Jeff Lynne – Armchair Theatre

Armchair_Theatre

Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze nie byłem w planach, a moi rodzice zwyczajnie się nie znali, działał zespół Electric Light Orchestra, który mieszał rocka z muzyką lekko symfoniczną pod wodzą Jeffa Lynne’a, który już od 1986 roku działał na własny rachunek. I wtedy po założeniu krótko działające supergrupy Traveling Wilburys (skład Lynne, Tom Petty, Roy Orbison i Bob Dylan), z która nagrano dwie płyty w 1990 roku ukazuje się solowy debiut Lynne’a.

„Armchair Theatre” zebrał dość ciepłe recenzje, a wspominam o tej płycie, ponieważ w tym roku płyta została zremasterowana. Album ten zawiera 11 piosenek plus dwie dodatkowe, które nie były dostępne w wydaniu z 1990 roku, a wszystko lekko okraszone rock’n’rollem. Pierwsze, co mnie uderza to pełna oldskulowość oraz luz zmieszany z naprawdę bogatą i pomysłową aranżacją. Mamy tu czystego rock’n’rolla, odrobinę country („Don’t let Go”, „Nobody Home”), pójścia w pop („Don’t Say Goodbye”) i okraszone to wszystko obecnością chórków i smyczków („Every Little Thing” i „Stormy Weather”). Wokalistę wspierają Richard Tandy (klawiszowiec Electric Light Orchestra) i George Harrison (gitara i sporadycznie chórek), a także m.in. Michael Kamen (aranżacje smyczków), perkusista Mette Mathiesen czy saksofonista Jim Horn („Don’t Say Go”). To m.in. dzięki nim ten album jest taki lekki, przebojowy i pełen energii, bardzo ciepły.

Swoje musiał dać sam Jeff Lynne, którego głos jest naprawdę delikatny, bardzo leciutki, przypominający trochę oldskulowych rockmanów z lat 60. Zaś teksty są tak jak całość – lekka, bezpretensjonalna i mówiąca o relacjach z innymi ludźmi.

Nie jest to album, który może odmienił oblicze muzyki, doprowadził do odnalezienia lekarstwa na HIV czy innej niebezpiecznej zarazy, ale czas spędzony przy nim nie będzie w żadnym wypadku stracony. Bo to uczciwie mówiąc: dobry album. Niby niewiele, ale w obecnych czasach to naprawdę dużo.

7,5/10

Radosław Ostrowski


Dodaj komentarz