U2 – Songs of Experience

U2_Songs_of_Experience_cover

Trudno mi wyobrazić sobie kogokolwiek, kto interesuje się muzyką, by nie słyszał o zespole U2. Dziarski kwartet z Irlandii trzy lata temu wydał “Songs of Innocence”, inspirowane poematami Williama Blake’a. album został zapamiętany główne z tego powodu przymusowego umieszczenia na iTunes. A teraz wychodzi (już nie wciskana siłowo) kontynuacja poprzednika, czyli “Songs of Experience”, także inspirowane utworami Blake’a. czy warto było czekać?

Tak jak poprzednio, zatrudniono sztab producentów (m.in. Steve’a Lilywhite’a, Paula Epfwortha i Danger Mouse’a), zaś efektem jest zbiór tego, co ostatnio dają Irlandczycy: melodyjny, miejscami patetyczny, lecz przyjemne granie. Tak obiecuje dość krótki (niecałe 3 minuty) “Love Is All We Have Left” z bardzo oszczędną aranżacją. Tylko, że w połowie Bono postanawia skorzystać z autotune’a, co nie może się w żaden sposób skończyć dobrze. Lepiej się dzieje w utrzymującym średnie tempo “Lights of Home” z leciutko przesterowaną gitarą (środkowy riff jest smakowity) oraz wręcz chóralnym zaśpiewem na końcu. Już po tym atakują dwa single – niczym nie wybijający się (poza smyczkami w tle) “You’re The Best Thing About Me” oraz będący w zasadzie lekko zmodyfikowanym “Beautiful Day” “Get Out of Your Own Way”. Ale woltę wykonuje w soulowym “American Soul” z przeterem na riffie oraz wplecionym we wstępie… Kendricku Lamarze oraz bardzo ładnie brzmiącym “Summer of Love”, troszkę przypominającym stylem Red Hot Chili Peppers oraz szybki w tym zestawie “Red Flag Day”, przypominający dawne U2. Nieźle wypada miejscami rozkrzyczany “The Showman”, ale później Bono doprowadza do stanów sennych swoim balladami “The Little Things That Give You Away” oraz “Love Is Bigger Than Anything In Its Way”, by zaatakować wręcz tanecznym i dzikim “The Blackout”.

Reszta utworów po prostu jest, nie przeszkadza, robiąc za delikatne tło. Trudno odmówić ręki do grania czy Bono braku charyzmy w głosie, ale brakuje jakiegoś mocnego kopniaka, czegoś chwytającego za serce oraz mocno wchodzącego w pamięć. Czymś takim może być umieszczony w wersji deluxe “Ordinary Love” w innym mixie, tylko czy komuś się będzie (poza fanami lub fanatykami grupy) sięgnąć po tę edycję?

Innymi słowy wyszła zaledwie niezła płyta, nie zapadająca mocno w pamięć. Po odsłuchaniu zapewne się odłoży na półkę, bez szans na ponowny odsłuch.

6,5/10

Radosław Ostrowski

U2 – The Joshua Tree (30th Anniversary Edition, Super Deluxe Edition)

the-joshua-tree-30th-anniversary-edition-super-deluxe-b-iext49509105

1987 rok dla muzyki rozrywkowej przyniósł wiele płyt uznawanych za wybitne. Ci, co nie mieli szczęścia ich posłuchać w dniu premiery, gdyż nie było ich na świecie, mają na to szansę, m.in. dzięki remasteringom oraz specjalnym reedycjom. Nie inaczej jest z piątą płytą bardzo popularnego irlandzkiego kwartetu U2 wyprodukowanym przez Daniela Lanois oraz Briana Eno “The Joshua Tree”.

