Led Zeppelin – In Through the Out Door (deluxe edition)

In_Through_the_Out_Door

Jest rok 1979. Po chłodno potraktowanym przez krytykę i słuchaczy albumie, Led Zeppelin próbowało odzyskać zaufanie swoich fanów. Mimo osobistej tragedii Roberta Planta (śmierć dziecka), ruszono do pracy i w Szwecji nagrano nowy materiał – „In Through the Out Door”. I tak jak poprzednie płyty, ta również została zremasterowana.

Samo początek – „In the Evening” zaczyna się dziwacznie od niepokojąco spokojnej gitary oraz dziwacznych uderzeń perkusji. Po tak krótkim wstępie, do głosu wchodzą elektroniczne smyczki (grane z syntezatora), perkusja wali mocniej z basem, a Page robi po prostu swoje (środkowa część). Z kolei Plant (lekko przerobiony głos, nakładający się na siebie) śpiewa najlepiej jak potrafi i to słychać. Jednak im dalej, tym pojawia się kilka niespodzianek (szybkie pianino w dziwnym – jak na tą grupę – „South Bound Suarez”, łagodne „Fool in the Rain” ze środkową wstawką ocierającą się o Karaiby czy pachnący bardziej latami  50. rock’n’rollowy „Hot Dog” – znowu szaleje fortepian), które nie psują odbioru i pozwalają świetni się bawić. I tutaj są dwie mocne petardy. Pierwsza to 10-minutowy „Carouselambra” z pulsującymi klawiszami, przypominającymi orientalne instrumenty oraz zmiennym tempem, ocierającym się o psychodelię. Drugim jest nastrojowa i bazująca na klawiszach „All My Love”, która każdy fan zespołu zna.

I jak w przypadku poprzednich reedycji, także tutaj dostajemy dodatkową płytą. Zawiera ona alternatywne miksy całego materiału. A że nie które z tych utworów mają też inne nazwy niż w podstawce („The Epic” zamiast „Caroselambra” czy „The Hook” jako „All My Love”), to też jest pewien smaczek.

Ostatni album nagrany przed śmiercią perkusisty Johna Bonhama prezentuje wyższy poziom niż „Presence”, jednak do największych dokonań nie ma startu. Niemniej jest to bardzo wysoki pułap, który dla wielu muzyków jest nieosiągalny.

8/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz