
Pytanie o to, kim jest Ringo Starr jest dla mnie pytaniem z rodzaju idiotycznych. Perkusista legendarnego zespołu The Beatles po rozpadzie grupy kontynuował karierę solowa z różnym skutkiem, ale zawsze nagrywał albumy na przyzwoitym poziomie (ostatnia „Ringo 2012” z… 2012 roku). i na ten poziom liczyłem przy nowym, 17-tym albumie.
Tym razem udało się ściągnąć znakomitych gości, m.in. gitarzystę Steve’a Lukathera z Toto, Dave’a Stewarta czy Richarda Marxa (kojarzycie taki przebój „Right Here Waiting”? Tak, to on śpiewał). Efektem jest jak zawsze różnorodna brzmieniowo i stylistycznie płyta. Zaczyna się jak klasyczny rock’n’roll z czasów świetności macierzystej kapeli („Rory and the Hurricanes”), by potem pójść w rejony orientalne (sitar i perkusjonalia w „You Bring the Party Down”), czysto popowe (początek tytułowego utworu) czy reggae („Right Side on the Road”). Aranżacje są różne, tempo też, pojawia się tez nawet melancholia i nostalgia (pianistyczny „Not Looking Back”), ale też i czasami dzika radość (akordeon i trąbki w „Bamboula” czy wyborny saksofon w „Island in the Sun”), ale i tak dominuje tutaj gitara elektryczna.
Mimo różnorodnej stylistyki, całość łączą dwie rzeczy. Po pierwsze, lekkość i luz, po drugie, solidny wokal samego Starra. Dzięki czemu naprawdę miło i przyjemnie spędzamy czas. Bardzo ładna ta pocztówka od Ringo z raju (gdziekolwiek on się znajduje).
7/10
Radosław Ostrowski
