.

disco_polo1

Takich opowieści były setki, jeśli nie tysiące. Wielki sukces, od którego odbija szajba, przychodzi opamiętanie i jeszcze większy sukces. To bajka o spełnieniu i wielkim śnie, który wielu śni u nas (kasa, przyjaźń, laski i mieć wszystko wypasione), ale wymaga to pomysłowości, sprytu i czasami bezczelności. A tego to już nie każdy potrafi. Lata 90. są tutaj pokazane na dwa sposoby: szarą bidę oraz kolorowy, wypasiony kicz w iście amerykańskim stylu z klującymi oczy kolorami. Dalej idzie wszystko jak po sznurku, choć kilka scen jest niesamowicie śmiesznych (m.in. specjalny koncert… w pierdlu i związane z tym perturbacje – od gliniarzy ze strzelbami i taxi helikopterem po osobę samego skazańca o twarzy… Jerzego Urbana czy „gaszenie” koncertu w remizie strażackiej).

disco_polo2

Bochniaka trzeba też pochwalić za pokazanie różnych nieczystych zagrywek działających w tym szołbiznesie (za którym, oczywiście, stoi mafia – myślicie, że odpuściliby taką kasę?). Jeśli nie będziesz posłuszny, to jednym słowem zmniejszana jest sprzedaż materiału, a jak to nie pomoże, to „kradniemy” nazwę i zmieniamy skład zespołu. Delikatne ostrze satyry jest dobitniejsze niż w „Polskim gównie”. A i sama muzyka to jedna jazda na sentymencie (przynajmniej dla mnie – ze zmienionymi aranżacjami Michała Nosowicza) i przyjemnie się tego słuchało – tylko nie mówcie o tym nikomu ;).

disco_polo3

Więc w czym jest problem? Przewidywalna fabuła to po pierwsze. Po drugie, nie ma tutaj próby rozgryzienia fenomenu tej muzyki – dlaczego ona jest taka nośna i skąd te rekordowe miliony sprzedanych kaset magnetofonowych i płyt CD? Dodatkowo reżyser jeszcze wrzuca pewne aluzje i odniesienia do bardziej ambitnych filmów, co może wywołać dysonans (drążenie ropy z „Aż poleje się krew”, pościg z ciężarówką prawie jak w „Pojedynku na szosie” czy duet ubrany na biało z „Funny Games”).

disco_polo4

W całej tej konwencji odnaleźli się aktorzy, którzy grają troszkę „stereotypowe” postacie, ale są w tym wiarygodni. Kompletnie zaskoczył Dawid Ogrodnik (a zwłaszcza jego barwa głosu), który sprawiał wrażenie wyluzowanego i ambitnego chłopaka – Tomka. Niezgorszy był Piotr Głowacki (bardziej stąpający przy ziemi Rudy) i Joanna Kulig (wokalistka Gensamina). Ale powiedzmy to sobie wprost – ten film skradł im Tomasz Kot. Producent Daniel Polak w jego wykonaniu z jednej strony jest komediową petardą („Jak się Polakowi podoba, to znaczy, że każdemu Polakowi się spodoba„) i postacią kompletną. Krzykliwy, czerwony gajer, polskie wąsy i to zabójcze spojrzenie – niby idiota, ale posiadający władzę i wolę działania.

Nie jest to aż tak świetny film, jaki mógłby być, ale też nie ma specjalnie powodu do wieszania psów. „Disco Polo” to bajka – kolorowa, dynamicznie zmontowana i chwytliwa. Jak muzyczny przebój. Pytanie tylko czy zostanie w głowie na długo?

6/10

Radosław Ostrowski

Fotograf

Moskwa – tam właśnie mieszka Natasza Sinkina, niepokorna i uparta oficer rosyjskiej milicji. Po incydencie (pobiła ważną personę w Rosji za śmiertelne potrącenie) staje przed komisją dyscyplinarną i za kare odbywa badania u psychiatry, docenta Dmitriewa. Parę godzin później zostaje zabrana przez agentów FSB pod wodza majora Lebiadkina. Docent został zamordowany przez ściganego od 9 lat seryjnego mordercy „Fotografa”. Trop prowadzi do Legnicy lat 70., gdzie żył chłopiec o imieniu Kola, który nie potrafił mówić swoim głosem, tylko imitował innych.

fotograf1

Waldemara Krzystka znam z jego ostatnich dokonań (nagrodzona Złotymi Lwami „Mała Moskwa” oraz ubrane w konwencję kina sensacyjnego „80 milionów”), czyli solidnego i dobrego kina. Tym razem postanowił się zmierzyć z kryminałem oraz kolejny raz zaprasza nas do swojej małej ojczyzny – Legnicy. Pojawiamy się tam dopiero w drugiej połowie filmu, wcześniej będąc w Moskwie.

