

Mówi się o niej, że jej jedynym talentem jest marketing i posiadanie ojca milionera. Oraz naprawdę duże usta. Ale o nikim innym w 2012 roku nie mówiło się tak często jak o Elizabeth Grant zwanej też Laną Del Rey. Po debiutanckim (powiedzmy) „Born To Die”, które zrobiło na mnie dobre wrażenie musiał pojawić się album nr 2. Tytuł mocny – „Ultraprzemoc”. Czy będzie brutalnie?
Za produkcję odpowiada głównie Dan Auerbach, czyli jedna druga The Black Keys. Jeśli spodziewacie się zmiany stylistyki (nostalgia pachnąca latami 60.), to się przeliczyliście, bo Auerbach to wyciska jeszcze bardziej, co słychać w otwierającą całość „Cruel World”. Gitara elektryczna w tle, zapętlająca perkusja, przestrzenny głos i różne elektroniczne wstawki z organami na czele. Tytułowy utwór wyróżnią się smyczkami oraz mocną perkusją, równie rozmarzone jest „Shades of Cool” (ta perkusja lekko westernowa). Klimat więc zachowano, a nawet uczyniono bardziej staroświeckim, choć można odnieść wrażenie, że piosenki zlewają się ze sobą i ma się wrażenie słuchania jednego, tego samego utworu. Zdarzają się jednak wyjątki jak „West Coast” ze zmiennym tempem, „Pretty When You Cry” z mocnym riffem pod koniec (podobnie „Money Power Glory”) czy smyczkowo-pianistyczny „Old Money”. Reszta wypada całkiem nieźle, a bardzo charakterystyczny wokal Lany współtworzy ten nostalgiczno-melancholijny klimat.
Powiem tylko tak: to solidna płyta, która ma potencjał na serwowanie letnich hitów. A jak lubiliście „Born to Die”, to i tu znajdziecie wiele dla siebie. Ja tez trochę znalazłem fajnych rzeczy.
6,5/10
Radosław Ostrowski
