

Nagrać pierwsza płytę podobno jest bardzo łatwo. Trzeba mieć znajomości, siłę przebicia albo wziąć udział (a najlepiej wygrać) jakiś program typu talent show. Tego ostatniego dokonała Brytyjka Rebecca Ferguson, choć przegrała. I trzy lata temu wyszedł jej debiutancki album. Ale ponieważ nie można żyć przeszłością, to trzeba było wydać album nr 2, co też nastąpiło.
Za „Freedom” odpowiada sztab producentów, co już nie wróży zbyt dobrze (zwłaszcza, ze są to mi nieznani goście jak TMS, Eg White czy Toby Gad) – czytaj: będzie tandetnie, plastikowo, bazując na współczesnych trendach i być może wpadnie w ucho. Na pewno jest to ostatnie – sporo elektroniki („Fake Smile”), która jednak nie wywołuje irytacji i nie zajeżdża Pitbullem czy innym wściekłym zwierzem, tylko ma być bardziej delikatnie, wręcz balladowo („Bridges” w pięknym duecie z Johnem Legendem, zaś w tle standardowo fortepian i smyczki). Jednak robi się tu wszystko, żeby nie było nudno czy monotonnie, dlatego serwuje się skoczne i szybkie melodie („My Best” z dobrymi chórkami), doda się jakieś imitacje melodii z pozytywki („All That I’ve Got”) czy pojawi się gitara akustyczna („Hanging On”). I ogólnie wyszedł z tego całkiem przyzwoity album popowy, który nie wywołuje ani rozdrażnienia czy poczucia zażenowania. Melodie są chwytliwe i wpadają w ucho, zaś elementy elektroniczne nieźle się komponują z resztą, a sam głos Rebeki jest naprawdę mocny i poruszający.
Jeszcze jest wydanie deluxe zawierające piosenki w wersjach koncertowych, które lekko podnoszą ocenę i atrakcyjność samej płyty. Naprawdę udanej i całkiem przyjemnej w odbiorze.
7/10
Radosław Ostrowski