fotograf3

Dochodzenie, wzajemna nieufność, kłamstwa, karierowiczostwo, nierozliczone sprawy polsko-rosyjskie – reżyser próbuje w swoim filmie zarówno pobawić się kino gatunkowe, jak i przedstawić stosunki między Polską a Rosją. I na tym drugim polu radzi sobie całkiem przyzwoicie – realia systemu budowanego na kłamstwie, gdzie nie można było mówić na głos wszystkiego, a robienie kariery było celem samym w sobie odtworzono dokładnie, a oszczędna scenografia dobrze oddaje wizualną stronę tego okresu (retrospekcje przeplatające się z dochodzeniem). I działania FSB są pewnym ciekawym – choć niewykorzystanym –  wątkiem. Praktycznie nieograniczeni, mający wszędzie swoich informatorów, nawet jeśli deklarują współpracę z polską policja, to nie mówią wszystkiego, działając na własną rękę. Jakby czuli się w swoim domu. Czyżby to była jakaś sugestia reżysera?

 

fotograf2

Jednak jako kino gatunkowe, „Fotograf” zwyczajnie kuleje. Po pierwsze, dość szybko odkrywamy kto zabija. Samo w sobie to nie jest żadnym błędem, a twarzy naszego mordercy nie poznajemy nigdy. Ale pojawia się drugi błąd: brak napięcia, a to jest w tym gatunku niewybaczalna zbrodnia. Dodatkowo jeszcze reżyser niepotrzebnie miesza i komplikuje cała historię, miesza wątki (problem z wychowaniem syna, który staje się przeszkodą w drodze do kariery, praca FSB, odkrywanie kart z przeszłości Koli – jego mimikra może niejako posłużyć za symbol postawy Polaków i obywatel ZSRR wobec siebie nawzajem), przez co można poczuć się kompletnie zagubionym. Dodatkowo jeszcze całość psuje zakończenie – niejasne i mętne, które niczego nie wyjaśnia, zostawiając w stanie kompletnego oszołomienia.

fotograf4

Krzystek ma ambicje niemal kręcić kino międzynarodowe, co było już widać w „Małej Moskwie”, gdzie niemal dominowali aktorzy rosyjscy. Tu jest podobnie i o dziwno, mimo że nie są to doskonałe postacie, bo zbudowane na klasycznych kryminalnych kliszach, prezentują się najlepiej. Nieźle radzi sobie Tatiana Arntgolis jako twarda i buńczuczna Natasza, jednak jej umiejętności łączenia elementów układanki budzi zastanowienie. Jak to możliwe, że milicjantka z drogówki jest w stanie posklejać elementy, których od 9 lat nie może doświadczony major FSB? Coś mi tutaj nie klei się. Lepszy jest Aleksandr Bałujew jako zmęczony i doświadczony major Lebiadkin, dociekliwie prowadzący dochodzenie oraz Elena Babenko jako wszechwładna i bezwzględna prokurator Sokołow – oschła kobieta, traktująca swojego syna jak „przeklętego”. Polscy aktorzy ograniczeni są do epizodów, jednak nie zapadają za mocno w pamięć (wyjątkiem jest Tomasz Kot jako były wojskowy Bauman). Najbardziej irytował mnie Adam Woronowicz, którego – wydawałoby się prosta – rola policjanta Kwiatkowskiego staje się dla niego zadaniem ponad ludzkie siły, zwłaszcza intonacja wypowiadanych przez niego słów brzmi sztucznie, podobnie z „podstarzałą” Sonią Bohosiewicz.

fotograf5

„Fotograf” to film, który przełamuje dobrą passę Waldemara Krzystka. Nudny, chaotyczny, ze sporym potencjałem, który zostaje brutalnie zniszczony i zaprzepaszczony. Reżyseria najbardziej zawodzi, intryga jest przekombinowana i nawet aktorzy nie są w stanie tego wybronić. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że był to tylko wypadek przy pracy.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Bogowie

Wielu osobom mówi nazwisko Zbigniew Religa – lekarz kardiochirurg, który podjął się niemożliwego. Postanowił zrealizować przeszczep serca w kraju, gdzie ten organ uznawano za rzecz świętą. Cała historia zaczyna się w 1984 roku w Warszawie, gdzie Religa był asystentem profesora Sitkowskiego. Ale porzuca tą posadę, otrzymując propozycję posiadania własnej kliniki w Zabrzu. I co z tego, że jeszcze nie stoi?

bogowie_2014_1

Próbę opowiedzenia o początkach polskiej transplantologii postanowił opowiedzieć Łukasz Palkowski. Twórca świetnego „Rezerwatu” oraz kompletnie nieudanej „Wojny żeńsko-męskiej” tym razem wrócił do formy, a to było bardzo potrzebne. Owszem, jest to laurka złożona profesorowi Relidze, gdzie po drodze lecą kurwy na prawo i lewo, świat ma szarawy kolor zieleni, jednak ogląda się to po prostu świetnie. sama historia jest w stanie trzymać mocno w napięciu (operacje), nie pozbawionego humoru rozładowującego napięcie. Reżyser robi to w niemal amerykańskim stylu – bo to historia człowieka walczącego niemal ze wszystkim (przekonaniami, strachem, wątpliwościami, polityką, brakiem pieniędzy) niczym Prometeusz. Ale jednocześnie jest to jak najbardziej produkcja ku pokrzepieniu serc, pokazująca niewyobrażalny potencjał naszego narodu, wymagająca sporo cierpliwości, determinacji oraz siły. Obraz niemal idealny? Realizacyjnie jest to pierwsza liga w niemal amerykańskim stylu – wszystko tam gra, od zdjęć i scenografii po montaż i muzykę. Można się przyczepić, że postacie (poza Religą) nie są bardziej złożone, że operacji jest troszkę za mało i realia PRL-u troszeczkę przerysowano (państwo stawia niemal kłody pod nogami w sprawie forsy, ale facet w czarnej Wołdze jest to w stanie załatwić), ale to są drobiazgi nie przeszkadzające w odbiorze filmu.

bogowie_2014_2

Jedno nie ulega wątpliwości – film to popis Tomasza Kota. Jeśli ktoś jeszcze miał wątpliwości, że ten facet jest w stanie sprawdzić się w poważniejszej roli, „Bogowie” powinni go przekonać. Religa w jego interpretacji to niepokorny, ambitny i charyzmatyczny lekarz walczący o transplantologię. Zawsze z papierosem w ręku i lekko przygarbiony zapada w pamięci na długo. Palkowski jednak ma bardzo mocny drugi plan z Piotrem Głowackim (Marian Zembala) oraz Szymonem Warszawskim (Andrzej Bochenek) na czele. Dzieje się tam dużo i sporo, a każdy nawet jeśli miał kilka minut, wykorzystuje je na maksa.

bogowie_2014_3

Co ja wam będę mówił? Ubiegłoroczny zwycięzca Złotych Lwów jest filmem na pewno dobrym i dającym wiarę, że Polak potrafi. Także zrobić świetne kino, a tego bardzo potrzeba w ostatnim czasie. O, bogowie!!!

7/10

Radosław Ostrowski

W ukryciu

Radom, rok 1944. Do swojego domu powraca Janina – młoda i uzdolniona wiolonczelistka. Na miejscu odkrywa, że ojciec ukrywa w w domu Żydówkę Ester, do której odnosi się bardzo sceptycznie. Kiedy jednak jej ojciec zostaje zatrzymany przez Niemców, kobieta decyduje się ją trzymać. Tak bardzo, że jak kończy się wojna nie informuje jej o tym.

ukrycie1

Film Jana Kidawy-Błońskiego to przykład czegoś, co cierpi na tzw. syndrom zmarnowanego potencjału. Sama historia zrobiona bardzo kameralnie i stonowanie, a samej wojny i żołnierzy nie ma tutaj zbyt wielu. Próbował tutaj opowiedzieć o pewnym uzależnieniu wobec drugiego człowieka – to jest tak silne, że motywy tej decyzji są mocno egoistyczne, posunięte nawet do morderstwa. Nie brakuje więc tutaj trupów (raptem 3-4), pożądania i mroku. Problem w tym, że na papierze wygląda to świetnie, ale poza nim to już nie jest tak poruszające. Nie czuć tutaj emocji, relacje są dość mało angażujące, choć powinno to wszystko wgniatać w fotel, a zamiast tego to ciągnie się to w nieskończoność, mimo naprawdę pięknych zdjęć (gra światłocieniem – naprawdę wysoki poziom). Dialogi brzmią sztucznie, rzeczywistość jest mocno umowna, muzyka próbuje być thrillerowata (i całkiem nieźle to wychodzi), ale nie czuć tutaj absolutnie nic. A chyba nie o to tu chodziło – oglądałem ta historię w kompletnym zobojętnieniu.

ukrycie2

Sytuacji wcale nie pomagało aktorstwo, bo jest to na takim sobie poziomie. Magdalena Boczarska tutaj gra jednym wyrazem twarzy (wystraszonej i bardzo skrytej) pokazującej jak to jest niepewna, zagubiona i samotna. Kiedy manipuluje Żydówką i próbuje kontrolować jej życie, trudno w to jakoś specjalnie uwierzyć. Chyba zabrakło tutaj pomysłu na postać. Z kolei Ester Julii Pogrebińskiej jest odrobinkę lepsza, tylko mało zarysowana jest jej postać, przez co jest mocno ograniczona, jednak widać duży potencjał i mocno przykuwa uwagę. Najlepiej wypadł Jacek Braciak, który pojawia się raptem w dwóch scenach i jest tak odpychającym szantażystą, że jego los musiał się tak skończyć.

Plan i ambicje były bardzo wielkie, ale skończyło się niestety jak zawsze. Plusy nie zdążyły przysłonić minusów, których jest po prostu za dużo. Wielka szkoda. 

4/10

Radosław Ostrowski