

Gdy nagrał swoją pierwszą płytę, miał 27 lat i już swoją ksywa wywoływał furię, bo jak można w tym wieku się tytułować profesorem – bezczelny. Zwrócił na niego uwagę Skinner z formacji The Streets, który wydał jego pierwszą EP-kę (potem jego wytwórnia upadła). Cztery lata później podpisał kontrakt z Virgin Records i nagrał swój debiut.
„Alive Till I’m Dead” zawiera 12 kompozycji i wydawało mi się, że już wiem co będzie. Ale już początek zapowiadał, że bardziej to będzie przypominało płyty B.o.B., którzy mieszał rap z różnymi innymi gatunkami. „Kids That Love To Dance” to imprezowy, wręcz taneczny kawałek z funkową gitarą oraz szybkim podkładem. Potem poziom się obniża, bo „Just Be Good to Me” jest powolniejsze, zaś różne elektroniczne cuda wianki bardziej drażnią niż przyciągają, masakrując oryginał. Ale już „I Need You Tonight” (podkład wzięty z piosenki INXS) pachnie latami 80-tymi i jest powrót do świetnej formy, która zostaje z nami do samego końca. I dalej mamy jazdę bez trzymanki – pop, elektro, dubstep, dzieje się totalna odlot. „City of Gold” z mocnym basem, oldskulowymi organami, cykaczem oraz delikatnie graną gitarą. „Oh My God” w duecie z Example zaczyna się bardziej rockowo, by potem pójść w elektro pop. Przy „Jungle” idziemy już w dubstep, „Do For You” z klawiszami a’la eightees oraz refrenem trochę idącym w stronę nowej fali, trafimy na dyskotekę z lat 90-tych, zabawimy się w elektronikę (skromne „Closing the Door” bazujące na ” Cupid’s Chokehold” Gym Glass Heroes), by w finale usłyszeć popowy „Goodnight” z pianinem, smyczkami i dęciakami.
Green nawija jak szalony, nie żeby szybko czy mega wolno, ale tak jak powinien, z werwą oraz błyskiem. I w prawie każdej konwencji (poza nr 2) sprawdza się po prostu bezbłędnie. Także masa gości tutaj dodaje smaczku. Poza zespołem Example pojawiającym się dwukrotnie, są tu jeszcze m.in. Emeli Sande (refren „Kids That Love to Dance”), Ed Drewett („I Need You Tonight”), Lily Allen („Just Be Good To Me”) czy Maverick Sabre. Wszyscy spisali się świetnie, po prostu, zaś warstwa tekstowa też jest na wysokim poziomie.
Myślałem, że już takich płyt się nie spotyka, gdzie hip-hop miesza się ze wszystkim (brakuje tu tylko rocka, heavy metalu i muzyki klasycznej, ale wszystko jest możliwe). Po prostu płyta, która zrobiła w ostatnich latach wielkie zamieszanie, jak najbardziej zasłużenie.
9/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski
