

Rok 1962 zapowiadał się jak każdy rok – nie wydawało się, żeby miało dojść do czegoś szczególnego. Ale kiedy CIA nie udało się obalić kubańskiego dyktatora Fidela Castro (nieudana operacja „Mangusta”), ten zwarł układ ze Związkiem Radzieckim, który postanowił na wyspie zamontować pociski rakietowe gotowe do ataku na Stany Zjednoczone. W październiku 1962 roku amerykański wywiad odkrył, że część pocisków zawierała ładunki nuklearne. Informacja doprowadziła do kryzysu politycznego, który mógł doprowadzić do zbrojnej i otwartej konfrontacji, która mogła się zakończyć użyciem broni nuklearnej. 22 października 1962 roku prezydent Kennedy wygłosił orędzie do narodu, gdzie pokrótce przedstawił cała sytuację. O przebiegu tych wydarzeń oraz o zakończeniu tego sporu, opowiada nakręcony w 2000 roku polityczny thriller Rogera Donaldsona „13 dni”. Mimo znanego finału, film trzyma w napięciu (choć w całości jest on oparty na dialogach), pokazuje cały przebieg wydarzeń na tyle, na ile jest to możliwe (duża pomocą były nagrania rozmów w Biały Domu – prezydent Kennedy był na tyle przezorny, że nagrywał każdą rozmowę), w dodatku całość jest świetnie zrealizowana (zdjęcia i montaż zasługują na uznanie) i bardzo dobrze zagrana, m.in. przez Kevina Costnera (doradca Kenny O’Donnell), Bruce Greenwooda (JFK) i Stevena Culpa (Robert Kennedy). Jednak tutaj mówimy o muzyce filmowej, a nie o samych filmach. Tak zaś jest dopasowana do wydarzeń na ekranie i buduje napięcie.
Donaldson zatrudnił na stanowisku kompozytora Trevora Jonesa, któremu rozgłos i popularność przyniósł „Ostatni Mohikanin”. Praca przy tym filmie była dość wygodna, gdyż wcześniej partytura została nagrana w formie elektronicznego dema w formacie mp3 i dostarczona reżyserowi, który był zachwycony. Wystarczyło tylko znaleźć orkiestrę (London Symphony Orchestra) i nagrać ją w wersji symfonicznej, co też nastąpiło.

Skoro jest to kino historyczne pokazujące dość kluczowe wydarzenia z historii USA, nie mogło obejść się bez patosu oraz tematyki patriotycznej. I Jones o tym wie, wywiązując się z tego bardzo dobrze. Już w otwierającym album „Lessons of History” pojawiają się dwa tematy w stylu Americana (werble, podniosłe smyczki i trąbki), czyli patos pełną gębą. Okraszone to jeszcze jest cymbałkami, fletami czy klarnetami. Ten temat będzie pojawiał się jeszcze parę razy (najbardziej poruszająca wersja w elegijnym „Prayer for Peace”), podnosząc atmosferę.
Nie zapominajmy, że jest to polityczny thriller. Może i jest bardzo „gadatliwy”, ale trzeba przecież budować napięcie. Jones sięga po sprawdzone patenty – dysonanse smyczków, zmienność tempa, mieszanie agresywnych dęciaków z „przerażającymi” smyczkami. To pojawia się w „The Knot of War”, gdzie jeszcze zgrabnie wpleciono elektronikę, która jednak nie wywołuje irytacji, tylko delikatnie gra w tle. I wtedy muzyka staje się mroczniejsza, budzi wręcz przerażenie (bardzo nerwowe smyczki), tworzy tez bardzo spójną całość. Więcej do powiedzenia ma elektronika („Our Rules of Engagement”, gdzie jeszcze swoje dodają mocne werble i kotły oraz bardzo smutne skrzypce, a wszelkie dęciaki drewniane pachną „wschodem”), ale klasyczne orkiestrowe brzmienie jest bardzo efektywne.
I w końcu jeszcze trzecia twarz ścieżki Jonesa, czyli akcja. Pretekstem dla niej są głównie sceny lotów samolotów zwiadowczych na Kubę. Wtedy następuje mocniejsze uderzenie. Takim pierwszym ciosem jest „There Can Be No Deals”, którego tempem i dynamiką nie powstydziłby się sam Hans Zimmer (uderzenia werbli, brzmienie smyczków oraz fragmenty elektroniki budzą skojarzenia z „Twierdzą” tego kompozytora), a ostatnie dwie minuty (szarpane tempo smyczków oraz potężne uderzenia kotłów zgrane z dęciakami) tylko podkręcają cała atmosferę zawieszając ja pod koniec (uderzenia bębenków na samym końcu przypominają początek „Main Theme” z „Ostatniego Mohikanina”). Drugi taki łomot to „Death of Major Anderson”, czyli scena ucieczki samolotu przed pociskami. Nerwowy sposób budowania napięcia, wykorzystanie „kowadła” (użyte także w równie mocnym i ostrym „One Life Left”), „tykajaca” elektronika budzi skojarzenia z Jamesem Hornerem, jeśli chodzi o konstrukcję W podobnym stylu bazuje „Us and the Devil”, tutaj jeszcze używając „rosyjsko” brzmiących smyczki i trąbki. Na sam koniec Jones serwuje wyciszenie oraz spokój przez dwa utwory – „The Sun Came Up Today” oraz „The Will of Good Man” działają bardzo oczyszczająco, rozładowując całe napięcie i kończąc cały album happy endem.
Można się przyczepić, że utwory są dość długie, że Jones powtarza się i niczym nie zaskakuje, ale to i tak nie zmienia dwóch rzeczy. Po pierwsze, nadal tworzy bardzo dobrą muzykę ze świetnymi orkiestracjami oraz bardzo dużą dawką emocji, napięcia i patosu. Wszystko w odpowiednich proporcjach. Po drugie, świetnie się to sprawdza na ekranie i nie wywołuje żadnych zgrzytów. Tym większa szkoda, ze „Trzynaście dni” trochę muzycznie przeszły bez echa. Moim zdaniem kompletnie niezasłużenie.
8/10
Radosław Ostrowski
