

Na następną studyjną płytę Edyty Bartosiewicz trzeba było poczekać zaledwie rok. Czyli tempo wręcz zabójcze.
Jaki jest tego efekt? Gatunkowo (formalnie) nic się tu nie zmieniło – lekki rock z domieszką bluesa. Czasem gitara zagra trochę mocniej („Między nami deszcz”, „One Day You Will Find Me”), czasami się zapętla („Siedem mórz, siedem lądów”), elektronika buduje klimat, który jest bardziej ponury niż poprzednio („Ciekawe… (kto mi zabroni)” z nieprzyjemnym fortepianem), nie brakuje też szybszych i dynamiczniejszych utworów („Miłość jak ogień”), nie zabrakło też smyczków („Siedem mórz, siedem lądów”, „Mandarynka”) czy fortepianu („Buntowniczka”). Czyli wszystko po staremu, a nie czuć w żadnym wypadku znużenia.
Coraz bardziej bardziej zaczynam się przekonywać, że coraz trudniej jest napisać o czymś, co jest oczywiste. Bo cała reszta tej płyty też jest oczywistą oczywistością. Głos ten sam, niezmieniony, rozpoznawalny przez wielu, teksty pozbawione banalności, może trochę proste, ale na pewno poruszające i dające do myślenia. I słucha się tego naprawdę dobrze, mimo upływu lat.
Cóż mogę poradzić, że bardzo mi się podoba muzyka Edyty Bartosiewicz. Jest prosta, ale nie prostacka, piękna, ale to nie wydmuszka. Mógłbym pisać o niej długo, ale mi się nie chce. Wystarczy tylko posłuchać.
8/10
Radosław Ostrowski
