

Pink Floyd to zespół-legenda, który wydał ostatnią płytę w zeszłym roku. To była wspaniała okazja, by nagrać tribute album, który zawiera ich największe dokonania. Do udziału na tym albumie zgodzili się wziąć udział muzycy, m.in. z zespołów Yes, Toto, Styx, UFO, Journey czy King Crimson. Brzmi imponująco, prawda?
Jednak nie można traktować tego albumu inaczej niż jako ciekawostkę, bo różnice między oryginałami a wersjami z tej płyty są niewielkie. Słychać to już w otwierającym całość „Hey You” (poruszający wokal Johna Wettona z Asii, wspierany m.in. przez Steve’a Lukatera z Toto, Geoffa Downesa i Alana White’a – obaj z Yes), aczkolwiek jest parę smaczków takich jak głos Malcolma McDowella na początku dwuczęściowej „Speak to Me/Breathe” (tam pojawia się też steel guitar), pomruki elektroniki w „Shine On You Crazy Diamond” z popisową grą gitary Steve’a Lukatera czy wpleciony sitar na początku „Time” (gra na nim Robby Krieger z The Doors).
Jeśli chodzi o utwory, to nie ma zaskoczeń, bo sa tutaj wielkie przeboje (jakkolwiek to dziwnie brzmi w przypadku wykonawców rocka progresywnego) tej grupy jak „Another Brick In the Wall” ze zmienionym tekstem drugiej części (i z gitarą Steve’a Morse’a z Deep Purple, która w drugiej połowie pozwala sobie na więcej), „Money” czy „The Great Gig In the Sky”. Znalazł się także instrumentalny „Any Colour You Like” (na klawiszach szaleje Scott Walton)
Wokaliści nie próbują naśladować głosu Davida Gilmoura – i bardzo dobrze, starając się naznaczyć każdy. I są same znakomitości – Steve Lukather (Toto), w/w John Wetton, Adrian Belew (King Crimson), Fee Wayball (The Tubes), Tommy Shaw (Styx), Doug Pinnick (King X) i Bobby Kimball (ex-Toto) – każdy z nich poradził sobie przynajmniej dobrze i trudno im cokolwiek zarzucić.
Innymi słowy – solidny tribute album, który bywa czasami agresywniejszy od oryginałów („Have a Cigar”), a samo zestawienie i nazwiska muzyków robią wrażenie.
7,5/10
Radosław Ostrowski