Album ten uważany jest najlepszy w karierze zespołu, co spowodowane było mieszanką chwytliwych melodii, głębokich, refleksyjnych tekstów oraz świetnego zgrania grupy. Już otwierające całość “Where The Streets Have No Name” uderza swoim organowym, niemal sakralnym wstępem, do którego dołącza tnąca gitara Edge’a. Ale reszta ferajny też mocno zaznacza swoją obecność płynnym basem i perkusją, coraz bardziej przyspieszając. Dwa następne utwory (“I Still Haven’t Found What I Looking For” oraz “With or Without You”) to już megahity, grane przez stacje radiowe do dnia dzisiejszego. Mocno psychodeliczny jest “Bullet The Blue Sky” z dziwacznie przesterowaną gitarą (melodię przejmuje bas), mocnymi uderzeniami perkusji oraz Bono niemal krzyczącym I recytującym. Zaskoczeniem jest utrzymany w niemal folkowo-westernowym tonie “Running To Stand Still”, gdzie największą robotę robią klawisze, a “Red Hill Minning Town” czaruje mocniejszymi riffami, z kolei szybkie tempo jest najmocniejszym punktem “In God’s Country”.

Powrót do folkowo-westernowego świata otrzymujemy w “Trip Through Your Wires” z łagodniejszą gitarą oraz harmonijką ustną. Najbardziej przyjemne było dla mnie lekko egzotyczne w brzmieniu “One Hill Tree” z niemal orientalnie “tańczącą” gitarą oraz bardzo kojącymi klawiszami, by na koniec rzucić smyczkami. Tym bardziej zaskakuje minimalistyczny “Exit”, gdzie na początku mamy… cykanie świerszczy. Ale im dalej w las, tym mocniej atakują pozostałe instrumenty (środek to agresywniejsza gitara, a finał to perkusyjne petard)), by na koniec pomieszać pulsująco-chropowatą elektronikę, udającą etniczne instrumenty oraz sample w “Mother of the Disappeared”. Tak się kończy album, który dziwnie się broni świetnymi melodiami, mocno wyczuwalną chemią miedzy członkami grupy oraz porywającym wokalem Bono.

Ale jeśli ciągle wam mało, to wydawnictwo super deluxe edition zawiera jeszcze trzy dodatkowe krążki. Pierwszy to zapis koncertu z Madison Square Garden, który odbył się 28 września 1987 roku. Poza kawałkami ze swojego, wtedy najnowszego wydawnictwa, zagrali również swoje poprzednie hity jak “I Will Follow”, “Sunday Bloody Sunday”, “New Year’s Day” czy “October”. I co ja tu będę więcej opowiadał, U2 to koncertowe zwierzęta, łatwo nawiązujące kontakt z publicznością. Trzeci album to zestaw alternatywnych miksów piosenek dokonany m.in przez Briana Eno, Daniela Lanois, Steve’a Lillywhite’a. A czwarty album to piosenki ze strony B singli oraz odrzuty, w tym dwie kompozycje oparte na wierszu Williama Blake’a (“Beautiful Ghost/Introduction to Songs of Experience”)  oraz Allena Ginsberga (“Drunk Chicken/America”).

I to ten materiał jest dodatkową zachętą do zmierzenia się z “Drzewem Jozuego” – kapitalnej, głebokiej, rewelacyjnej płyty pop-rockowej. Poezja.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

U2 – Songs of Innocence

Songs_of_Innocence

Trudno mi wyobrazić sobie znawcę muzyki rockowej, który nie słyszał o U2 i nie słyszał o niejakim Bono. Od ostatniej (dość dobrze przyjętej płyty „No Line on the Horizon”) minęło pięć, a nowy materiał miał się ukazać dopiero za rok. Ale doszło do przyśpieszenie i już teraz możemy się cieszyć nowa płytą U2. Ale czy będzie to dobry materiał?

Tym razem za produkcję materiału odpowiada Danger Mouse – mało kto pamięta, że był współtwórcą duetu Gnarls Barkley – odpowiedzialny za albumy m.in. Norah Jones czy The Black Keys. I ta różnica jest wyraźnie słyszalna. Otwierający całość singlowy „The Miracle (of Joey Ramone)” brzmi kompletnie nie jak U2 – chóralne refreny, etniczna perkusja na początku i lekko podrasowana elektronicznie gitara The Edge’a. Bardzo świeża kompozycja, dawno nie było słychać tak eksperymentującej kapeli. Zniżką formy jest „Every Breaking Wave” brzmiące jak krzyżówka „Every Breath You Take” z „With or Without You”, ale “California (There is no End to Love)” to taki niemal klasyczny U2. Tylko z bardziej podrasowanymi klawiszami (imitacja smyczków świetna) oraz wyraźnym basem, a Bono nosi to swoim silnym głosem. Równie niezła jest ballada „Song for Someone” z ładnym wstępem akustycznym oraz wybornie epicka (jak na tą grupę) „Iris” z tym charakterystycznym riffem Edge’a oraz basem czy trochę przypominające „Vertigo” dynamiczne „Volcano”. A dalej nie brakuje niespodzianek oraz wyraźnej inspiracji punkowymi kapelami: nerwowe wokalizy i fortepian w „Raised by Wolves”, brudnej gitary elektrycznej zmieszanej z akustyczną w „Cedarwood Road” czy pulsacyjnej elektroniki w „Sleep Like a Baby Tonight”. I muszę przyznać, że to końcówka jest najlepszym momentem płyty pokazującym, że irlandzki kwartet ma wielki potencjał, jeśli tylko da mu się na to szanse.

I naprawdę jestem pozytywnie zaskoczony nowym, miejscami bardziej punkowym „Songs of Innocence”. Nie brakuje tutaj zarówno melodii jak i eksperymentowania, co pokazuje, że jest miejsce na świeżość w grupie z takim długim stażem. Jest naprawdę dobrze.

7/10

Radosław Ostrowski

Various Artists – Batman Forever

Batman_Forever

Trudno mi sobie wyobrazić człowieka, który nie wiedziałby kim jest Batman? Ten heros popkultury był wielokrotnie powoływany do kinowego życia (ostatnio wskrzeszony w trylogii przez Christophera Nolana), ale najbardziej znana i najwyżej oceniane były film zrealizowane przez Tima Burtona. W 1995 roku pojawiła się trzecia część serii o Człowieku-Nietoperzu, tym razem zrealizowana przez Joela Schumachera, który gotycki i ponury klimat zrobił bardziej komiksowy, kiczowaty oraz patetyczny. A jak z muzyką?

Tu doszło do czegoś, co w przypadku poprzednich filmów w ogóle nie miało miejsca – wydano dwie płyty. Jedna z partyturą zastępującego Danny’ego Elfmana na tym stołku Elliota Goldenthala i składanka z piosenkami. Akurat wpadło mi w ręce to drugie. I wiecie co? Efekt jest taki sobie. Dla mnie jest to trochę zbyt duży misz-masz, poza tym same utwory trochę nijakie i pozbawione siły. Druga sprawa, to brak jakiejkolwiek kompozycji Goldenthala, który w formie symbolicznej mogłaby się pojawić (najlepiej temat przewodni).

A co broni się najbardziej? Dwie najbardziej rozpoznawalne piosenki z tej płyty i tego filmu – „Hold Me, Thrill Me, Kiss Me, Kill Me” U2 (piosenka przewodnia) oraz ładna ballada „Kiss from a Rose” Seala. Z pozostałych 12 utworów wybija się punkowe The Offspring („Smash It Up”), Massive Attack („The Hunter Get Captured By The Game”) i jeszcze można dodać zadziornego Nicka Cave’a („There is a Light”). Tym większa szkoda, bo jest tu paru znanych wykonawców, m.in. PJ Harvey i Michael Hutchcence w dziwacznym coverze „The Passenger”. O reszcie nawet nie warto wspominać, bo to przeciętne piosenki.

To jedna z wielu kompilacji, których na rynku jest pełno. Cztery piosenki na 14 to trochę za mało, by nazwać ten album udanym czy nawet ciekawym. Szkoda czasu i pieniędzy.

4/10

Radosław Ostrowski