

Po wydaniu płyty „Big Generator” doszło do rozłamu w grupie. Jon Anderson opuścił Yes i razem z byłymi członkami założył grupę Anderson Bruford Wakeman Howe, zas pozostała część grupy działała pod wodzą Chrisa Squire’a (Andesona zastąpił Billy Sherwood). I zdarzył się cud, gdyż byli i obecni członkowie grupy Yes w tym samym czasie korzystali z tego samego studia nagraniowego. Panowie doszli do wniosku, żeby połączyć siły i razem nagrać nowy album. Tak powstał „Union”.
Ośmiu muzyków nagrywało niezależnie od siebie kompozycje, za których produkcje odpowiadał m.in. Jonathan Elias, Billy Sherwood czy Mark Mancina. Producenci potem przejęli nagrania i zmontowali bez zgody muzyków (to tłumaczy udział ponad 20 muzyków sesyjnych!). Efekt – najgorsza płyta w dorobku grupy. Nadal pop-rockowa, jeśli chodzi o dokonania Squire’a (ta formuła powoli zaczęła się wypalać, co najdobitniej pokazuje „Miracle of Life”) i jeszcze bardziej plastikowa, zaś kompozycje Andersona też nie powalają, choć brzmią trochę lepiej (najbardziej wyróżnia się „Without Hope You Cannot Start The Day” z eleganckimi klawiszami oraz szybkimi solówkami Howe’a) czy „Silent Talking” (klawisze z rozmachem plus zadziorna gitara). I nawet miniaturki Howe’a („Masquarade”) i Bruforda („Evensong”) nie są w stanie uratować tej płyty.
Słusznie uznaje się „Union” za kompletną porażkę. Absolutnie nie warto.
Radosław Ostrowski
