
Kolejna brytyjska kapela, znana z grania melodyjnego i przyjemnego w odbiorze indie rocka. Do tej pory nagrali trzy płyty i cała Anglia (a przy okazji i świat) oszalał na ich punkcie. Czyli Franza Ferdinanda. Czy oszaleje i tym razem? Zwłaszcza, że trzeba było czekać pięć lat?
Wydaje mi się, że tak. Bo mamy tą mieszankę, z której zespół jest znany: elektroniczne, lekko dyskotekowe melodie, gitary elektryczne dające o sobie znać z pulsującym basem. Muzyka głównie do tańczenia, bardzo rytmiczna i dość szybka („Bullet” czy singlowe „Love Illumination”). Czasami zdarzają się wolniejsze fragmenty (połowa „The Universe Expanded” z delikatną elektroniką) czy różne urozmaicenia („Brief Encounters” z baśniowo brzmiącymi klawiszami, saksofon w „Evil Eye” czy dzwonki w „Goodbye Lovers & Friends”), ale kapeli udało się zachować filozofię grania oraz zaserwować chwytliwe melodie, okraszone jeszcze bardzo chłopięcym głosem Alexa Kapranosa oraz całkiem niezłymi tekstami.
Nie ma sensu tu rozwodzić się nad tym więcej, ale stwierdzam krótko: Franz Ferdinand wraca do dobrej kondycji i nadal brzmi świetnie. Tak powinno się grać na imprezkach, moje drogie panie i panowie. Odpowiednie brzmienie, odpowiednie słowa i działanie – tak zrobili i mam nadzieję, że będą się tego trzymać.
7/10
Radosław Ostrowski
