Ostatnie takie trio

Zaczyna się wszystko wręcz banalnie: trzech muzyków przyjeżdża na wieś, by zagrać na weselu. Tak zaplanował pan młody, dodatkowo zapłacił, więc trzeba przybyć. Trio tworzą trębacz Karol, skrzypek Cygan oraz perkusista Młodziak. Po drodze zostają zaczepieni przez jakiegoś mężczyznę, który ma do nich sprawę. Karol, będący niejako liderem grupy, zostaje porozmawiać, zaś reszta przybywa do stodoły. Kiedy trio już pojawia się razem okazuje się, że tajemniczy nieznajomy daje dużą kasę za zagranie jednej melodii.

ostatnie takie trio2

Film Jerzego Obłamskiego to bardzo kameralna produkcja zrealizowana dla Telewizji Polskiej. Niemal w całości – poza przyjazdem do wsi – osadzona jest w jednym miejscu. Czyli w weselnej stodole, gdzie zespół przygotowuje się do występu. Ostatniego, jak zapewnia pan Karol, bo coraz ciężej jeździć bez jednej nogi na rowerze. A i zdrowie już nie takie jak kiedyś. Przed występem panowie nie tylko szykują instrumenty, ale przede wszystkim prowadzą rozmowy. Skupienie się na dialogach oraz osadzenie wszystkiego w jednym miejscu może sprawić wrażenie, że nie film a spektakl teatralny oglądałem. Dialogi są pyszne, pełne bon-motów, pokazują zarówno charaktery naszych postaci, jak i światopogląd. Ale czy można było oczekiwać innego od Andrzeja Mularczyka, który sztukę dialogu opanował do perfekcji. To wszystko służy pokazaniu ślubu, gdzie… panna młoda raczej nie podejmuje decyzji z własnej woli.

ostatnie takie trio1

I ta sytuacja prowokuje nasze trio do rozważań na temat miłości oraz życia. Młodziak (solidny Mirosław Otrębus) jest naiwnym romantykiem, co swoją wiedzę czerpie z gazet. Cygan (fantastyczny Zbigniew Zapasiewicz) jest cynicznym pijusem i pechowcem, któremu zdarzają się najgorsze rzeczy – od stratowania przez byka po upadek spadochroniarza. Jako jedyny podskórnie czuje, że za zleceniem grania melodii może kryć się coś niebezpiecznego. Z kolei Karol (wyborny Ryszard Ronczewski) jest równie cyniczny jak Cygan, ale o wiele twardszy i trzymający się swoich zasad, choć niewiele z tego ma. Interakcje między nimi oraz podskórnie budująca napięcie muzyka Andrzeja Korzyńskiego to najlepsze, co „Trio” ma do zaoferowania.

ostatnie takie trio3

Jak zakończy się cała heca? Przekonacie się sami po 40 minutach seansu. Niby niewiele, ale czas wykorzystany jest bardzo efektywnie, a kwestia czy ślub brać z wyrachowania i presji otoczenia, czy podążając za głosem serca zawsze będzie aktualna. Skromna perełka polskiej telewizji, która zasługuje na uwagę. Mam nadzieję, że zostanie też poddana rekonstrukcji lub digitalizacji, bo jakość dźwięku oraz obrazu jest dość nierówna.

7/10

Radosław Ostrowski

Szpital Przemienienia

Dla wielu osób nazwisko Stanisława Lema jednoznacznie kojarzy się z fantastyką naukową. Jednak nawet ten autor realizował kilka książek spoza tego gatunku, co wielu mogło wywołać konsternację. Tak było choćby z napisanym w 1948, a wydanym w 1955 „Szpitalem Przemienienia”. Powieść osadzona jesienią 1939 roku była osadzona w szpitalu psychiatrycznym pod Krakowem, gdzie trafia młody lekarz Stefan. Idealista zostaje zderzony z postawami bardziej doświadczonych kolegów: wycofanego dyrektora, surowego i szorstkiego Rygiera, stosującego interwencję chirurgiczną Kautersa i traktującego chorobę psychiczną jako manię Marglewskiego. Sytuacja staje się coraz bardziej niepewna i spokój w każdej chwili może zostać przerwany. Co zrobią Niemcy z pacjentami jak i samym szpitalem oraz co zrobić?

Już sam opis mógłby sugerować refleksyjno-filozoficzne kino, a osoba reżysera Edwarda Żebrowskiego wpisuje film w nurt kina moralnego niepokoju. Akcji jako takiej nie ma, skupiając się na dylematach młodego lekarza i zderzeniu różnych postaw. Pacjent jest tutaj niemal przedmiotowo, traktowany przez lekarzy z dystansem. Czy to jako obiekt badawczy, któremu słowu nie można ufać i można w zasadzie zrobić z nim co się chce. Bo – cytując pielęgniarza – „To nie jest człowiek, to wariat”. Osoba niedostosowana do tzw. społecznych norm (czymkolwiek one są), potencjalny geniusz czy po prostu człowiek urodzony z zaburzeniem, wadą genetyczną albo nieznaną dolegliwością. Coraz bardziej zaczynamy widzieć pewną frustrację oraz zmęczenie młodego lekarza, którego idealistyczne podejście (przede wszystkim służyć pomocy i nie szkodzić) zostaje skonfrontowane z resztą personelu. Obserwując lekarzy można odnieść wrażenie, że są równie szaleni, co poddani w ich opiekę pacjenci. No i jeszcze jest wojna – niby daleko w tle, jakby oddalona od szpitala. Ta jednak jest bardzo bezwzględna, tak samo jak lekarze postawieni przed najbardziej dramatyczną próbą.

Zarówno film, jak i powieść odnoszą się do akcji T4, podczas której Niemcy w czasie II wojny światowej dokonali „eliminacji życia niewartego życia”. Innymi słowy, chodziło o zabijanie ludzi chorych psychicznie, niepoczytalnych, schizofreników, niepełnosprawnych oraz zaburzonych. Akcja ta miała charakter półjawny, a ilość ofiar jest trudna do oszacowania (nieoficjalnie mówi się o około 200 tysiącach ludzi). Lekarze domyślając się jedynie losów pacjentów zostają wystawieni na próbę, od której mogłoby zależeć ich życie. Co zrobią, uciekną, zostaną czy będą próbowali paktować?

Film Żebrowskiego broni się jako pole dyskusji do etycznych dylematów w czasie ostatecznym. Momenty, gdy lekarze prowadzą ze sobą rozmowy wciągnęły mnie najbardziej. Nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia pewnej teatralności, przez co potrafiło mnie znużyć tempo. Choć jest kilka mocnych scen (elektrowstrząsy czy nieudana operacja pacjenta z rakiem mózgu), najbardziej jednak zapada w pamięć finał. Czarno-biała taśma, nerwowa praca kamery oraz bardzo chłodnie pokazywane zabijanie. Bez litości, bez czekania, a w tle słychać odgłosy ludzi idących na śmierć. Takich scen nie da się zapomnieć, tak jak fantastycznego aktorstwa. Mających takich gigantów jak Henryk Bista, Gustaw Holoubek, Zbigniew Zapasiewicz czy Wojciech Pszoniak nie można było tego spieprzyć. I to oni są najmocniejszym punktem tego filmu.

Zaś mimo lat „Szpital…” pozostaje mocnym, poważnym moralitetem o odpowiedzialności za ludzkie życie oraz trzymaniu się zasad w sytuacji ekstremalnej. Choć wielu może znudzić, to jest wiele mocnych dialogów, zaś finał jest czymś niezapomnianym.

7/10

Radosław Ostrowski

Przypadek

Sam początek jest intrygujący: mamy krzyczącego mężczyznę w samolocie oraz zbliżenie na otwarte usta. Następnie jest kilka pozornie nie powiązanych scenek z życia bohatera: narodziny, nauka pisania, pożegnanie przyjaciela w 1968 r., wreszcie wizyta u umierającego ojca oraz czas studiów medycznych. Ojciec przed śmiercią mówi mu trzy słowa: nic nie musisz, a potem bohater (Witek Długosz) decyduje się wziąć urlop dziekański, by przemyśleć co dalej. Punktem przełomowym jest próba dobiegnięcia do odjeżdżającego pociągu. Od tej chwili będziemy mieli trzy rozwidlenia oraz możliwe scenariusze.

