
Są znane przypadki, kiedy to aktorzy biorą się za śpiewanie. Ale jeszcze nie zetknąłem się takim przypadkiem, żeby tego zadania podejmował się… reżyser. W 2011 roku swoją pierwszą płytę nagrał David Lynch – reżyser, którego chyba nie trzeba przedstawiać. Musiało mu się spodobać, bo jak nie ma jego nowego filmu (ostatni nakręcił w 2006 roku), tak teraz ukazuje się jego druga płyta.
„The Big Dream” zawiera 12 piosenek, za których produkcję odpowiada Dean Hurley (inżynier dźwięku, z którym Lynch współpracował przy kilku filmach i przy poprzedniej płycie). I jaka jest ta muzyka? Taka jak w filmach Lyncha – mroczna, pełna elektroniki i z delikatnie grającą gitarą elektryczną. Perkusja też bywa podrasowana elektronicznie, a całość albo wprowadzi słuchacza w trans albo wynudzi i zniechęci. Stany środkowe nie wchodzą w grę, zupełnie jak z jego filmami. Rozpisywanie się na temat poszczególnych utworów raczej mija się z celem, bo są do siebie zbliżone klimatem, choć tempo jest różnorodne.
Co do wokalu, umówmy się, Lynch nie ma dobrego głosu, korzysta z vocodera, który dopełnia tego dziwacznego klimatu, dla których może być on ciężki do przebicia.
Takie albumy zawsze wprawiają w kłopot – albo się to przyjmie z dobrodziejstwem inwentarza albo się odrzuci. Lynch nawet w muzyce jest bardzo wyrazisty i jeśli lubicie jego filmy, wiecie co macie robić. Reszta na własne ryzyko.
Radosław Ostrowski
