

Ten album z 2009 roku przepadł do krainy zapomnienia. Jedyną poważniejsza rzeczą jest dołączenie do grupy gitarzysty Adama Zandiniego, który gra z nimi do dzisiaj. Za produkcję odpowiadał Jones z Lovem i jeszcze do tego Jima Abbisa, który współpracował z Arctic Monkeys. Dlaczego przepadła ta płyta?
Być może dlatego, że nie brzmi to jak Stereophonics. Znaczy, nie do końca – gitarka jest, wokal Jonesa niespecjalnie się zmienił, ale coś jest inaczej, dziwaczniej. Co najbardziej słychać w grze perkusji – trochę takiej dyskotekowej i lżejszej oraz pojawieniu się elektroniki. Ona co prawda pojawia się w dość śladowej obecności, ale jednak potrafi zirytować jak w „Beerbottle” czy „Live’n’Roll”. Jednak parę razy pokazują, że potrafią pisać chwytliwe melodie jak w „Innocent” (fajne podśpiewy w tle, prosta gitara akustyczna) czy dynamicznie piosenki pokroju „Trouble” oraz „I Got Your Number” (prosty bas, brudna gitara). To w czym problem? Że jest za spokojnie? Nie. Ale jest bardzo monotonnie i nudno, a prostota brzmienia zostaje zastąpiona lenistwem i prostactwem.
O ile muzyka mnie rozczarowała, za to teksty spodobały mi się i trzymają formę. Najlepsze w tej kwestii jest „100mph” (bardzo refleksyjny z masą pytań), „Beerbottle” (opowieść dla syna) oraz kończące całość „Show Me How”. Ale to troszeczkę za mało, by nazwać tą płytę nawet jako niezłą. To kolejna wtopa po „Pull the Pin”. Ale jak pokazał album „Graffiti on the Train” panowie po prostu potrzebowali przerwy, by wrócić do formy.
5/10
Radosław Ostrowski