przypadek1

Ten film Kieślowskiego wydaje się być zwieńczeniem nurtu kina moralnego niepokoju zanim stało się parodią samego siebie. Reżyser pokazywał też końcówkę lat 70. zwieńczoną powstaniem Solidarności, a premiera filmu miała nastąpić w grudniu 1981 roku. Ale wprowadzono stan wojenny, cenzura parę rzeczy wycięła, a i tak film trafił na półkę (wyrok: 6 lat). Stopniowo zaczynamy poznawać trzy ścieżki naszego bohatera, które wydają się bardzo różne w zależności do tego czy zdąży wskoczyć do pociągu czy nie. W pierwszej Witek poznaje starego komunistę i dzięki niemu poznaje działacza partyjnego, wstępuje do PZPR oraz spotyka swoją pierwszą miłość. W drugiej wpada na sokistę i zostaje skazany na prace społeczne. Tam poznaje opozycjonistę i zaczyna działać w konspirze kierowanej przez księdza, a także trafia na przyjaciela z 1968 r. oraz jego siostrę. Trzecia ścieżka to powrót na studia, małżeństwo oraz praca jako lekarz. Niby one różnią się szczegółami, ale tak naprawdę jest to ciągle ten sam człowiek. Początkowo zagubiony, zaczyna odnajdywać sens dzięki ludziom i podąża tą ścieżką do końca (do chwili zwątpienia lub… śmierci).

przypadek3

Kieślowski jest bardzo skupiony na szczegółach, lubi długie kadry i raczej nie bawi się formą. Ścieżki te nie przeplatają się ze sobą, tylko przechodzą jedna po drugiej zaczynając się niemal tak samo. Ale za każdym razem moment pościgu z muzyką Kilara w tle chwyta za serce. Ale każda z postaci (nawet nie zbyt często obecna na ekranie) jest bardzo wyraziście zarysowana. Nie ważne czy to komunista-kombatant, jego aktywny kolega Adam czy pierwsza miłość. Dialogi – choć dla wielu mogą być długie – nie wywoływały we mnie znudzenia, a tylko przybliżały bohaterów. Czy to w dramatycznych momentach jak interwencja w ośrodku dla narkomanów czy bardziej kameralnych rozmowach. Niejako przy okazji i między słowami zadaje pytanie o rolę przypadku w naszym życiu. Oraz ile tak naprawdę zależy od nas, a na co nie mamy wpływu.

Dzięki rekonstrukcji cyfrowej „Przypadek” wygląda i brzmi znakomicie. Co równie ważne, przywrócono niemal wszystkie sceny wycięte przez cenzurę. Nie ma tego zbyt wiele i nie zmienia sensu filmu, ale i tak dobrze, że są jak występ Jacka Kaczmarskiego podczas „latającego uniwersytetu”. Nie ma też poważnych problemów z dźwiękiem i oglądałem to wręcz zahipnotyzowany.

przypadek2

Jeszcze bardziej byłem zdumiony grą Bogusława Lindy w roli głównej. Nawet nie chodzi o to, że nie przeklina, nie nosi spluwy i nie jest twardzielem. To zagubiony młody człowiek, który po prostu szuka swojego miejsca na ziemi. W zależności od spotkanych osób jego droga wydaje się inna, ale jest wiele cech wspólnych. Nie będę się jednak dokładniej wypowiadał, lecz tutaj aktor jest bardzo naturalny, szczery i zaskakuje, niemal dominując całkowicie. A drugi plan jest tu przebogaty: od zawsze trzymających wysoki poziom Tadeusza Łomnickiego (Werner) i Zbigniewa Zapasiewicza (Adam) przez solidnego Adama Ferencego (ksiądz Stefan) po drobny epizod Jerzego Stuhra (działacz partyjny). Jeśli chodzi o panie dla mnie najlepiej wypadła Marzena Trybała (Werka), tworząc bardzo niespełniony związek z Witkiem i czułem tutaj najwięcej chemii między tą dwójką.

„Przypadek” bardzo zaskoczył mnie tym, ile ma w sobie energii i stawia pytania bez dawania odpowiedzi. Bo od czego tak naprawdę zależy, co się wydarzy w naszym życiu: tylko od nas samych, Boga czy przypadku? Sami spróbujcie odpowiedzieć.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Barwy ochronne

Jestem na letnim obozie naukowym dla językoznawców. Tutaj ma zostać przeprowadzone konkurs na najlepszą pracę naukową dokonany przez jury. Wśród członków tego grona jest opiekun obozu, docent Szelestowski oraz sekretarz obozu, magister Kruszyński. Całą lawinę wydarzeń prowokuje przyjęcie do konkursu spóźnionej pracy studenta z Torunia. Problem w tym, że prorektor, który ma przybyć skreślić z obozu wszystkich studentów z tego miasta.  I to doprowadza do sporu między panami, a obrady jury kończą się przyznaniem pierwszego miejsca pracy słabej, przeciętnej.

barwy ochronne1

Trudno dziś w to uwierzyć, ale Krzysztof Zanussi potrafił zrobić intrygujące kino bez moralizatorstwa, kazań oraz religijnych motywów. Takie były choćby nakręcone w 1976 roku „Barwy ochronne”, gdzie reżyser uważnie przygląda się środowisku akademickiemu. Niby to inteligencja i ludzie, a bardziej zachowują się jak zwierzęta. Takie bardziej stadne. Nie liczy się tutaj coś takiego jak dorobek, wysiłek czy jakakolwiek praca. Bardziej liczą się znajomości, układy i koneksje, co doprowadza do psucia całego środowiska. I tutaj dochodzi do zderzenia dwóch postaw: młodego idealisty oraz cynicznego docenta. Ten pierwszy może i ma słuszność za sobą, ale nic ponadto. Pełen gniewu, twardego kręgosłupa moralnego, ale jednocześnie pozbawiony przebicia i próbujący zachować się przyzwoicie. Tylko, że w tej konfrontacji wydaje się być absolutnie bezsilny, ciągle wystawiany na próbę. A jego adwersarz to zaprawiony w boju facet, który kiedyś może był taki jak magister, lecz to było dawno. Teraz tylko dostosowuje się do sytuacji jak kameleon, cyniczny i rozczarowany światem, którego staje się częścią. Konfrontacja tej dwójki jest paliwem napędowym tego filmu, podkręcając powoli temperaturę do niemal brutalnego finału.

barwy ochronne2

Realizacyjnie film przypomina troszkę dokument, gdzie kamera niemal pełni rolę podglądacza. Wszystko w bardzo stonowanej, wręcz naturalnej kolorystyce oraz bardzo oszczędnej muzyce Kilara. Trudno tutaj wyróżnić jakąś konkretną scenę pod względem technicznym, bo jakby nie o to tu chodzi. Ale bardzo zaskakuje pewna ręka reżysera oraz bardzo cięte, ale niepozbawione refleksji dialogi. Spór o moralność oraz zderzenie idealizmu z konformizmem jeszcze nie był tak intensywny.

barwy ochronne3

Ale to nie zadziałałoby, gdyby nie fantastycznie dobrani aktorzy w głównych rolach. Piotr Garlicki w roli magistra Kruszyńskiego jest świetny w swojej naiwności, ale tak naprawdę całość kradnie absolutnie kapitalny Zbigniew Zapasiewicz. Jest odpowiednio cyniczny, magnetyzujący, niemal przypomina diabolicznego kusiciela skupia uwagę wszystkich, odnajdując się w niemal każdej sytuacji. Z drugiego planu najbardziej wybija się drobna rola Mariusza Dmochowskiego jako prorektora. Dziwnie wygląda w tym garniturze, jakby go sobie gdzieś kupił i wydaje się pozornie spokojnym gościem. Jednak w bardziej nerwowych sytuacji okazuje się prostakiem, skupionym na sobie z niejasną przeszłością.

