

Jay-Z to jedna z tych postaci, których nie trzeba przedstawiać. Od 1995 roku na scenie hip-hopowej wyrobił sobie wysoką markę, która zawsze wywołuje zainteresowanie. Po wspólnie nagranym albumie z Kanye Westem, nagrał już 13 album. I cóż…
…”Magna Carta… Holy Grail” (tytuł zapowiadał, że będzie coś wielkiego) zawiera utworów 16 utworów, za których produkcję odpowiadają m.in. Timbaland, Pharell Williams i Swizz Beatz. I trzeba przyznać, że podkład jest naprawdę dobry, zaś wykorzystane sample (co jest normą) wzbogacają bity, co słychać m.in. w „Picasso Blue” (ten bas). Zaś różne cykacze i elektronika wywołują skręt w stronę popu (minimalistyczny „Tom Ford” czy „FuckWithMeYouKnowIGotIt”), a i nawet nie brakuje epickości (bębny w „Oceans”) czy jazzowych wstawek („F.U.T.W.”). Jednak też nie ma tutaj zbyt wiele zaskoczeń. Jest po prostu solidnie.
Jeśli chodzi o nawijkę, raper nawija o tym co zawsze: czarni, sztuka, miłość, kasa. I jeśli chodzi o technikę, to nadal trzyma poziom, to jednak słowa i treść już nie robią takiego wrażenia, bo już wcześniej Jay-Z nawijał w bardziej błyskotliwy sposób. Za to raper zaprosił wielu gości, którzy nie zawiedli, m.in. Justina Timberlake’a, Ricka Rossa, Nasa i Franka Oceana.
Nie jest to płyta, która odmieni oblicze hip-hopu czy wyznaczy nowe kierunki w tym gatunku. To prostu solidny materiał, choć niektórzy pewnie liczyli na więcej.
6,5/10
Radosław Ostrowski
