

Zespół Yes poprzednim albumem już wszedł w nurt brzmień progresywnych z pewną ręką, zrywając z poprzednimi albumami. Jednak dopiero „Close to the Edge” skrystalizował styl zespołu. W dodatku klawiszowca Tony’ego Kaye’a zastąpił drugi, najbardziej rozpoznawalny członek zespołu – Rick Wakeman. I co tym razem wyszło?
Za produkcję znów odpowiada zespół do spółki z Eddy’m Offordem, bo jak wiadomo zwycięskiego składu się nie zmienia. Płyta zawiera utwory sztuk… trzy, za to bardzo długie. I to o nich postaram się opowiedzieć.
Najpierw mamy tytułowy, prawie 20-minutowy utwór. Początek to instrumentalny popis gitary Howe’a – delikatnej i szorstkiej jednocześnie, za to poważną zmianą jest lżejsze i bogatsze brzmienie klawiszy. Zaczyna się wszystko od bardzo płynnego brzmienia klawiszy, do których dołącza popisująca się gitara, imitujące plumkanie klawisze, zaś Howe rozkręca się i coraz bardziej szaleje, zaś perkusja coraz mocniej i mocniej uderza. Ten instrumentalny wstęp kończy się organowymi klawiszami. Druga część bardziej stonowana i melodyjna z wokalem Andersona na pierwszym planie. Zwrotki to przede wszystkim równe granie klawiszy oraz zgranie sekcji rytmicznej z gitarą, zaś refreny (wspólnie śpiewane) kontynuują tą drogę, idą w coraz różniejsze warstwy oraz zapętleniem się linii melodyjnej. A Wakeman coraz bardziej czaruje swoją grą na klawiszach. Trzecia część to pewne wyciszenie z pasażami Wakemana – bardzo relaksującymi, z towarzyszącymi dźwiękami opadającej wody. W dodatku wokale brzmią jakby odbijające się od ściany (choć Anderson nadal się wybija), kończąc się potężnymi organami. Ostatnia część jest już bardziej melodyjna, wraca sekcja rytmiczna i gitara, zaś klawisze brzmią mroczniej i bardziej dynamicznie, z kapitalna końcówką. Takiej jazdy nie słyszałem od bardzo dawna.
Drugi utwór – bez dzielenia na części – to grany często na koncertach „And You And I”. Zaczyna się od delikatnych dźwięków gitary akustycznej, które brzmią naprawdę ładnie. Do niej dołącza delikatne uderzenia basu, do gitary dołącza druga, zaś klawisze tworzą wręcz baśniową atmosferę. I wtedy przed zwrotką wkracza perkusja i dwugłos wokalny aż do śpiewanego tylko przy wsparciu gitary refrenu. Po nim następują bardzo piękne solówki klawiszy i gitary Howe’a. Potem wracamy do początku utworu, lecz potem następuje przełamanie. Gitara idzie lekko w stronę folkową, klawisze nabierają bardzo „ciepłego” brzmienia, dołączają pozostałe instrumenty, zaś gitara elektryczna nabiera zadziorności, idąc w stronę epickiego finału, zakończonego akustyczną gitarą.
Trzeci – równie znakomity – „Siberian Khatru” wydaje się najbardziej przebojowy i dynamiczny z nich wszystkich. Zaczyna się od szybkiego grania gitary elektrycznej oraz zgrania sekcji rytmicznej z coraz mocniej brzmiącymi klawiszami. Howe coraz bardziej się zapętla razem z Wakemanem, bas nabiera większej wyrazistości, zespół razem śpiewa. I to brzmi jak karnawałowa zabawa, czasami zabarwiona elementami orientalnymi oraz imitacja klawesynu. I znowu Anderson z niesamowitą siłą wokalu.
Największą niespodzianka są tutaj bardzo filozoficzne teksty, inspirowane Wschodem, pokazujące parę wnikliwych refleksji na temat człowieka. Kompozycje są coraz bardziej zwarte i rozbudowane, ale nie ma tutaj mowy o nudzie czy dłużyznach. O nie. W dodatku w wydaniu deluxe poza alternatywnymi wersjami „And You And I”, „Siberian Khultu” czy fragmentu „Close to the Edge”, mamy jeszcze utwór „America” napisany z Paulem Simonem.
O takich płytach zwykło się mawiać doskonałe. I nie ma w tym ani słowa przesady, bo „Close to the Edge” nie chce się specjalnie zestarzeć i nadal urzeka swoim pięknem. Więc ocena może być tylko jedna.
10/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski
