

To jeden z najpopularniejszych zespołów rockowych z Kanady, który mieszał rocka, bluesa i progresywne dźwięki. Trio w składzie Jeff Martin, Stuart Chadwood i Jeff Burrows po wydaniu 7 studyjnych płyt postanowili rozwiązać działalność w 2005 roku. Ale teraz ukazał się nowy album grupy, gdyż panowie doszli do wniosku, że bez siebie żyć nie potrafią. I tak mamy album nr 8.
Za produkcję odpowiada wokalista, czyli Jeff Martin. I stylistycznie nic się tu nie zmieniło – gitary nie zostały ostawione, sekcja rytmiczna nadal funkcjonuje. A że panowie nie zapomnieli jeszcze jak to się gra, widać już w „The L.O.C.” z szybką, lekko orientalną gitara elektryczną oraz lekko bluesową akustyczną wspartą przez perkusję waląca niczym na ostatniej płycie Mastodona. Podobnie brzmi „The Black Sea” z bardziej „garażowymi” gitarami oraz kapitalną grą sekcji rytmicznej (gościnnie kastaniety). Ciekawszy jest „Cypher” z ponurym elektronicznym wstępem oraz wokalizami buduje klimat. Wyciszeniem oraz uspokojeniem jest bardzo delikatny „The Maker” napisany przez Daniela Lanois i Briana Eno, podobnie „Black Roses” z wplecionymi gitarami akustycznymi (pachnącymi trochę country), organami w zwrotkach oraz w środku utworu smyczkami. Energiczne jest „Brazil” z wplecionymi dęciakami w refrenie oraz mocno orientalne (dzięki elektronice oraz gitarze) w „The 11th Hour”. Ale im dalej w las, tym bardziej monotonnie brzmi muzyka, jednak poniżej pewnego poziomu grupa nie schodzi.
Bardzo przykuwa uwagę wokal Jeffa Martina – trochę siarczysty i miejscami mroczny. Ale jedno nie ulega wątpliwości – The Tea Party wraca do gry i do formy. A płyta jest piekielnie dobra.
7,5/10
Radosław Ostrowski