„Barwy ochronne” po larach działają jako obserwacja psującej się moralności w pewnych okolicznościach. Zderzenie idealizmu z cynizmu zawsze potrafi być interesujące, ale spór nie zostaje rozstrzygnięty. Ciągle poraża jego aktualność wynikająca z niezmiennej natury człowieka bez względu na ustrój.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Akcja pod Arsenałem

Tą historię znamy, bo czytaliśmy o tym, choćby w szkolnej lekturze „Kamienie na szaniec”. Parę lat temu powstała ekranizacja tej książki, ale nie warto o tym wspominać. Na szczęście powstał wcześniej film opowiadający o akcji odbicia Jana Bytnara „Rudego” z ręki gestapo. O tym opowiedział w 1977 roku ceniony dokumentalista Jan Łomnicki.

akcja pod arsenalem1

Całą fabułę można niejako podzielić na dwie części. Pierwsza to pokazanie życia w okupowanych przez Niemców Warszawie roku 1943. Nie chodzi tylko o pokazanie akcji dywersyjnych (podmiana swastyki na polską flagę czy pozbycie się niemieckiego napisu z pomnika Mikołaja Kopernika), ale też na bardziej „codziennej” stronie życia. Najbardziej tutaj chwyta wątek miłości Alka z Basią, pozwalający na chwilę zapomnieć o wojnie, okrucieństwie. Pozornie wydaje się prosty, ale szczery. Kiedy dochodzi do najgorszego (aresztowanie Rudego), całość zaczyna przyspieszać. Reżyser niczym reporter stara się odtworzyć wszelkie przygotowania do akcji. „Rozbrojenie” Niemców, przenoszenie broni do nowych skrytek, kupno samochodu. No i najgorsze: czekanie na zgodę dowództwa, z którym nie można się skontaktować. Przy okazji dowiadujemy się, jak przekazywano informacje o transporcie (sprytnie wykonane rozmowy telefoniczne) oraz gdzie swoje wtyki mieli konspiratorzy. To budzi wrażenie i potrafi zaangażować.

akcja pod arsenalem2

Łomnicki robi wszystko, by nie tworzyć pomnikowych bohaterów (zwłaszcza całej naszej trójki: Rudego, Alka i Zośki). Każdy z nich ma swoje dylematy, momenty zwątpienia czy bezsensowności zabijania Niemców. Ci, którzy znają przebieg wydarzeń, nie będą zaskoczeni. Ale najbardziej zaskakujący jest fakt, że reżyserowi udaje się utrzymać napięcie. Nadal wrażenie robi bardzo dobrze zmontowana scena przeprowadzenia akcji czy oczekiwanie na telefon w barze. Wszystko to w niemal dokumentalnej stylistyce, ze stonowanymi wizualnie zdjęciami oraz dobrymi dialogami.

akcja pod arsenalem3

Dokumentalny sznyt widoczny jest także w doborze aktorów. Większość z nich grających konspiratorów to byli debiutanci, zaczynający swoją przygodę z kinem. Wyjątkiem był Jan Englert w roli Orszy, potwierdzając klasę i łącząc opanowanie z niepokojem. To tutaj pojawili się tacy rozpoznawalni aktorzy jak Adam Ferency (Heniek), Emilian Kamiński („Jur”) czy Paweł Wawrzecki („Jeremi”). Złego słowa nie jestem w stanie powiedzieć o odtwórcach głównych ról, czyli Cezarym Morawskim („Rudy”), Ryszardzie Gajewskim („Alek”) oraz Mirosławie Konarowskim („Zośka”). Czuć między nimi zgranie oraz silną więź, która mogła powstać tylko w takich czasach.

Może przemawia za mną sentyment oraz nostalgia, ale mimo lat „Akcja pod Arsenałem” nadal pozostaje jednym z wyrazistych filmów wojennych z naszego podwórka. Nie wiem, czy potrafię powiedzieć coś więcej.

8/10

Radosław Ostrowski

Bez znieczulenia

Jerzy Michałowski – reporter, dziennikarz, człowiek szanowany. Wręcz autorytet. Można powiedzieć, że żyje w luksusie, dobrobycie. Ma żonę, dwójkę dzieci (starsza studiuje w Moskwie), wpływowego przyjaciela. Żyć nie umierać. Ale całe to udane zaczyna się sypać. Najpierw był wywiad w programie telewizyjnym, wydana zostaje jego książka, a żona chce się rozwieść. To dopiero jednak początek.

bez znieczulenia1

Kiedy myśli się o Andrzeju Wajdzie, raczej nie łączy się go z kinem moralnego niepokoju. Owszem, był szefem Zespołu Filmowego X, gdzie kręcili najważniejsi twórcy tego nurtu (Feliks Falk, Agnieszka Holland, Janusz Zaorski, Radosław Piwowarski, Jerzy Domaradzki). Ale raczej nie nakręcił żadnego filmu w tym nurcie, prawda? Nie do końca. Był najpierw „Człowiek z marmuru”, a następnie w 1978 roku pojawił się ten tytuł. Scenariusz napisany wspólnie z Agnieszką Holland pokazuje powolną, ale stopniową agonię. Jak jedno zdarzenie, niczym kostki domina, doprowadza do upadku. Człowiek uważany za autorytet staje się kompletnie nikim. I niczym. Przyjaciele mają związane ręce, nagle wykłady zostają odwołane, a ważny wyjazd przemyka. Każde zdanie, każde słowo, każda decyzja może zostać wykorzystana przeciwko nam. Bo dla systemu jesteśmy bezwartościowi i do zastąpienia. Życie zawodowe i prywatne stanowi niebezpieczny zespół naczyń połączonych. Jak mówi adwokat: „Każdemu można wszystko udowodnić. A wina to pojęcie elastyczne”. Wszystko widzimy w tej mikroskali, bez podpinania do jakiegoś szerszego kontekstu, co jest dość zaskakujące. Szczególnie jak się oglądało ostatnie dokonania Mistrza.

bez znieczulenia2

Wajda nie korzysta tutaj z symboli, patosu też unika jak ognia, a wszystko ogląda się troszkę jak reportaż. Dialogi (czy nawet monologi) może wydają się troszkę rozbudowane oraz pełne intelektualnych kwestii, ale jest też bardzo przyziemnie. I nie czuć tutaj żadnych zgrzytów, a aura fatalizmu coraz bardziej zaczyna być odczuwalna. Zaś finał jest jak cios obuchem, chociaż nie jest on zaskoczeniem. Czy może jest? Kompletnie zaskakuje tutaj brak muzyki, co jeszcze bardziej kłuje i drażni uszy. Tym bardziej tutaj czuć pewien pazur, bezwzględność sytuacji.

bez znieczulenia3

Jeśli jest coś, co może przeszkadzać, to miejscami zbyt szybkie cięcia montażowe. No i jeszcze dość tajemnicza rola Krystyny Jandy, której za cholerę nie umiem rozgryźć. Studentka (chyba?), praktycznie milczy cały film – poza zakończeniem – i wprowadza się do mieszkania profesora jakby nigdy nic. Dlaczego? Jaka jest jej motywacja? Nie mam tego pojęcia, a jej obecność nie wydaje się aż tak istotna.

bez znieczulenia4

Za to strzałem w dziesiątkę było obsadzenie Zbigniewa Zapasiewicza w roli głównej. Aktor często pojawiał się w rolach intelektualistów i ta rola nie jest wyjątkiem. Ale ten bohater wydaje się troszkę bierny, jakby pozbawiony własnej woli. Każda jego próba wyjścia z sytuacji kończy się zderzeniem, klęską, porażką – tym, czego obawiał się najbardziej. Ale jednocześnie kibicowałem mu do końca. Nie tylko on błyszczy najbardziej. Równie mocny jest Andrzej Seweryn jako adwersarz naszego bohatera (Jacek), który bardzo chce się przebić i sprawia wrażenie zbuntowanego wobec establishmentu. Jednak pod tym wszystkim kryje się zakompleksiony chłopaczek. Tak samo wyrazisty epizod ma Jerzy Stuhr (adwokat żony Jerzego), będący prawdziwie śliską kanalią, grający bardzo nieczysto. No i jeszcze jest ona: Ewa Dałkowska, czyli Ewa. Żona, która ma dość męża, chce zacząć nowe życie i – ostatecznie – pociąga go na dno. Wydaje się być jedyną ważną osobą w życiu naszego bohatera, chociaż jej motywacja wydawała mi się nie jasna. Ale nie jest to postać demonizowana, że to „zła kobieta była” (scena rozprawy).

„Bez znieczulenia” to Wajda bardziej kręcący z pazurem i bez chodzenia na kompromisy pokazuje cenę za bycie sobą. Że za każdą podjętą decyzję tamten ustrój bardzo brutalnie wystawiał rachunek. Bez względu na cokolwiek. Strasznie depresyjny seans.

