Tony Banks – The Fugitive

TheFugitive

Drugiego takiego zespołu w historii rocka progresywnego jak Genesis nie było i nie będzie. Jednak każdy z członków zespołu podejmował solowe działania – jedni po rozstaniu z grupą (Steve Hackett, Peter Gabriel), pozostali jeszcze grając w macierzystej grupie. Mniej znanym na tym polu twórcą był klawiszowiec Tony Banks. Omawiany album został wydany w 1983 roku, ale dopiero teraz został wydany na kompakcie w zremasterowanej wersji.

Muzyka, który także udziela się wokalnie, wsparli gitarzysta Daryl Stuermer, grający na koncertach Genesis oraz Phila Collinsa, a także basista jazzowy Mo Foster. I jest to w zasadzie, tak jak pozostałych aktywnych członków Genesis, album pop-rockowy. Tak można wywnioskować po otwierającym „This Is Love” z klawiszami przypominającym troszkę klimatem Asię oraz świdrującą gitarą w środku. Spokojniejsze jest „Man of Spells” z łkającymi riffami oraz idące w stronę delikatnego Orientu (klawisze) „And the Wheels Keep Turning”. „Say You’ll Never” to delikatna ballada z wybijającym się basem oraz sporadycznie odzywającą się gitarą, plumkające „By You” całkiem nieźle zniosło próbę czasu, rozkręcając się z każdą sekundą, dzięki intensywnym klawiszom. Mnie wgniotło w fotel, zagrane z pazurem „At the Edge of Night” (ta gitara gra z taką werwą, że nie ma szans) oraz zmieniające tempo „Moving Under”.

Jakby było mało atrakcji, jeszcze mamy dwie kompozycje instrumentalne. „Thirty-Three’s” jest przede wszystkim popisem Banksa, którego klawisze wręcz tworzą kosmiczną aurę (tylko ta dyskotekowa perkusja mnie odstrasza). „The Charm” bardziej przypomina mi podkład do gry komputerowej z tamtych czasów (tykające klawisze, elektroniczna perkusja) i potem perkusja zmienia wszystko. I jeszcze na płycie umieszczono, dwa kawałki niepublikowane wcześniej. „K2” brzmi niemal majestatycznie, ze świetnymi klawiszami oraz cudną gitarą, a „Something Never” to najbardziej czaderski numer na płycie.

Sam Banks śpiewa całkiem nieźle, chociaż czasami potrafi on troszkę brzmieć jak nastolatek. I o ile będzie w stanie przebić się przez tą manierę, to będzie w stanie się rozkoszować kawałem dobrego grania rockowego z lat 80. Broniącego się mimo upływu lat, dobrą melodyką oraz solidnymi tekstami.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Krzyk

Dziwaczne to kino, ale może po kolei. Dawno temu, żyło sobie małżeństwo – Anthony i Rachel Fielding. On jest kompozytorem, grającym też na organach w lokalnym kościele, ona zajmuje się domem. Do ich ustabilizowanego życia wkracza tajemniczy mężczyzna, niejaki Charles Crossley. Opowiada o tym, jak spędził czas wśród Aborygenów, gdzie nauczył się zabijania za pomocą… krzyku.

krzyk1

Całą ta historię opowiada sam Crossley podczas gry w krykieta w szpitalu psychiatrycznego. Ta szkatułkowa konstrukcja pozwala Jerzemu Skolimowskiemu na stworzenie intrygującej oraz intrygującej opowieści grozy. Jednak nie spodziewajcie się ogranych do bólu sztuczek w rodzaju szybkiego montażu, hektolitrów krwi (jej tu praktycznie nie ma) czy nerwowych smyczków jako podkładu muzycznego. Reżyser sięga po niemal archetypowy konflikt umysłu i racjonalności z magią oraz zjawiskami niewytłumaczalnymi, by opowiedzieć niby klasyczną historię trójkąta, gdzie ten trzeci jest dominującym w tym układzie. Prowadzone są też filozoficzno-religijne dysputy o duszy oraz magii, symbolizowanej przez cywilizację Aborygenów i ich szamanów (bardzo interesujące i nie pozbawione krwawych szczegółów). Zderzenie tych dwóch światów przyniesie katastrofalne skutki dla całej trójki.

krzyk2

Reżyser powoli buduje atmosferę niepokoju, w czym pomagają mu przepiękne plenery brytyjskiej prowincji, pełne wrzosowisk, otoczonej morzem oraz piaskowych wydm, gdzie dochodzi do pierwszego krzyku (niesamowity dźwięk, którego słowa naprawdę nie są w stanie opisać). Aurę niesamowitości podkręca też elektroniczna muzyka (jej autorami są Tony Banks i Michael Rutherford z zespołu Genesis oraz Rupert Hine) oraz tajemnicze – czyli nie do końca dla mnie zrozumiałe – symbole kamienia oraz kości, które przewijają się przez dłuższy czas. I muszę to przyznać, że oglądałem „Krzyk” niemal oczarowany i zahipnotyzowany, ale potem próbowałem rozgryźć sens i miałem problem. Stąd ocena taka niska, chociaż nieadekwatna do tego, co odczuwałem.

krzyk3

Wszystkiego dopełnia wyborne aktorstwo. Najmocniej wyróżnia się genialny Alan Bates (Crossley). Nieogolony, ubrany na czarno mężczyzna z jednej strony intryguje swoją filozofią oraz mocą, z drugiej odpycha swoimi opowieściami i zachowaniem. Partnerujący mu Susannah York (Rachel – spokojna i cicha gosposia, tłumiąca swoje pożądanie) oraz John Hurt (racjonalista i kompozytor Anthony) dorównują kroku, portretując subtelnie skrywane emocje – pożądanie, gniew, poczucie zagrożenia.

krzyk4

„Krzyk” będzie seansem pełnym niejednoznaczności, tajemnicy oraz czegoś, co nie pozwoli zapomnieć. Ocena nieadekwatna, jednak jestem pewny, że jeszcze do tego wrócę. Ta tajemnica Crossleya nie daje mi spokoju.

7,5/10

Radosław Ostrowski