Soundgarden – Echo of Miles: Scattered Tracks Across the Path

Echo_of_Miles

Każdy fan grunge’owej muzyki zna Chrisa Cornella i jego kompanię zwaną Soundgarden. W latach 90. stworzyli dwa wielkie hity: „Black Hole Sun” i „Spoonman”, które przyniosły im sławę. W 1997 roku grupa się rozpadła, by wrócić w 2010 roku. Teraz wychodzi 3-płytowa składanka.

Dlaczego warto zwrócić na nią uwagę? Bo zawiera rarytasy, utwory koncertowe, piosenki ze stron B singli oraz nieznane dotąd kompozycje na przestrzeni całej historii grupy (gry jeszcze na basie grał Hiro Yamamoto).

Pierwsza płyta to „originals”, czyli utwory znane z singli i składanek, ułożone chronologicznie. Nie brakuje tutaj zarówno garażowej energii (przebojowy „Sub Pop Rock City” z metalicznym basem), cięższego riffu („Toy Box”), odrobiny mroku („Heretic” ze środkiem w rytmie walca) oraz psychodelii („Fresh Deadly Roses”). Nawet dziwaczne eksperymenty (zapętlona gitara w koncertowym „HIV Baby”) oraz wokalizy w chórkach (potężny „Cold Bitch”, gdzie Cornell śpiewa prawie jak Robert Plant z czasów Led Zeppelin) i mamy tutaj możliwość prześledzenia narodzin stylu Soundgarden. Nawet jak się pojawiają łagodniejsze kawałki (dziwnie niepasujący do całości „Show Me” czy szybki „She’s a Politician”), to one są jedynie dowodem rzemiosła. Ekipa Cornella jest najlepsza wtedy, gdy gra ciężko jak w metalowym „Birth Ritual”, gdzie w refrenie słychać nakładające się głosy, a twardy bas i gitarą robią wielką rozwałkę na uszach. Podobnie jest, gdy bawią się tempem („She Likes Surprises”), umieszczają inne dźwięki  (rozmowy w „Toy Box” czy warkot motoru w „Kyle Petty, Son of Richard” z przerobionym wokalem Cornella). Na samym końcu tej części dostajemy jeszcze dwa premierowe kawałki. „Kristi” ma mocne, perkusyjne uderzenie oraz dziwacznie brzmiącą gitarę z ciężkim klimatem. Z kolei „Storm” jest troszkę lżejszy, ale czuć klimat i styl Soundgarden (producentem był stary znajomy zespołu– Jack Endino, który pracował też z Nirvaną przy „Bleach”).

Drugi album to z kolei covery – wiadomo, każdy szanujący się zespół gra utwory innych wykonawców. Tutaj jest rozrzut wykonawców ogromny: od kawałków z lat 50. („Smokestack Lightning” Howlin’ Wolf) przez Bitelsów (wielokrotnie przerabiane „Come Together”, które brzmi ciężej czy dynamiczne “Everybody’s Got Something to Hide Except Me and My Monkey ) czy Black Sabbath („Into the Void”). Spora część utworów pochodzi z sesji audycji BBC “Friday Rock Show” oraz z koncertów, co jest tylko dodatkowym smaczkiem.

Z kolei trzeci album to ciekawostki – utwory instrumentalne, wśród których mamy dwa nieznane wcześniej utwory. „Twin Tower” to krótki instrumentalny popis gitary elektrycznej oraz perkusji, zaś „Night Surf” to zupełnie inny kaliber, które  brzmi jak… The Doors (staroświeckie klawisze, akustyczne brzmienie gitar), pokazujących kompletnie inne oblicze zespołu, bardziej eksperymentalne („Jerry Garcia’s Finger” z dźwiękami przewijania).

Już sam rozmiar może wielu zmiażdżyć, jednak za ilością idzie też jakość, pozwalajaca uprzyjemnić czekanie na nowy album Cornella i spółki. Jest szansa, że będzie lepiej niż w „King Animal”, a sam wokal frontmana jest po prostu fenomenalny (zwłaszcza przy starszych utworach).

9,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski


Dodaj komentarz