8/10

Radosław Ostrowski

Nadzieja

Nie znam zbyt wielu kinomanów w Polsce, którzy nie kojarzyliby nazwiska Krzysztofa Piesiewicza. Mecenas, polityk, scenarzysta znany ze współpracy z Krzysztofem Kieślowskim, z którym działał aż do śmierci tego drugiego w 1996 roku. nie oznacza to jednak, że mecenas Piesiewicz nie pisał kolejnych fabuł i nie były ekranizowane przez innych twórców („Niebo” Toma Tykwera, „Piekło” Danisa Tanovicia), a w 2006 roku zmierzył się z kolejnym scenariuszem Stanisław Mucha.

nadzieja_20061

Wszystko zaczęło się dawno, dawno temu, kiedy nasz bohater był jeszcze dzieckiem. Razem z bratem oraz kilkoma innymi osobami grali sobie spokojnie w piłkę przy domu. Ale jedno zbyt mocne uderzenie doprowadza do tragedii – matka, chcąc ratować syna wpada pod koła ciężarówki, zaś ojciec dyrygent dostaje udaru. Teraz Franciszek ma 20 lat, chce zostać prawnikiem i skacze ze spadochronu. Poza tym obserwuje Benedykta Webera – właściciela galerii sztuki, który zajmuje się też kradzieżami obrazów. Chłopakowi udaje się sfilmować, jak Weber uczestniczy przy kradzieży obrazu z kościoła. Jednak zamiast zgłosić ten fakt na policji, szantażuje biznesmena, chcąc w zamian… zwrócenia obrazu na miejsce.

nadzieja_20062

Trzeba przyznać, że punkt wyjścia był dość intrygujący. Niejasna motywacja protagonisty jednak działa jak broń obusieczna, bo z czasem zaczyna być tylko irytująca. Nie byłem w stanie uwierzyć temu bohaterowi, w czym jeszcze bardziej przeszkadzają dość nachalne dialogi, pełne pretensjonalności (coś o aniołach) – dodatkowo niewyraźnie słyszalne – i nie wyjaśniające zbyt wiele. Sama intryga jest pełna nielogicznych bzdur (determinacja bohatera, który potrafił przewidzieć zachowanie np. dziewczyny, która niszczy sfilmowaną kasetę) oraz sposobów działania głównych złych, którzy uginają się groźbie. Wcześniej próbują pokazać, że są groźni – wysadzenie auta, wypchnięcia Franka ze skutera podczas jazdy – ale nie próbują go bardziej poturbować, grożąc śmiercią najbliższym czy ostatecznie zabijając go. To jest czysty idiotyzm, jakby rzeczywistość została podporządkowana pod wizję twórcy, a kilka scen (skoki ze spadochronu) wydaje się tylko zbędnym zapychaczem czasu.

nadzieja_20063

No i muszą pojawić się sceny, gdzie postacie stoją, dumają, milczą. Ewentualnie słuchają podniosłej muzyki poważnej, niby nadając pewnej głębi (wlatujący gołąb podczas napadu czy puste ramy po kradzieży). Jest parę ciekawych kadrów (sceny rozmów Webera z paserem Gustawem), zaś muzyka Richtera potrafi uderzyć (zwłaszcza na początku). Tylko, że to wszystko tworzy dziwaczny, niezrozumiały film, pozbawiony sensu. Nawet aktorzy nie mają co tu grać, zwłaszcza grający główną rolę Rafał Fudalej jest tak irytujący, że ma się ochotę go sprać. Weterani robią, co mogą, jednak nie dają rady ożywić swoich postaci. Najbardziej wybija się tutaj Zbigniew Zapasiewicz (ojciec Franka) oraz Zbigniew Zamachowski (inspektor Sopel), ale nawet oni nie byli w stanie udźwignąć tej historii.

„Nadzieja jest matką głupich i swoich dzieci nie lubi” – śpiewał Kazik. Mucha nie podołał przeniesieniu fabule Piesiewicza, która sama w sobie mocno rozczarowywała. To miała być część trylogii, która jednak – na szczęście – nigdy nie powstała, bo jeśli pozostałe filmy miały być na poziomie „Nadziei”, zasypiałbym częściej niż kiedykolwiek. Totalna porażka.

3/10

Radosław Ostrowski

Drzwi w murze

Wiktor Zawadzki przyjeżdża do Gdańska, gdzie jest wystawiana jego sztuka. Choć zarezerwował pokój w hotelu, nie może się wprowadzić, gdyż… przyjechał za wcześnie i nie może teraz wejść, ale w zamian zostaje zaproponowana prywatna kwatera. Tak poznaje Krystynę oraz jej matkę, którą się zajmuje. Mężczyzna stara się raczej nie wchodzić w życie kobiety, ale zaczyna dostrzegać pewne dziwne rzeczy.

Kolejna podróż ze Stanisławem Różewiczem, który tym razem przygląda się współczesności. Cała fabuła toczy się na dwóch wątkach, które się przeplatają ze sobą. Pierwszy dotyczy pracy nad sztuką, której ani reżyser, ani aktorzy nie do końca potrafią ją ugryźć. Bo to sztuka bardzo awangardowa, pozbawiona jakiejkolwiek treści, gdzie postacie są marionetkami, a reżyser próbuje znaleźć sens w tym wszystkim. Tylko, że próby wychodzą dość słabo, aktorzy (zwłaszcza grającą główną rolę) nie potrafią jej zrozumieć, proponują kolejne poprawki, co wywraca kompletnie sens dzieła. I tutaj zaczynają się pojawiać pytania o sztukę, przystępność, przy okazji pokazując pewne rozgoryczenie autora, twórcy zderzonego z artystami, którzy okazują się być ludźmi.

drzwi_w_murze1

Ale o wiele ciekawszy był dla mnie wątek obyczajowy, czyli bardzo toksyczna relacja matki z córką, której mężczyzna staje się obserwatorem mimo woli. Przez dłuższy czas reżyser podpuszcza i pokazuje najpierw kilka zdarzeń (matka z przywiązaną do stołu nogą, dziejącą się poza kadrem kłótnię z oskarżeniami o trucie), by coraz bardziej utwierdzić w przekonaniu, że coś z tą postacią jest nie tak. Coraz bardziej postępująca choroba psychiczna czynią tą postać coraz bardziej przerażającą, chociaż wiele jej zachowań ma na celu niemal całkowitą kontrolę nad życiem swojej córki (celowo wyrzuca talerz z zupą, udając swoją niezdarność czy zalanie wanny do pełna), stając się coraz większym ciężarem.

drzwi_w_murze2

Różewicz nadal nie bawi się w szybkie prowadzenie fabuły, bardziej interesując się psychologicznym portretem Zawadzkiego (świetny Zbigniew Zapasiewicz) – autora, który wydaje się być bardziej przyziemnym człowiekiem. Ale bardzo mocno uderza bierność, wręcz wycofanie wobec wydarzeń. Jakby było mu wszystko jedno, jakby nie chciał marnować czasu oraz energii na jałowe dyskusje i nie dopuszczając nikogo do siebie. To dość zagadkowa postać, co podkreśla jeszcze scena snu. Jednak film kradnie absolutnie niesamowita Ryszarda Hanin, swoją obecnością serwując prawdziwą huśtawkę emocji: od współczucia po przerażenie, niemal dominując ekran. Przy tej parze pewnym tłem wydaje się kreacja Wandy Neumann (Krystyna), ale nie jest to poznać nijaka. Coraz bardziej przytłumiona, wycofana, w postaci nowego gospodarza zaczyna dostrzegać pewną szansę na wyrwanie się (a może to moja nadinterpretacja?), lecz ten klincz wydaje się bardzo silny, by się od niego uwolnić.

drzwi_w_murze3

„Drzwi w murze” jest zaskakująco aktualnym studium zarówno choroby psychicznej, jak i pewnej emocjonalnej pustki otaczającej naszego autora. Na ile jednak jest to jego prawdziwe ja, a na ile jest to pewnego rodzaju kreacja – na to trzeba sobie samemu odpowiedzieć, bo kropki nad i tutaj nie znajdziecie.

7,5/10

Radosław Ostrowski