Lawendowe wzgórze

Jest rok 1936, powoli zbliża się widmo II wojny światowej. Ale w Kornwalii nie widać tego, wszystko toczy się tu bardzo spokojnym rytmem. W jednym małym miasteczku mieszkają sobie dwie siostry – Ursula i Janet Widdington. To dość spokojne życie zostaje przerwane, kiedy na plaży koło ich domu znajdują nieprzytomnego młodzieńca, którego ściągnęła woda. Mężczyzna okazuje się być Polakiem, nazwiskiem Andrea Marowski i powoli zaczyna aklimatyzować się w nowym kraju. Także przypadkowo wychodzi na jaw, że młodzieniec jest utalentowanym skrzypkiem. Ale nieuniknione jest to, że Andrea będzie musiał opuścić panie.

lawenda1

To, że aktor bierze się za reżyserowie nie jest niczym nowym ani zaskakującym. Do grona takich aktorów-rezyserów dołączył Brytyjczyk Charles Dance, który ostatnio kojarzony jest z rolą lorda Tywina Lannistera z serialu „Gra o tron”. A doszło do tego dziesięć lat temu, jednak „Lawendowe wzgórze” to bardzo wyciszone i spokojne kino. W zasadzie można rzec, że jest to bardzo obyczajowa opowieść. Jednak nie oznacza to w żadnym wypadku ani nudy ani monotonii. Wszelkie emocje są bardzo głęboko skrywane i tłumione, choć czasami (bardzo rzadko) są eksponowane. A że jest to historia miłosna, to emocje muszą się pojawić. Brzmi to jak melodramat? Spokojnie, reżyser unika pułapek sentymentalizmu i przesłodzenia. Wszystko jest tutaj bardzo subtelnie i delikatnie poprowadzone, za to w pełni angażuje. A Kornwalia wygląda po prostu pięknie, w dodatku okraszone naprawdę ładnymi kolorami (scenografia i zdjęcia zasługują tutaj naprawdę na wielkie uznanie). Także dialogi dość proste i nutka humoru dodają animuszu temu tytułowi.

lawenda2

Największym tutaj atutem jest też tutaj wyborne aktorstwo. Szczególnie trzeba wyróżnić Judi Dench, czyli Ursulę, której obecność młodego mężczyzny budzi dawno stłumiona namiętność, która przyszła o wiele, wiele lat za późno. Razem ze stonowaną i powściągliwą Maggie Smith (Janet) tworzą bardzo interesujący duet. Czuć, że między siostrami jest silna relacja i wspierają się nawzajem. Ale największą niespodzianką był Daniel Bruhl. Wierzcie mi, tylko Anglik mógł wymyślić, żeby Polaka zagrał Niemiec. Owszem, wypowiada parę zdań w języku polskim, ale i tak przez większość czasu nawija po niemiecku. Ale bardzo dobrze sobie poradził w roli zagubionego i obcego człowieka. Od razu wzbudza sympatię, nie boi się imprezować, a na skrzypcach gra po prostu świetnie. Kluczowa jest tutaj postać niejakiej Olgi Daniłow (piękna Natasha McElhone), która powoli staje się sympatią i osobą, która odegra kluczową rolę w tej całej historii.

Co ja wam będę mówił? Ten tytuł zasłużył, by trafić do tego cyklu. I zasłużył, by zostać na nowo odkrytym. Piękna historia miłosna.

8/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz