
Muzyka popowa ma swoje różne odcienie i zazwyczaj kojarzy się z prostymi dźwiękami, brakiem ambicji, plastikiem oraz stacjami typu RMF FM. Obawiam się, że ten album nie zmieni tego obrazu, ale może będzie szansa na coś mniej drażniącego uszy? Zaraz się przekonamy.
Piąty album Amerykanki szukające swoich dźwięków miedzy popem a folkiem wyprodukował niejaki Kenneth „Babyface” Edmonds, przez co pojawiają się skręty w r’n’b. Elektronika się tutaj obowiązkowo pojawia, choć bazuje tutaj na sprawdzonych patentach. Elektronika nie wywołuje jakiejś specjalnej irytacji, czasami bywa ona ubarwiana akustyczną gitarą („Blaze”), chórkami („If You Love Me Let Me Go”), jednak najlepiej wypadają tutaj bardziej stonowane kompozycje, pachnące folkiem. Takie jak „Try”, gdzie towarzyszy nam tylko fortepian, gitara akustyczna oraz głos Colbie – delikatny, leciutki. Podobnie brzmi środkowa partia płyty, która brzmi na pewno świeżej („Never Gonna Let You Down” czy rozmarzone „Land Called Far Away”, gdzie jeszcze pojawia się łagodna gitara elektryczna). Ale takie rozkojarzenie trwa tylko chwilkę, gdyż dalej nie brakuje dyskotekowej perkusji (ocierająca się o umpa umpa „Nice Guys” czy pulsujace „Floodgates” z dzwonkami), nakładających się głosów oraz irytującego bitu.
Nie będę oryginalny, więc powiem, że „Gypsy Heart” jest zaledwie poprawnym, popowym graniem, które mi się lekko przejadło. Przesłuchać można z braku laku, tylko czy trzeba?
5/10
Radosław Ostrowski
